Emilia Kledzik i Joanna Roszak: Artur Sandauer w kanonicznym eseju pt. „Filozofia Leśmiana” pisze, że poezja Leśmiana jest „niezgrabna, rażąca czytelnicze ucho nadmiarem snów i mgieł”. Na początek pytanie najogólniejsze: co powoduje, że ta „manieryczna” poezja jest tak chętnie czytana i analizowana w pierwszym dziesięcioleciu XXI wieku?
Piotr Matywiecki: Ona nie tylko na początku XXI wieku zdobyła popularność. To sięga lat sześćdziesiątych minionego wieku. Pamiętam utrzymującą się wówczas aurę wokół Leśmiana, mówiono, że to najwybitniejszy polski poeta XX wieku. Może dlatego, że hierarchię poetycką ustanawiał wtedy Instytut Badań Literackich, a badacze z tego kręgu, którzy ostro strukturalizowali, wybrali sobie Leśmiana na poetę wzorcowego, bo ich metodami świetnie dawał się interpretować. Opozycje znaczeniowe i filozoficzne, możliwość układania jego myśli w zgrabne paradygmaty… to wszystko strukturalistów kusiło, a jeszcze na dodatek, tkanka dźwiękowa tych wierszy także się świetnie metodom strukturalistycznym poddawała. Oczywiście, popularność w tzw. szerokich rzeszach czytelniczych nie mogła być podyktowana wyłącznie przez Instytut Badań Literackich. W pewnym momencie Leśmian, w odróżnieniu od tego, jak go odbierano w okresie międzywojennym, co Sandauer odziedziczył, przestał być czytany jako poeta manieryczny, ale też, po drugie, jakoś specjalnie trudny. Równoległym procesem było przyswajanie twórczości Schulza, która nawet dla wyrafinowanej inteligencji międzywojennej była na granicy pojmowalności.
Dla mnie jest Leśmian poetą manierycznym w tym tylko sensie, że stylistycznie niezwykłym. Manierą kiedyś nazywano natrętną powtarzalność motywów. Ten epitet nie ma według mnie charakteru deprecjonującego. To manieryczność nie tyle ornamentalna (tej bym nie zniósł), co manieryczność jego osobowej swoistości, manieryczność jako osobność.
Wspomina pan o solidnej, lecz nieco przebrzmiałej strukturalistycznej szkole czytania Leśmiana. Choć współcześnie zdaje się dobrym fundamentem do interpretacji tej twórczości, żadną miarą nie wyczerpuje jej w lekturze. Na jakie dzisiejsze potrzeby czytelnicze odpowiada Leśmian?
Muszę poczynić wyznanie wiary. Dawniej można było mówić, że inne są potrzeby ludzi zajmujących się poezją ze względów zawodowych, bo są literaturoznawcami, krytykami, poetami, a inne potrzeby przeżywania poezji przez „po prostu czytelników”. Natomiast zarówno dzisiejszy „zwykły czytelnik” poezji, jak i dzisiejszy literaturoznawca to ktoś, kto chlubi się znawstwem i tym, że jego lekturze poetów towarzyszy lektura esejów o nich, i jednocześnie nie wstydzi się egzystencjalnej lektury poezji, nie żenuje go taki odbiór liryki, w którym ona jest bodźcem wzruszeń nieomal somatycznych. Jeśli tak na to spojrzeć, to okaże się, że do Leśmiana przywiązuje nas coś, o czym niewiele się mówi – olśniewająca uroda jego słownictwa. Bardzo spodobał mi się w ostatniej edycji zredagowanej przez Jacka Trznadla cytat z Irzykowskiego: „Poczucie językowe Leśmiana łączy się organicznie z jego sposobem wizjonowania, jest tym, czym być powinno, nieustanną czujnością tego zasadniczego tworzywa poetyckiego, którym jest język, utrzymywania go wciąż w stanie płynnym, in statu nascendi. Dzięki temu na przykład jego nowotwory językowe nie są tylko dekoracjami, są to po większej części słowa jednorazowe, niepowtarzalne, są to szczęśliwe słowa-utwory, które nie mogą wejść w obieg jako moneta wymienna”. Ja to rozumiem bardzo prosto. Kiedy Leśmian pisze wiersz o baśniowych-niebaśniowych zwierzętach, które się nazywają „skrzeble”, ma się wrażenie, że znaczeniową warstwę utworu wyprowadza z samego brzmienia słowa. Tak jakby zadał sobie podświadomie zagadkę: jest coś, co się nazywa „skrzeble”, czym by „to coś” mogło być ze względu na swoją nazwę? Taki rodzaj lektury wierszy, nastawienia na urodę, tajemniczość słowa, ale też na niezwykłe bogactwo leksyki, jest czymś, od czego nowsza poezja polska, nie cała, oczywiście, odchodzi. Są szczęśliwe wyjątki. To, że Piotrowi Sommerowi tak podoba się Jerzy Ficowski, a z kolei Jerzemu Ficowskiemu tak bardzo podobał się Leśmian i Schulz, to według mnie efekt zauroczenia bogactwem leksyki. Oczywiście, nie sama leksyka czyni wielkiego poetę, nie zawsze zresztą jej bogactwo musi towarzyszyć wielkiemu poecie (vide wysuszone słownictwo Tkaczyszyna-Dyckiego), ale w przypadku Leśmiana po prostu tak jest, że uroda słów ma ogromne znaczenie. Podoba się też rodzaj melodii tych wierszy. Melodii, które oscylują między czymś tandetnym a wielkim wyrafinowaniem. Trafiają się melodie jak szlagiery z piosenek Ordonki, np. z genialnego wiersza „Przemiany”, gdzie nagle pojawia się fraza: „Tej nocy mrok był duszny i od żądzy parny”. Słyszę tu Ordonkę! I co z tego, skoro on potrafi te wersy wkomponować w wiersz w taki sposób, że już nawet nie chce się mówić o grze stylizacją. Nawet jeśli on serio przyjmował taką tandetę, to wielkość jego poezji polega na tym, że ona ją asymiluje.
Zapytamy teraz pana przede wszystkim jako miłośnika, nie jako znawcę: czy nie przeszkadza panu natrętny dukt sylabotoniczny lub sylabiczny, którego Leśmian nierzadko pilnuje do granic wytrzymałości semantycznej wersu? Czy nie ma pan wrażenia, że niektóre jego teksty rażą dziś katarynkowym metrum, tłumiącym projekt filozoficzny, jaki ma do zaproponowania ta poezja?
To trudne pytanie. Tylko u marnych poetów, używających sylabotonicznego lub sylabicznego toku widzę to, o czym panie mówią: katarynkowość, prostacki rytm. I u wielu dzisiejszych młodych poetów, którzy usiłują wskrzesić ten rodzaj rytmizowania wiersza, właśnie to dostrzegam: że mają uszy jak drewno. Natomiast u Leśmiana nie było tego nigdy. Jest tam coś innego, to samo, co w najlepszych wierszach Tuwima, kiedy i melodia, i regularny rytm wprowadzają czytelnika w taki rodzaj odbioru, że głębsze treści filozoficzne są utajone, chociaż istniejące. Nie można stwierdzić, że w wierszu Leśmiana muzyka jest ważniejsza albo mniej ważna od jego filozofii. Gdyby był poetą o tępym poczuciu melodii i rytmu, nie pomogłaby mu żadna wyrafinowana filozofia. Po prostu jedno odpadałoby od drugiego. To jednak kwestia indywidualna. Nawet wtedy, kiedy się pojawiają ostentacyjne Leśmianowskie refreny, niepokojąca i przez to ciężka od znaczeń zaczyna być sama ich natrętność. Są narkotyczne.
Mimo najszczerszych chęci nie udaje się czytać Leśmiana jako poety zaangażowanego. To poezja programowo antyświatopoglądowa. Kwintesencją poglądów poety dotyczących zajmowania się w wierszach aktualnościami zdaje się cytat z „Napoju cienistego”: „A wy, coście szarzyzny uprawiali brzydź/ I zbiorową w pyskach złudę szczerzyli dumnie,/ Czy zdołacie tym życiem, co was wydrwi, żyć/ I w zawrotny przepych słońca wejść bezrozumnie?”. Leśmian, świadek przełomowych wydarzeń z historii Polski, decyduje się o nich nie pisać. Jak to możliwe: być poetą tak osobnym, by żadną miarą nie dotykać takich treści w poezji?
To rzeczywiście uderzające wrażenie w lekturze Leśmiana, choć należy ten pogląd skorygować. Napisał wiele wierszy o nędzy egzystencjalnej człowieka. Wędrowne dziady, bohaterowie, którzy są kochankami tak biednymi, że kiedy umierają, umyka im nie tylko świat, ale i zaświat, ludzie popadający w nieludzkość nie tylko ze względu na metafizyczne wycieńczenie istnienia, które w ogóle jest charakterystyczne dla tej poezji, ale po prostu z głodu, kloszardzi – te wszystkie jestestwa poraziła metafizyczna rozpacz, rozpacz dojmująco realna. Kiedy byłem w szkole podstawowej, nauczyciel polskiego czytywał nam wiersze spoza lekturowego programu, wśród nich najbardziej przerażające ballady Leśmiana, a my je odbieraliśmy jako wiersze o ostatecznej ludzkiej nędzy. Takie wiersze miewali najlepsi, anachroniczni z dzisiejszego punktu widzenia poeci, np. Konopnicka: nie takie, w których mowa o nędzy, jak byśmy ją po marksistowsku nazwali, „klasowej”. Chodziło o nędzę ostatecznego ludzkiego wykorzenienia. I to mnie najbardziej przejmuje. Nie ma to nic wspólnego z zaangażowaniem politycznym, bo taki rodzaj nędzy towarzyszy wszelkim formom ludzkiego bytowania. Ta sprawa należała do podstawowych składników Leśmianowskiego świata – nawet Bóg poddany bywał takiemu cierpieniu.
O tej kategorii bytów kalekich pisano wielokrotnie, pisał o niej Sandauer, ostatnio Markowski…
Tak, ale brakuje mi tam ujęcia egzystencjalnego. Traktuje się to raczej – słusznie skądinąd – w kategoriach metafizycznych. Wiele wierszy o wyróżnionej przeze mnie tendencji powstawało w dwudziestoleciu międzywojennym. Np. wstrząsający liryk Czechowicza o głodzie na Dworcu Głównym. I w wierszu Leśmiana mógłby się pojawić taki Dworzec Główny – jako wielka metafora i jako realność.
To, co pan mówi, pozwalałoby czytać twórczość Leśmiana równolegle z twórczością Tadeusza Kantora.
Przy całym szacunku dla dorobku Kantora jako reżysera teatralnego, człowieka teatru, uważam go za twórcę wtórnego. Wielkiego, ale wtórnego. Ani Leśmian, ani Schulz wtórni nie byli. Ale poza ową wtórnością oczywiście tak – Kantor to jest mniej więcej ta sama linia.
A czy zgodziłby się pan z interpretacją tych egzystencjalistycznych tekstów, która akcentuje Leśmianowskie współczucie względem nieporadnych, kalekich, lecz wewnętrznie czystych istot, które dotyka cios, otwierający przed nimi jednak zbawienie, polegające na przetrwaniu próby?
Wydaje mi się, że w tych wierszach przełamują się dwa odczucia: z jednej strony coś, co nazwałbym metafizyczną paniką i coś przeciwnego, metafizyczna heroizacja. Tu muszę podać przykłady. Zacznę od wierszy obrazujących metafizyczną panikę. W „Odjeździe” ktoś, kto się oddala, zapytuje: „Czy nie wolno odjeżdżać znajomym gościńcem/ I oddalać się zbytnio od tych złotych oczu (…)?” – pyta, ale przecież się oddalił…! Wspomnienie o tym odjeździe wprawia go w stan metafizycznej paniki, bo wie, że odejście jest nieuchronne i że jest nieszczęściem. W wierszu „Przemiany” ta panika jest jeszcze wyraźniejsza, barwność jego metafor przesłania ostre konstatacje – byty się przemieniają, nie mogą się same w sobie zagnieździć, a na końcu podmiot liryczny mówi o sobie: „A ja – w jakiej swą duszę sparzyłem pokrzywie,/ Że pomykam ukradkiem i na przełaj miedzą?/ I czemu kwiaty na mnie patrzą podejrzliwie?/ Czy coś o mnie nocnego wbrew mej wiedzy – wiedzą?/ Com czynił, że skroń dłońmi uciskam obiema?/ Czem byłem owej nocy, której dziś już nie ma?”. To zdania paniczne, przywołują obraz jak z „Krzyku” Muncha. A co jest metafizyczną heroizacją? Kiedy szewczyk robi buty Bogu, jego heroizm polega na tym, że odważył się obuć Boga, a tym samym Nieobjętemu nadać formę.
Chociaż jego stopa jest nieobjęta…
Ale on buty zrobił i wytrzymał tę boską nieobjętość! W „Dziewczynie” to zupełnie oczywiste. Młoty będą waliły, cóż z tego, że na marne? To jak zakończenie „Przesłania Pana Cogito”. Przeciw nicości trzeba walić młotami, chociaż nic nam to nie da. Metafizyczną heroizację widzę przede wszystkim w wierszu, który dla mnie ma znaczenie ogromne, w „Czasie zmartwychwstania”. Umarły, a właściwie żywy, który wie, że będzie umarłym, ma już dość cierpień życia i dlatego perspektywę zmartwychwstania odrzuca. Trzeba sprzeciwić się rzekomej dobroci Boga, który chce nas jeszcze raz wystawić na ryzyko życia, jakiego nieszczęśni doświadczyliśmy. To jest dla mnie metafizyczna heroizacja. Leśmian oczywiście nie filozofuje „systemowo”. Ma prawo do wszelkiego rodzaju sprzeczności. Podejrzewam, choć tego nie znalazłem, że w jakimś jego wierszu można znaleźć i taką, i taką postawę: metafizyczną panikę bezpośrednio obok metafizycznej heroizacji.
„Dziewczynę” można też czytać inaczej niż wzorem Sandauera, który bodaj jako pierwszy zobaczył ten tekst jako heroiczny. Inaczej, to znaczy bardziej po nietzscheańsku. Tragizm świata polega na jego złudności, która powoduje, że nie ma nic, poza dążeniem, ale nikt nie gwarantuje, że dążenie to ma wartość heroiczną. Czy Leśmian istotnie miał ochotę stworzyć bohaterski wzorzec przeciwstawiania się nicości, czy jedynie chciał skonfrontować się z doświadczeniem pustki?
Przecież nie każdy chce się konfrontować. Jeżeli człowiek za wszelką cenę chce się konfrontować, a Leśmian naprawdę tego chciał, to samo w sobie jest już, moim zdaniem, heroiczne, a nie ucieczkowe. Rozpacz często jest ucieczką, a heroizm – jakkolwiek byśmy go nie lubili, jest zaprzeczeniem ucieczki.
I tu ponownie pojawia się kategoria współczucia…
Mam z nią kłopot. Wolę mniej obciążoną sentymentalizmem kategorię współodczuwania. Bywa w poezji Leśmiana litość, ale nie ona dominuje. To raczej rodzaj empatii, ale czy można być empatycznym, jeśli wszystkie istnienia, z którymi chce się współodczuwać, są podszyte nicością… Nie wiem, czy w ogóle istnieje poeta, oprócz Rilkego, który byłby empatyczny wobec wszystkich jestestw.
Zapytajmy teraz o problem historycznoliteracki. Mowa była już o tym, że Leśmiana jako poetę osobnego przyporządkowywano do najróżniejszych formacji duchowych i artystycznych XX stulecia. Takie etykietowanie poety mówi, być może, w istocie więcej o krytyku niż o obiekcie jego badań. Bywał więc Leśmian symbolistą, antysymbolistą, modernistą, młodopolaninem, poetą nowoczesnym i wreszcie – ponowoczesnym. Właśnie o te dwie kategorie chciałybyśmy pana teraz spytać. Michał Paweł Markowski, tłumacząc niespodziewane umieszczenie Leśmiana w trójcy najwybitniejszych polskich twórców nowoczesnych, pisze o widocznej w jego poezji świadomości językowego zapośredniczenia w doświadczaniu rzeczywistości. Świat jawi się w języku, nie jest zewnętrzny wobec języka. Czy Pan dostrzega taki rodzaj nowoczesności u Leśmiana?
To, że język nie jest prostym odzwierciedleniem, i że jest medium, i że się nie da sprowadzić języka tylko do funkcji mimetycznej, to, za przeproszeniem, świadomość, która towarzyszyła nawet Asnykowi. To świadomość towarzysząca nastolatkom piszącym pierwsze wiersze. Dla mnie to żaden wyróżnik. Mało tego, wydaje mi się, że to, co jest bezcenne w poezji Leśmiana, to właśnie najdoskonalszy efekt mimetyczności. Kiedy Leśmian potrafi pisać o nabrzmiałym od zielonej śliny pysku pasikonika, to bezcenna poetycko jest w tym właśnie unikalna obserwacja. I nie da się sprowadzić takiej właściwości do kategorii „epifanii”. To po prostu zobaczenie czegoś, czego nikt inny tak precyzyjnie nie dostrzegł i zjednoczenie z absolutnie trafnym nazwaniem. W takim momencie wszystko staje się spójne, za taką właśnie trafność Leśmiana kochamy. A że Leśmian jest filozofem języka na swój sposób, jest także oczywiste, ale dla mnie jedno i drugie – filozofowanie językiem i efekt mimetyczności – nie wyróżnia jakiegokolwiek innego poety prawdziwego! Staram się pojąć, jakie tak naprawdę są kryteria odróżnienia utworu nowoczesnego od ponowoczesnego i gubię się w tym. Różnicy nie widzę.
Pytanie o ponowoczesność to pytanie o rozpad podmiotu.
Cokolwiek by z kategorią podmiotu nie uczynić, każdy piszący jest podmiotem. Tekst jest podmiotowy, choćby się nie wiem jak od tego wykręcał. Będzie można coś na to poradzić dopiero wtedy, kiedy zaczną mieć świadomość sztuczne inteligencje. Mam wrażenie, że Leśmian nie tyle wykracza poza kategorie podmiotu i braku podmiotu, co doskonale się mieści w nich obu na raz, i z tego powodu nic w nim dla mnie te kategorie nie różnicują. Mam podobny kłopot, kiedy myślę o Schulzu, Gombrowiczu, czyli o tych nazwiskach, które i Markowskiego obchodzą. Nie twierdzę, że kategoria ponowoczesności jest absurdalna, że nie ma racji bytu. Chcę tylko powiedzieć, że nie spotkałem dotychczas interpretacji, w których te kategorie dałyby mi coś poznawczo istotnego. Nawet gdy obracają się wokół pojęcia podmiotu.
Inaczej definiując nowoczesność w twórczości Leśmiana, można powiedzieć, że objawia się w niej charakterystyczna świadomość, że powrót do natury jest niemożliwy, natomiast w izolacji od natury człowiek – paradoksalnie – dziczeje, to znaczy gubi wewnętrzną harmonię. Tutaj na scenę wkracza kategoria pierwotności, którą nowoczesność docenia i stopniowo dekonstruuje. W nawiązaniu do wspomnianej Leśmianowskiej filozofii języka można powiedzieć, że w jego poezji ujawnia się sztuczność arbitralnej natury znaku językowego, który – jak w „Zielonej godzinie” – bardziej przeszkadza niż pomaga w kontakcie z naturą. Lepiej milczeć niż używać takiego języka.
Z tym bym się nie zgodził. Jest tu podobieństwo do mojego odbioru prozy Schulza. Istnieje kategoria irracjonalna – wyrażeniowej trafności. W warstwie ogólnofilozoficznej jest tak, jak pani mówi, że są paradoksy: żyjemy w dystansie do natury, a zarazem bez natury żyć nie możemy. To, co jest naturą słowa i słowem w naturze, jest dla Leśmiana nieodłączne. Dla Leśmiana i dla Tuwima – może to właśnie wyróżnik nowoczesności? Według mnie najpierw Leśmian jest poetą, co oznacza, że potrafi dokonać w wierszu – upraszczam – utożsamienia słowa z tym, co ono ma znaczyć. I dopiero takie utożsamienie może stać się fundamentem jakiegokolwiek innego filozofowania, również filozofowania na temat języka (stąd tylu filozofów zajmuje problem tautologii!). Pierwotne jest dążenie do nazwania, włącznie z nazwaniem nicości, a wtórne uświadomienie sobie nie tego nawet, jak ja to zrobiłem, tylko dlaczego to zrobiłem. To znaczy, co jest we mnie-Leśmianie takiego, że nie mogę żyć bez łączenia słów z jestestwami, tak że tym sposobem i jestestwa i słowa stają się wyraźniejsze. To elementarny, ucieleśniony sposób poetyckiego istnienia w świecie. Leśmian jest tutaj z pewnością najlepszy w całej nowożytnej polskiej poezji. A wszystkie filozofie Leśmiana, również te przedstawiane w jego esejach, choćby o rytmie, są dla mnie wtórne, bo nie mówią nic więcej ponad to, co daje wszelka praktyka poetycka, co mówią Dante i Osip Mandelsztam, kiedy myślą o rytmie. Nie sprawia to wrażenia budowy osobnego od poezji filozofowania, bo ciągle mieści się w praktyce pisania wiersza, jego melodyzowania.
To dość oczywiste, skoro poeta jest człowiekiem pierwotnym…
Nie jestem o tym przekonany. Wszystko, co w Leśmianie jest zauroczeniem folklorem, a co teraz nazywa się etnologią albo antropologią, jest u niego w gruncie rzeczy pretekstowe. Baśniowe fabuły, z których korzysta, są natychmiast przetwarzane, nie pozostaje w nich wiele z mitu. Nawet jeśli mit rozumieć tak, jak go pojmował Lévi-Strauss, że jest to inny od logicznego rysunek ludzkiej świadomości. Leśmian brał z mitów i z baśni fabuły, które go inspirowały nie ze względu na to, że były mitami. Brał je tak, jak Gogol, który mówił przyjaciołom: „Dajcie mi jakikolwiek sjużet, a ja zrobię z niego genialne opowiadanie”. Tak bierze mit albo fabułę baśniową Leśmian i przetwarza ją.
Ludowość u Leśmiana, której katalogowaniu Jacek Trznadel poświęca niemal połowę swojej książki, ma w naszym przekonaniu nieprzypadkowe umotywowanie. Być może trafną jest intuicja, że Leśmian kontynuuje zakorzeniony w kulturze europejskiej mit „dobrego dzikusa”, jaki wyprowadzić można od Rousseau, z tą różnicą, że u Leśmiana nie ma on wymiaru etycznego. W odróżnieniu od moralnego kontekstu oświeceniowych rozważań nad pierwotnością, mit ten u Leśmiana ma motywację fenomenologiczną. Leśmian z pomocą ludowości, pierwotności chce dotrzeć do tego, co jest istotą rzeczy. Dlatego jego stodoła może „się stodolić”. Tu warto poszukać genezy słynnej Leśmianowskiej tautologiczności.
Tak, ale u Rilkego, który był największym poetyckim fenomenologiem, stodoła byłaby bytem egocentrycznym, stodoliłaby się ku własnemu wnętrzu, ku stodolnemu centrum. Stodoła Leśmiana, kiedy się stodoli, wychodzi poza siebie, rozprzestrzenia się, rozmazuje się w mnóstwo innych jestestw. Niektórzy mówią, że to bergsonizm, ale jestem nieufny wobec takich przyporządkowań. Jasnym jest, że czytał o pierwotności i znał ówczesną etnologię. Odróżniał człowieka miejskiego od człowieka natury. To prawda, ale nie na najgłębszym poziomie. Najgłębszy poziom myślenia Leśmiana i myślenia o Leśmianie to dla mnie problem sposobów przeplatania się nicości z istnieniem. Nie mówię tu nic nowego, ale ten problem widzę bardzo specjalnie. Wszystkie istoty, wszystkie jestestwa, włącznie z Bogiem i z piszącym Leśmianem, są tkaniną, w której się nicość przeplata z istnieniem. Wszystkie byty w świecie mają coś z nicości i coś z istnienia, to nieodłączne. To jedna metafora, która określa istnienie razem z nicością. Druga metafora mówi, że nicość i istnienie są dla siebie wzajemnie tłami. Rozumiem to tak, jak w modnej niegdyś filozofii postaci: postać, coś co się wyodrębnia, nie może istnieć bez tła. Jeżeli tłem jest nicość, wszystkie jestestwa na jej tle zaczynają się intensywnie uwyraźniać. Wspomniany nabrzmiewający pysk konika polnego nie byłby tak intensywny na tle innym niż nicość. Także nicość zaczyna być „czymś” – wciąż się o tym pisze przy okazji Leśmiana – bo pojawia się na tle istnienia.
I to właśnie mogłoby przemawiać za Leśmianem-poetą ponowoczesnym. Przecież właśnie w ten sposób rozpada się jedna z podstawowych opozycji kultury europejskiej: byt i niebyt.
Jeżeli uznać, że cechą jest likwidacja pojęcia bytu, to pewnie tak… Ja czuję się zresztą bardzo przywiązany do filozofii Lévinasa, jednego z destruktorów tego pojęcia. U Leśmiana znalazłem fragment, który mnie przeszył na wylot, ze słynnego wiersza „Do siostry”. Tam jest fraza: „Wszyscy winni są śmierci każdego człowieka!”. A znamy myśl Lévinasa, że każdy z nas jest zakładnikiem śmierci każdego innego człowieka: odpowiadamy za śmierć każdego człowieka tylko z tej racji, że jesteśmy ludźmi. Przyjęcie takiej perspektywy jest jakby nad ludzką miarę. Ta refleksja Leśmiana nie jest już nawet heroizacją metafizyczną, to jest ostateczność, której nie ośmielę się komentować.
Zapytajmy dla kontrastu, czy poezja Leśmiana to projekt zawsze poważny? Czy jeśli wzbudza nasz śmiech, to koniecznie musi być śmiech przez łzy?
On się cieszy, jeżeli Bogu coś udało się stworzyć. Ale cieszy się też, jeśli jakieś jestestwo wydrwi Boga, bo to znaczy, że temu jestestwu udało się coś samoistnego… Cieszy się, kiedy coś się uda. Z radością czytałem anegdotę, jak to Tuwim dał Leśmianowi kajecik z debiutanckimi wierszami, a Leśmian je zlekceważył. A kiedy ukazał się tomik, wyznał Tuwimowi, że rękopisu nie przeczytał. Czyta więc pierwszą książkę Tuwima, wali drobną rączką w stół i zaśmiewa się do łez, że to jest kapitalne, że tak świetnie wyszło. Takiej radości nie da się sprowadzić do bezrefleksyjnej radości istnienia. To jest radość z udatności, z tego, że się utrafiło, niejako radość punktowa. Ale też, z powodu rytmu i zaśpiewu, jest u Leśmiana radość narkotyczna, procesualna, radość nieskończonej, euforycznej melodii.
A humor?
Najwyższej próby, na pograniczu absurdu! Ktoś tak blisko obcujący z nicością, nie może nie być wyczulony na absurd. Absurd Leśmiana bywa absurdem Camusowskim, czyli poważnym, tragicznym, ale bywa i śmieszny. Jakby Obcy mógł być powieścią komiczną.
Jeśli mówić o fizycznej ułomności bohaterów poezji Leśmianowskiej, która może być odbiciem pewnych wewnętrznych niedoskonałości, pustki, to jedyną receptą, jaką Leśmian daje na nieszczęście, jest miłość, także ta fizyczna. Podajmy przykład: w wierszu „Zaloty” nędzarz błaga swoją ukochaną, aby ta pieściła go tak, by „wargami pożreć jego ułomność”. Czy zgodziłby się pan z tezą, że receptą na bolączki Leśmianowskiego bestiarium jest miłość rozumiana także jako chwila fizycznej rozkoszy?
Być może w polskiej poezji najdojrzalszą jest erotyka Leśmiana, co między innymi i w tym się wyraża, że, jak panie mówią, w jego wierszach miłość daje rozkosz fizyczną, ale miłość również wielokrotnie daje fizyczne cierpienie. A jeśli do tego dodać i to, co w języku epoki, z jakiej Leśmian wyrastał, a wobec której się dystansował, nazywa się „spójnią dusz”, powstaje miłość nie tyle spełniona, co niewyczerpywalna. Jest tam też obsuwanie się miłości w obojętność. Te wiersze są – chciałoby się powiedzieć – wyrafinowanie psychologiczne, gdyby psychologizm nie ubliżał Leśmianowi.
Przypomina się piękny wiersz o incipicie „Gdy domdlewasz na łożu całowana przeze mnie,/ Chcę cię posiąść na zawsze, lecz daremnie, daremnie!” o kochanku, który rozpacza, że w chwili miłosnego uniesienia jego partnerka zamyka oczy, a tym samym odcina mu drogę do tego, co wewnątrz. Tak. I tu pojawia się coś ciekawego przez porównanie erotyki w wierszach Tuwima i w wierszach Leśmiana. Toposowy wystrój wierszy obu poetów bywa podobny, ale u Tuwima to jest erotyka infantylna, a u Leśmiana nigdy. U Leśmiana świat roślinny jest ważniejszy niż świat animalny. U Tuwima cała erotyka jest roślinna. A przecież to zupełnie inaczej brzmi u jednego i u drugiego. Tuwim jest erotycznie infantylny, a Leśmian nie.
„Co już w samym zapłodku śni morskie bezbrzeża!” – pisał Leśmian w metatematycznym wierszu „Ręka”. Niemożliwość jest pierwszym pragnieniem jego projektu?
„Poezja niemożliwa” to niesłychanie efektowna kategoria, ale bardziej mnie przekonuje, gdy tak się mówi o Tymoteuszu Karpowiczu i Witoldzie Wirpszy, a mniej w odniesieniu do Bolesława Leśmiana. Bo jak może być poezją niemożliwą coś, co aż tak intensywnie zaistniało? Tyle słów o nieistnieniu wypowiada Leśmian, a jego poezja – par excellence realna – nabrzmiewa istnieniem. Jeśli jej „jest” coś uniemożliwia, to właśnie status „projektu”!
A dlaczego można by nazwać niemożliwą poezję Karpowicza albo Wirpszy? Ano dlatego, że są one z premedytacją skonstruowane. Wszystkie Karpowicza i Wirpszy operacje na logice składni są w zamyśle manipulacyjne. Strukturaliści mówili o naddatku znaczeń jako wyróżniku języka poetyckiego. To jest bardzo świadomie u tych obu twórców zastosowane. Poezja realizuje „niemożliwość”, gdy wykracza poza język naturalny, re-konstruuje go, przekonstruowuje. Każdy, kto kocha Leśmiana, czuje, że w jego wygibasach, również tych związanych z pojęciem nicości, jest coś naturalnego. No, być może to naturalność zwodząca, ale nie można się wyzbyć tego poczucia naturalności.
Pomyślałem, że najbardziej „niemożliwą” mogłaby zostać nazwana poezja Mallarmégo, gdy wyprawia się on tam, gdzie mowa ma istnieć poza desygnatami i nawet poza mową. Mallarmé wie, że to niespełnialne. Ale balansuje pomiędzy niemożliwością a tym, co poetycko zrealizowane. Karpowicz i Wirpsza też realizują swoje „niemożliwe” projekty. Chyba można wielkie poematy Karpowicza, realne i utopijne zarazem, porównać do księgi Mallarmégo, przecież poemat „Rzut kośćmi” też nijak się ma do samego jej zamysłu. I ma się „nie mieć”, księga może istnieć tylko jako nieistniejąca. Leśmian zaś jest dla mnie poetą realności, więc przeciwieństwem Mallarmégo.
Co chcę powiedzieć, zabrzmi anachronicznie: wierzę, że Leśmian to poeta zjednania słowa i znaczenia, słowa i rzeczy oznaczanej. Ten sam rodzaj pierwotności był bliski Julianowi Przybosiowi. A wydawałoby się, że od Sasa do Lasa są ich poetyki.
Mallarmé proponuje projekt mowy pozbawionej desygnatów, a Leśmian pyta: „Kto stodolił tę stodołę?”, to znaczy: kto nadał jej taki wymiar językowy?
Wcale nie o to pyta! Nigdy tak tej linijki nie czytałem. Tu nie o wyosobniony wymiar językowy chodzi! Nie czuję, by Leśmian oderwał słowo „stodoła” od stodoły-rzeczy. Słowo „stodoła” się po swojemu, po „słownemu” stodoli, a stodoła-rzecz stodoli się rzeczowo, także po swojemu, ale nie znaczą osobno pośród słów i osobno pośród rzeczy. To jest razem i tylko razem!
Kwintesencja kognitywnego myślenia o języku!
Uradowała mnie pani tym komplementem! Bardzo bym chciał być kognitywistą!
Zgodziłby się pan ze Zbigniewem Bieńkowskim, który pisał, że przy każdym wierszu Karpowicza Leśmian by chichotał?
Pewnie, że by chichotał. Zafascynowałby go Karpowicz, chociaż oni obaj nie nadawali „na tym samym kanale”. Tak samo Leśmian oszalałby ze szczęścia, czytając Mirona Białoszewskiego.
W książce Twarz Tuwima, pisząc o „nic” Kafki, Różewicza, Tuwima i Leśmiana, nicość tego ostatniego wywodzi pan z genezyjskiej materializacji świata pierwotnego. Nasuwa się pytanie: czy Leśmian byłby możliwy bez Słowackiego?
Na pewno nie. Coś jest na rzeczy, kiedy Jarosław Marek Rymkiewicz publikuje encyklopedię i Leśmiana, i Słowackiego. Filozofujące poematy Słowackiego, rodzaj jego gęstości słowa (a zarazem niebywałej tego słowa szybkości, strumienności) musiały być dla Leśmiana ważne. Wywodził się bardziej od Słowackiego niż Mickiewicza. Tylko ballad Leśmiana nie byłoby bez Mickiewicza.
Dodam jeszcze słowo o punkcie wyjścia Pani pytania: „nic” Różewicza ma odcień nie tylko metafizyczny, także społeczny, komunikacyjny, to „nic” współczesnych społeczeństw. „Nic” Tuwima rozumiem jako wielkie egzystencjalne przerażenie. Zaś „nic” Leśmiana to przeplot figury i tła; raz tłem jest nicość, a figurą na tym tle – istnienie, a innym razem odwrotnie. Nieistnienie nie może istnieć bez istnienia.
Przy ogromnym wyrafinowaniu filozoficznym Kafki czy Leśmiana jasne jest, iż oni przed pisaniem nie układali sobie w głowie rozumienia nicości. „Nic” im się wyrażało w toku pisania. Kafka, Leśmian czy Tuwim fetyszyzowali trafność nazwania, czasem, żeby ją zachować, poświęcali tzw. sens filozoficzny. Z mojego punktu widzenia to bardzo dobrze, bo właśnie słowna trafność przynosiła sens najgłębszy.
Różewicz w wierszu o wygaśnięciu absolutu z tomu Płaskorzeźba pisał: „wymierają pewne gatunki/ motyli ptaków/ poetów/ o imionach dziwnych i pięknych/ Miriam Staff Leśmian (…)”. Także Tuwim. Także Norwid. A pan nie wspomina o Norwidzie.
Nie wspomniałem, ale dość powiedzieć, że najbardziej przejmujący dla mnie wiersz Leśmiana, „W czas Zmartwychwstania”, to właśnie wiersz norwidowski. Odważny w największej z możliwych religijnej ironii, i odważny w patosie.
Ten wiersz każe pomyśleć o czymś, czego się u Leśmiana nie zauważa, bo tak bardzo sugestywna jest w jego poezji Bergsonowska płynność, procesualność. Otóż ostateczną cechą człowieczeństwa i dumą człowieczeństwa jest właśnie antyprocesualność, niepowtarzalność wielkich zdarzeń: głosu, przelanej krwi, zgrozy konania. Nic z tego nie będzie ponowione, na tym polega Leśmianowska odmowa zmartwychwstania. Na taką odmowę Norwid-katolik nigdy by się nie zdobył, ale i on najbardziej cenił wydarzenia niepowtarzalne, jedyne. Dlatego tyle w jego wierszach wcieleń kairosu.
Echa „niepojętej zieloności Leśmiana” słyszę w pana poezji. Wybiorę cytaty na oślep: „Postanowiłem – fałszerz pomysłowy –/ że jestem wymyślony jak myśl”. „Poeci biesiadują jak embriony w niebycie”. „Lato bez treści”. Czytanie Leśmiana było dla przyszłego poety lub już-poety kształtujące, formacyjne, nawigujące?
Nie odczuwałem tego nigdy, ale muszę przyznać, że cytaty, które właśnie usłyszałem, są naprawdę uderzające! Mam pewien kłopot jako ktoś, kto pisze wiersze i jest zamiłowanym czytelnikiem poezji. Mam otóż kłopot z takimi poetami, jak Leśmian czy Schulz (bo uważam Brunona Schulza za poetę), którzy mnie podczas lektury całkowicie zawłaszczają. Nie potrafię ich czytać w większych porcjach, bo ilość sensów, które widzę w najdrobniejszym fragmencie tekstu Leśmiana, Schulza, rozsadza mi głowę, trzy, cztery ich zdania powodują, że aktywizowana jest cała moja świadomość językowa i poza-językowa. Mam wtedy paradoksalne poczucie, że więcej kryje się znaczeń między kilkoma słowami Leśmiana niż w całości jego wiersza! Może to właśnie jest spełniająca się niemożliwość! Kilka słów przynosi więcej sensów i inspiracji niż cały wiersz z jego nadrzędnym przesłaniem. Sam pan Błyszczyński i jego ogród to wielka metafora. Powinienem więc wyjść od wielkiej metafory i schodzić w dół, ku szczegółom utworu, a zupełnie nie mam takiej ochoty. Wolę się wpiąć w kilka, kilkanaście słów – i mam w nich tyle sensu, że czuję się jak w oceanie!
Oto poezja jako spięcia sensów między słowami. Czyli sens poezji Leśmiana spełnia się w niemieckim słowie Dichtung (niem. dicht – gęsty)?
To kontrowersyjna sprawa. Pod koniec życia Witold Lutosławski w wywiadzie powiedział, że zawsze tworzył muzykę gęstą, a pod koniec życia marzy o muzyce, która miałaby cienką fakturę. I taką cienką fakturę ma w dzisiejszej poezji Piotr Sommer. Gęstą miał Leśmian, cienką Tuwim. Ważyk miał cienką, i był genialny. Bo gęstość nie zawsze musi być wartością. W przypadku Leśmiana jest.
Widzi pan wśród dzisiejszych roczników siedemdziesiątych, osiemdziesiątych spadkobiercę Leśmiana? Myślę np. o Joannie Mueller.
Z całej grupy neolingwistów ona wyrasta najwyżej. Może mało filozoficznie ryzykuje, jest intymna. Choć ja bardzo tej jej ton lubię. Ale jak się zbiesi, będzie wielka. Każdy poeta, który da się ponieść metafizyce, czego Joannie Mueller życzę, ma się jakoś – tak czy owak – do Leśmiana. A jej poczucie humoru i najczulszy językowy instynkt zawsze ją będą ocalały od pseudofilozoficznego nadęcia.
W artykule Leny Magnone o Leśmianie i Marii Konopnickiej ważnym pryzmatem staje się Julia Kristeva. Paweł Dybel żartował, że Leśmian musiał czytać Lacana. Przekonują Pana psychoanalityczne interpretacje poezji autora „Dziejby leśnej”?
Rzadko który wielki poeta nie jest materiałem dla psychoanalityka. Na przykład Bożena Keff pięknie kiedyś psychoanalitycznie interpretowała w „Res Publice” poezję Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego. Ale na ogół mam złe pojęcie o psychoanalizie jako sposobie czytania poezji – to zbyt często jest marna, banalna psychologizacja. Bożena Keff mnie całkowicie przekonała.
Nie sądzę, by Leśmian przejmował się psychoanalizą albo teorią archetypów, choć na pewno o nich dobrze wiedział – w Ziemiańskiej o czymś trzeba było rozmawiać.
Większość znaczących historyków i teoretyków literatury to, co pan o psychoanalizie, myśli o biografizmie. Przyjdą czasy nowego biografizmu?
Już przyszły. Wstrząs polegający na tym, że biografizm powrócił, wiązał się w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku z antystrukturalistycznym przesłaniem Marii Janion, Ryszarda Przybylskiego. Dla Janusza Sławińskiego i Michała Głowińskiego w owych czasach to były literaturoznawcze herezje! To właśnie oni w tamtych czasach stosowali do Leśmiana klucz strukturalistyczny (Głowiński go później porzucił).
Przy badaniu niektórych pisarzy, poetów związek z biografią jest pierwszoplanowy i trzeba z nim coś zrobić. Leśmian do nich nie należy, choć biograficzne fragmenty z „Encyklopedii” Rymkiewicza uważam za niezwykle ciekawe. Czy konieczna jest metodologiczna rewolucja, by biografizm pomógł po nowemu mówić o tekście samym? Pewnie tak. Ale należy znaleźć osobne podejścia do różnych poetów. Przy niektórych trzeba o biografii pisać, bo są tak wielcy: to jak z przyjacielem, o którym chce się wiedzieć jak najwięcej, po prostu dlatego, że intensywnie dla nas istnieje. Biografizm wraca tylnymi drzwiami u badaczy po Derridzie, po Kristevej. Gdy pisałem książkę o Tuwimie, chaotycznie wiązałem biografię z interpretacją wierszy, zaniedbywałem metodologiczną refleksję. Chciałem się zachowywać w tej książce jak czytelnik, a nie jak badacz. Zresztą, czuję się amatorem w dziedzinie literaturoznawstwa. Nie ukończyłem studiów, moja wiedza jest intuicyjna i poszatkowana.
O Tuwimie pisał pan, że dziedzictwo polskości, żydowskości i kultury rosyjskiej odczuwał jako poszerzenie świadomości. Ważna jest dla pana koncepcja Maurice’a Blanchota dotycząca „żydowskiego losu” poetów?
Najbardziej mnie przejmujący wiersz Adama Zagajewskiego mówi o dworcach metra w Paryżu, gdzie wszyscy poeci, niezależnie od narodowości, są Żydami – wracają w tym wierszu echa „Fugi śmierci” Celana. W prawie każdym wielkim poecie żydowski temat wykorzenienia staje się czymś niezbywalnym. Żydostwo Leśmiana było innej natury: nie dziedziczył wykorzenienia biograficznego, miał rozliczne kontakty przyjacielskie, wiele miłości, ludzi wokół, którzy go aprobowali. Jeśli w czymś wywodził się z tradycji żydowskiej, to w nieomal kabalistycznej gęstości języka.
A jak to jest ze słowiańskością Leśmiana? Sandauer pisze: „Leśmian odczuwa ją [słowiańskość] jako teren, gdzie człowiek żyje byle jak, oddany na pastwę niezabudowanym przestrzeniom”. Krytyk najwyraźniej kolejny raz wyprzedził swoją epokę, bo właśnie w ten sposób pisze się obecnie o tej części Europy. To zdanie brzmi jak wycięte z eseistyki Andrzeja Stasiuka.
Intuicyjnie czuję, że Sandauer ma rację, ale to pojęcie dziewiczej słowiańszczyzny kłóci się z wyrafinowaniem kultury rosyjskiej, w której Leśmian zawsze tkwił. Dusza rosyjsko-słowiańska oglądana z punktu widzenia pisarzy i filozofów rosyjskich może też była niezaorana i dziewicza, ale w mniejszym stopniu niż podobnie rozumiana słowiańskość polska. Zasadniczo jednak się zgadzam. Przez swoje „niezagospodarowanie” słowiańskość była frapująca, stanowiła pokusę, można było poszaleć na jej dzikich polach.
[1] Wywiad ten pierwotnie ukazał się, w skróconej wersji, w „Czasie Kultury” nr 2/2011. Serdecznie dziękuję Paniom Emilii Kledzik i Joannie Roszak za zgodę na przedruk.