Stygmat plamki
recenzje / ESEJE Jarosław CzechowiczRecenzja Jarosława Czechowicza z książki Choroba Libenkrafta Ołeksandra Irwaneća.
WięcejRecenzja Jagody Wierzejskiej z książki Choroba Libenkrafta Ołeksandra Irwanća, która ukazała się w październiku 2013 roku w „Nowych Książkach”.
Zadebiutował dwa lata po inauguracji działania Bu-Ba-Bu tomikiem liryków. Jego bogaty dorobek poetycki został przetłumaczony na wiele języków europejskich. W języku polskim – obok licznych wierszy, zaprezentowanych m.in. przez „Literaturę na Świecie” (1995, nr 10) – ukazały się zbiór dramatów Recording i inne utwory (2001) oraz powieść Riwne/Rowno (2006), która znalazła się w finale Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus (2008). Choroba Libenkrafta, opublikowana w 2010 roku w Charkowie, to kolejne dzieło epickie, które trafia do rąk naszych czytelników.
Podtytuł Choroby Libenkrafta brzmi Ponura powieść, i rzeczywiście: cały świat przedstawiony utworu jest prawdziwie mroczny i złowieszczy. Akcja rozgrywa się w bliżej nieokreślonym miejscu oraz czasie, ale opisane realia przestrzenne i egzystencjalne pozwalają sądzić, że rzecz dzieje się gdzieś na sowieckiej Ukrainie. W mieście, które jest wcieleniem wszystkiego, co w krajobrazie urbanistycznym najbardziej przygnębiające – labirynty ubogich blokowisk przeplatają się tu z molochami fabrycznymi, śmierdzące torowiska tramwajowe wiją się kilometrami, a wszystko spowija mglisty półmrok zimy – otóż w takim mieście, na niektórych mapach w ogóle nieistniejącym, wybucha epidemia tajemniczego schorzenia. Choroba Libenkrafta „jest na razie słabo zbadana”: nie wiadomo, jaką drogą się rozprzestrzenia, wiadomo jednak, że jej objawem są czerwone plamki na powiekach zakażonego, których nie sposób ukryć, jako że wszyscy, chcąc nie chcąc, mrugamy mniej więcej co pięć sekund. Miasto, objęte kwarantanną, zostaje odcięte od świata, a chorych przybywa w nim z dnia na dzień. Narastająca groza sytuacji i lęk przed zarażeniem doprowadzają do niewyobrażalnej eskalacji przemocy: ludnie, wciąż nienapiętnowani czerwonymi plamkami, na potęgę mordują chorych na ulicach w najbardziej bestialski sposób; ci zainfekowani zaś, którym cudem udaje się uniknąć pogromu, są brutalnie zatrzymywani i wywożeni przez służby sanitarne na Wyspę, na której – nie wiadomo – leczy się ich czy zabija, a może przeprowadza na nich eksperymenty?
Pod względem genologicznym utwór jest parabolą. Irwaneć, obyty z tradycją literacką (jako absolwent m.in. Instytutu Literackiego im. Maksyma Gorkiego w Moskwie), nawiązuje do kilku wybitnych realizacji tego gatunku, spośród których najważniejszą zdaje się dlań Dżuma Alberta Camusa. Schemat fabuły Choroby Libenkrafta jest wprawdzie bardziej podobny do słynnego Miasta ślepców Joségo Saramago, ale metaforyczny koncept zamkniętej metropolii, gdzie ludzie w obliczu śmiertelnego zagrożenia okazują się zdolni także do bardzo niegodnych zachowań, wyraźnie zbliża omawianą powieść do francuskiego arcydzieła. Najistotniejsza różnica polega na tym, że w Dżumie choroba była metaforą zła, które – choć uśpione przez lata – „nigdy nie umiera i nie znika”. W utworze Irwanća natomiast szerzące się schorzenie stanowi rodzaj wybraństwa, bo pozwala postrzegać świat ze szczególną wrażliwością i widzieć w nim więcej niż widzą bliźni.
Chory z czerwonymi plamkami na powiekach to Inny w znaczeniu, jakie temu pojęciu nadał Emmanuel Lévinas: to ktoś, kogo inności nie da się zredukować ani sprowadzić do własnego „ja”; ktoś, kto powinien być przez „ja” wysłuchany i przyjęty, dla kogo „ja” winno cofnąć się poza egoistyczną wolność; spotkanie z Innym – według autora Całości i nieskończoności – zawsze odbywa się bowiem w przestrzeni etyki. Rzecz w tym wszelako, że w rzeczywistości wykreowanej przez ukraińskiego pisarza nikt nikogo nie ma ochoty słuchać ani akceptować; nikt dla nikogo z niczego nie rezygnuje; nikt – mówiąc językiem Lévinasa – nie staje „twarzą w twarz” z drugim człowiekiem, a już na pewno nie z zakażonym chorobą Libenkrafta.
W ten sposób dochodzimy do innego, acz związanego z zasygnalizowanym, zespołu sensów powieści. Utwór Irwanecia bowiem stanowi nie tylko parabolę radykalnego odrzucenia tych, którzy nie są z nami tożsami, ale również antyutopię opowiadającą o świecie ludzi wyzutych z uczuć wyższych, świecie bez tradycji, bez przeszłości i przyszłości. Główny bohater książki, którego oczami poznajemy rzeczywistość (autor stosuje narrację personalną i – miejscami – pierwszoosobową), jest aktorem teatralnym, mającym wystąpić w Królu Edypie Sofoklesa. Wystawienie sztuki okazuje się jednak przedsięwzięciem graniczącym z niemożliwością, ponieważ nikt nie wie, o czym właściwie rzeczona sztuka traktuje. Reżyser każe aktorom grać bez tekstu, robić pompki i biegać po scenie, a wszystko dlatego, że „zgodnie z rekomendacją Urzędu do Spraw Ideologicznych utwory z dawnych epok zostały jakiś czas temu usunięte z bibliotek”. W świecie przedstawionym jeśli cokolwiek przenosi się na deski teatru, to tylko produkcyjniaki; o Sofoklesie czy Szekspirze nikt poza najstarszym aktorem nie słyszał ani słyszeć nie chce, bo potrzeby rozrywki i odpoczynku (także u artystów) w pełni zaspokajają najtańsze używki: wszechobecne papierosy i wódka na orzechach, którą zagłusza się także paniczny strach przed zarazą.
Bohaterowie Choroby Libenkrafta – należy dodać – obchodzą się nie tylko bez sztuki, ale także bez zwierząt. Jest to najdrastyczniejszy, ale właśnie dlatego niemożliwy do pominięcia wątek utworu. Oto w mieście odmalowanym przez ukraińskiego twórcę trwa krwawa batalia przeciwko bezpańskim psom, na które pada podejrzenie, iż przenoszą tytułowe schorzenie. Scena brutalnego mordowania zwierząt, rozpisana na dziesięć stron, jest jedną z bardziej poruszających w najnowszej literaturze europejskiej i może nadwerężyć nerwy co wrażliwszych czytelników, ma jednak głęboki seans polityczny. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Irwaneć, tworząc ją, zabrał głos w sprawie mordów popełnianych na bezdomnych psach na Ukrainie; szczyt tego procederu przypadł na rok wydania książki – 2010. Zwierzęta są ofiarami, a my, ludzie, ich oprawcami – zdaje się mówić autor Riwne/Rowno, idąc jakby za głosem polskiej pisarki i obrończyni praw zwierząt, Olgi Tokarczuk, dowodzącej, że każdy „bezdomny pies jest polityczny”.
Powieść Irwanecia nie jest utworem pokrzepiającym serce, należy to uczciwie zaznaczyć, stanowi jednak mądrą przestrogę przed rzeczywistością, w której piękno i dobro są zapomnianymi pojęciami, a wrażliwość okazuje się chorobą – śmiertelną lub lepiej: skazującą na śmierć z ręki bliźniego twego.
Urodzona w 1982 r. Historyk i krytyk literatury; adiunkt w Zakładzie Literatury XX wieku Instytutu Literatury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Laureatka Nagrody „Archiwum Emigracji” za najlepszą rozprawę doktorską poświęconą tematyce emigracyjnej. Autorka książki Retoryczna interpretacja autobiograficzna. Na przykładzie pisarstwa Andrzeja Bobkowskiego, Zygmunta Haupta i Leo Lipskiego (2012). Stała współpracowniczka miesięcznika „Nowe Książki”. Mieszka w Warszawie.
Recenzja Jarosława Czechowicza z książki Choroba Libenkrafta Ołeksandra Irwaneća.
WięcejKomentarz Ołeksandra Irwanecia do książki Choroba Libenkrafta.
WięcejRecenzja Łukasza Saturczaka z książki Choroba Libenkrafta Ołeksandra Irwanća.
Więcej