książki / PROZA

Sanatorium

Rafał Wojaczek

Fragmenty książki Rafała Wojaczka Sanatorium, wydanej w Biurze Literackim 7 grudnia 2010 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Kto powiedział koniec świata [fragment]

Panu Artu­ro­wi San­dau­ero­wi

Rano było osiem­na­ście stop­ni. Co, osiem­na­ście? No tak, osiem­na­ście. No ale ktoś to „osiem­na­ście” powie­dział, czyż nie, że owa zde­cy­do­wa­nie chłod­na nowi­na donio­sła się do Pio­tra narzą­du słu­chu? No tak, głos był, owszem. Czyj? No, moż­li­we, że głos gospo­dy­ni mało uprzej­mie pokrzy­ku­ją­cej na cór­ki i już abso­lut­nie ordy­nar­nie obrzu­ca­ją­cej obe­lga­mi swe­go mał­żon­ka, któ­ry podźwi­gnąw­szy się z łoża już cał­kiem pija­ny, błą­kał się po domu i maru­dził. Więc osiem­na­ście stop­ni było rano. A wie­czo­rem, gdy ta gwiaz­da zapa­li­ła się w Pio­tra oczach, ile było? Że nie mniej, to chy­ba pew­ne, a zapew­ne wię­cej. Mróz gryzł do kości. Czy Piotr to czuł, czy doskwie­ra­ło to jego cie­le­sno­ści? Ech, nie wia­do­mo, czy doskwie­ra­ło, ale że wie­dział o tym, iż mróz gry­zie aż do kości, raczej moż­na przy­jąć, bowiem czyż nie tymi wła­śnie sło­wa­mi: Mróz gry­zie aż do kości, wyra­żał?

Sie­dział na mie­dzy, no daj­my na to, że na mie­dzy, gdyż pre­cy­zyj­nie nie dało­by się roze­znać, gdzie koń­czy­ła się rola, a zaczy­na­ła mie­dza, bowiem wszyst­ko zarów­no przy­kry­te było śnie­giem. Więc sie­dział na mie­dzy. Sie­dział sobie na mie­dzy, rzecz jasna na śnie­gu czy też w śnie­gu raczej, sko­ro pokry­wa jego była gru­ba i Piotr sie­dze­niem swo­im wgłę­bie­nie w niej wyci­snął i wła­śnie w tym wgłę­bie­niu sie­dział po turec­ku, ruchów nie wyczy­nia­jąc spe­cjal­nie żad­nych, tyl­ko obra­ca­jąc gło­wę we wszyst­kie stro­ny świa­ta.

Z każ­dej stro­ny było mia­sto. Bli­żej lub dalej. Dużo świa­teł i świa­te­łek, wyżej łuna. Bowiem owa rola prze­cię­ta mie­dzą nie była to obszer­na rola jak na wsi, z jed­nej stro­ny koń­czą­ca się lasem, z dru­giej na przy­kład woda lub zabu­do­wa­nia, z trze­ciej i czwar­tej nie koń­czą­ca się wca­le. Ależ nie! Rola ta była tyl­ko nie zabu­do­wa­ną poła­cią mię­dzy dziel­ni­cą tą i ową, poła­cią na pew­no mają­cą być zabu­do­wa­ną w jakiejś przy­szło­ści i Piotr nie mógł nawet udzie­lić odpo­wie­dzi, gdy­by ktoś go spy­tał, na kwe­stię, czy tu coś się upra­wia. A mógł to być tak­że kawał mia­sta wypa­lo­ny i wybu­rzo­ny do cna, gdzie dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia wege­ta­cja zakry­ła już fun­da­men­ty, poroz­sa­dza­ła chod­ni­ki i jezd­nie i oba­li­ła ogro­dze­nia. Mie­dza mogła być chod­ni­kiem, nie­gdy­siej­szym toro­wi­skiem tram­wa­jo­wym albo jesz­cze czymś innym. Oh là là, naj­le­piej się umó­wić!

Ale mia­sto – jesz­cze było. Jesz­cze był świat i Piotr po turec­ku sie­dzą­cy w środ­ku świa­ta. No i prze­stał w koń­cu krę­cić gło­wą, bo jak dłu­go moż­na się orien­to­wać. No i sku­pił się naresz­cie na tej waż­nej czyn­no­ści przy sobie, pole­ga­ją­cej na wydo­by­ciu z wewnętrz­nej kie­sze­ni pal­ta pół­li­tro­wej butel­ki, wszak­że zawie­ra­ją­cej już mniej niż nawet poło­wę ciem­ne­go pły­nu. Cóż, spo­żyć ileż trze­ba było z jej zawar­to­ści, by tak sie­dzieć w śnie­gu przy wię­cej niż osiem­na­sto­stop­nio­wym mro­zie. Czyż nie tak? I nie mieć na doda­tek ręka­wi­czek na dło­niach, sza­li­ka na szyi, czap­ki na gło­wie, a pal­to mieć roz­pię­te.

Ale mróz gryzł do kości i Piotr raczej wie­dział, że wnet prze­gry­zie. Czy to on powie­dział: Wnet prze­gry­zie – ? Czy już nie prze­gryzł? Może to już była śmierć? Piotr powie­dział: Zdro­wie śmier­ci!, lecz nie usły­szał tych wypo­wie­dzia­nych przez sie­bie słów. Więc ich nie wypo­wie­dział? Więc nie mógł już ode­mknąć ust? Ale ręką, w któ­rej trzy­mał nie zakor­ko­wa­ną flasz­kę, nie zakor­ko­wa­ną, gdyż papie­ro­wy korek po odbi­ciu już nie dał się użyć na powrót, ręką tą wła­dał. Więc uczy­niw­szy wła­ści­wy ruch, prze­chy­lił naczy­nie i począł roz­le­wać płyn koło sie­bie i po sobie, z uświa­da­mia­ną jesz­cze przy­jem­no­ścią wdy­cha­jąc jedy­ną woń dena­tu­ra­tu, bo cóż by to mogło być inne­go, jak nie sztaj­mes! Wresz­cie butel­ka wypa­dła mu z dło­ni, ale to nie był koniec. Skąd­że. Prze­cież Piotr musiał jesz­cze poszu­kać u sie­bie w kie­sze­ni, zna­leźć pudeł­ko, w któ­rym powin­ny znaj­do­wać się cho­ciaż trzy zapał­ki, stwier­dzić, że tak jest w isto­cie, po czym nie wia­do­mo jakim cudem jed­ną z nich zapa­lić i upu­ścić.

I dopie­ro gdy tego doko­nał, gdy ta nie wątła zapał­ka już, a ogrom­na pochod­nia upa­dła na łatwo­pal­ny śnieg, kie­dy śnieg zapło­nął nagłą i wspa­nia­łą ilu­mi­na­cją, wte­dy Piotr mógł uznać, że to już koniec.


Pieśń czwarta (fragment)

Zapraw­dę powia­dam ci, poetą się jest. Jest się nim, żyjąc. Zaś bywa się cza­sem skry­bą, czy­li gra­fo­ma­nem. Bywa się nim wte­dy, kie­dy brak­nie siły, by dźwi­gać cię­żar swe­go życia. Wte­dy ucie­ka się do ogród­ka sztucz­nym spo­so­bem ogro­dzo­ne­go i sadzi się smęt­ne kwiat­ki na schlud­nej grząd­ce. Jesz­cze dobrze, gdy temu pro­ce­de­ro­wi towa­rzy­szy iro­nia. Ale naj­czę­ściej ogrod­ni­ko­wi wyda­je się, że kwia­tek pie­czo­ło­wi­cie przez nie­go hodo­wa­ny dorów­nu­je uro­dą nie­bie­skiej róży. W przy­pad­ku bar­dziej zaawan­so­wa­ne­go obłę­du taki dział­ko­wicz cał­kiem zatra­ca poczu­cie rze­czy­wi­sto­ści. Oto on wyho­do­wał różę!

Bied­ny! Nie mógł znieść wido­ku zwy­kłe­go drze­wa, zwy­kłej tra­wy, żół­te­go mle­cza w tra­wie. Natych­miast musiał pobiec i zasa­dzić swo­je drze­wo, zasiać swo­ją tra­wę, upstrzyć ją swo­imi mle­cza­mi. Dopie­ro po doko­na­niu tego smut­ne­go dzie­ła odwa­ża się wyjść na prze­chadz­kę pod drze­wa­mi, w cie­niu rzu­ca­nym przez praw­dzi­we drze­wa odwa­ża się poło­żyć w praw­dzi­wej tra­wie i zerwać praw­dzi­wy żół­ty mlecz. Nie mógł zro­bić tego wcze­śniej, musiał naj­pierw zagłu­szyć wyrzu­ty sumie­nia. Jeśli moż­na, oma­wia­jąc ten przy­pa­dek, użyć sło­wa „sumie­nie”. Bo prze­cież on go wca­le nie ma; to, co doma­ga­ło się zarzu­ce­nia dar­nią słów, to było puste miej­sce po sumie­niu. Taki osob­nik jest pusty i tę ssą­cą pust­kę musi nie­ustan­nie zapeł­nić, gdyż ina­czej wkląsł­by, zma­lał, a ten pro­ces zmniej­sze­nia, będąc cią­głym, wkrót­ce dopro­wa­dził­by do cał­ko­wi­te­go zani­ku. I nagle oka­za­ło­by się, że osob­ni­ka nie ma. Zosta­ła­by tyl­ko pozy­cja w spi­sie mar­twych dusz, w reje­strze Koła Mło­dych Pisa­rzy.

O czym to ja mówi­łem? Aha! Więc tak, to jest przy­kre. Ten jazgot, ten hałas, to nie­usta­ją­ce prze­krzy­ki­wa­nie się, to dono­śne obwiesz­cza­nie wyna­le­zie­nia nowe­go spo­so­bu. Ci nie­szczę­śni nie mogą zdo­być się na chwi­lę mil­cze­nia. Nie mogą, gdyż natych­miast usły­sze­li­by swo­ją pust­kę grzmią­cą bor­bo­ryg­ma­mi i umar­li­by od tego łosko­tu.

Nie myślą o Bogu,
tyl­ko szu­ka­ją spo­so­bu!

Takim to kate­go­rycz­nym akcen­tem zakoń­czyw­szy swój wywód, Piotr wypił łyk ze sto­ją­ce­go przed nim wiel­kie­go kie­lisz­ka, po czym odsta­wił kie­li­szek ruchem pozwa­la­ją­cym przy­pusz­czać, iż nie był ów łyk pierw­szym w trak­cie posie­dze­nia. A odsta­wiw­szy naczy­nie musiał przy­po­mnieć sobie, że nie dopeł­nił oby­cza­ju, gdyż zwró­cił gło­wę nie­co w bok i nie­ja­ko prze­pra­sza­jąc, szcze­gól­nym tonem powie­dział:
– Janusz­ku… Oczy­wi­ście to było za two­je zdro­wie.
Janu­szek chci­wie cze­kał na dal­szy ciąg wyło­żo­ne­go wyzna­nia wia­ry, ale Piotr wyja­śnił mu, że prze­cież nie ma o czym mówić. Janu­szek chy­ba pojął to, bowiem nie dopra­szał się wię­cej, tyl­ko kiwał gło­wą i powta­rzał:
– Tak, tak… Nie myślą o Bogu, tyl­ko szu­ka­ją spo­so­bu. Dobrze powie­dzia­ne.
Piotr łagod­nym tonem pouczył go, że tu nie idzie o powie­dze­nie, i Janu­szek, a jak­że, zgo­dził się z nim. Więc w zupeł­nej zgo­dzie sie­dzie­li, jak im było naj­wy­god­niej, a spo­ży­ty alko­hol mościł się w nich. A potem Piotr pod­jąw­szy swo­je naczy­nie, przy­cią­gnął kie­li­szek Janusz­ka i spra­wie­dli­wie podzie­lił się z nim na poło­wę. Ośmie­lił się prze­rwać Janusz­ko­wi zadu­mę, w któ­rą ów popadł, zapra­sza­jąc:
– No, to może byśmy poje­cha­li?
Poje­cha­li, nie zwle­ka­jąc.
– To było oczy­wi­ście two­je zdro­wie – powie­dział Janu­szek. Na to Piotr wyło­żył mu swój pogląd na zagad­nie­nie swe­go zdro­wia, tłu­ma­cząc, że to nic, nie­waż­ne, jemu nie­po­trzeb­ne, aby tyl­ko Janusz­ko­wi dopi­sy­wa­ło.
– Prze­cież wiesz – mówił mu.
Tak sobie gwa­rzy­li, czę­stym i nie­kło­po­tli­wym dla każ­de­go z nich mil­cze­niem prze­ry­wa­jąc pogwar­kę. W jakiejś ser­decz­nej chwi­li Janu­szek, czu­jąc się zobo­wią­za­nym, zagad­nął prze­cho­dzą­cą kel­ner­kę w spra­wie dostar­cze­nia na ich sto­lik dwóch nie­du­żych kie­lisz­ków wód­ki oraz butel­ki wody mine­ral­nej. Piotr mil­cząc, ski­nie­niem gło­wy pod­kre­ślił traf­ność tego roz­po­rzą­dze­nia. Po następ­nej dłuż­szej, cemen­tu­ją­cej ich wza­jem­ne zro­zu­mie­nie się, mil­czą­cej chwi­li Janu­szek ośmie­lił się zapy­tać:
– Jak tam z two­ją książ­ką?
Piotr poki­wał gło­wą nad tym, że nic z jego prze­mo­wy nie tra­fi­ło do Janusz­ko­we­go prze­ko­na­nia, po czym inter­lo­ku­to­ra uprzej­mie poin­for­mo­wał:
– Dosta­łem korek­tę – Nie zaglą­da­łem do niej.
Na takie oświad­cze­nie bez­sprzecz­nie nic Janusz­ko­wi nie pozo­sta­ło do powie­dze­nia, zatem bez zby­tecz­ne­go gada­nia odda­li się obaj ocze­ki­wa­niu na moment zre­ali­zo­wa­nia przez kel­ner­kę Janusz­ko­wej dys­po­zy­cji. Kie­dy wkrót­ce to nastą­pi­ło, Piotr wziął na sie­bie obo­wią­zek nala­nia wody mine­ral­nej do pod­sta­wio­nych szkla­ne­czek. Musie­li widocz­nie uznać obaj, że temat ich wza­jem­ne­go zdro­wia został wyczer­pa­ny, bowiem unió­sł­szy kie­lisz­ki jed­no­cze­śnie, nie wyra­zi­li żad­nych życzeń.
– No… To może by…
– Za… – pod­chwy­cił Janu­szek. – Za…
Wte­dy Piotr zapy­tał:
– A jak zapa­tru­jesz się na moż­li­wość wypi­cia przez nas zdro­wia Mistrza?
Więc wypi­li zdro­wie mistrza po raz pierw­szy.
– Byłem nie­daw­no u nie­go – powie­dział Janu­szek.
Piotr powie­dział życz­li­wie:
– I co wynio­słeś?
Janu­szek zaczął opo­wia­dać z zapa­łem.
– Wiesz, no… Pyta­łem tak ogól­nie… Co sądzi…
– I co sądzi? – z uwa­gą zapy­tał Piotr.
– No… Wiesz… Mówił też o tobie. Bo pyta­łem…
– I co mówił?
Janu­szek odrzekł ni z potę­pie­niem, ni z podzi­wem:
– Że daje się zauwa­żyć fascy­na­cja Sło­wac­kim. Cza­sem zbyt nad­mier­na.
Wte­dy Piotr zapo­mniał się i zaczął wyja­śniać:
– To idzie o Czar­ne­go Anio­ła! Wiesz to „Nie Pola­cy – głup­cy!”. Ale to było chwi­lo­we, już daw­no się wykry­sta­li­zo­wa­ło.
Janu­szek kiwał gło­wą ze zro­zu­mie­niem.
– To może wypi­je­my – zapro­po­no­wał ośmie­lo­ny.
Więc wypi­li zdro­wie Mistrza po raz dru­gi, sącząc z kie­lisz­ków resz­tę, któ­rą prze­zor­nie sobie zosta­wi­li.


Na progu (fragment)

I

Sie­dzę. Sie­dzę na pod­ło­dze z kwa­dra­to­wych sztucz­nych pły­tek przy­kle­jo­nych jakimś zapew­ne wła­ści­wym spo­iwem do cemen­to­wej posadz­ki. Płyt­ki są w trzech róż­nych kolo­rach: poma­rań­czo­wym, głu­pio­zie­lo­nym i beżo­wym, i poukła­da­ne są w sza­chow­ni­cę. Kom­po­zy­cję two­rzy to nad wyraz nie­zno­śną, zwłasz­cza jeśli dodać do tego nie­moż­li­wie różo­wy kolor ścian, inną zie­lo­ność koca przy­kry­wa­ją­ce­go łóż­ko, wie­lo­barw­ną kra­tecz­kę zasło­ny okien­nej i flo­ry­stycz­ny rzu­cik dru­giej zasłon­ki na drzwiach, podług pew­nej mody nie­cał­ko­wi­cie i solid­nie drew­nia­nych czy choć­by pil­śnio­wych, tyl­ko w znacz­nej czę­ści swej powierzch­ni szkla­nych szkłem co praw­da nie­zu­peł­nie prze­źro­czy­stym, a we fał­szy­wy wzo­rek, wszak­że wyma­ga­ją­cym prze­sło­nię­cia choć­by tyl­ko odkro­jo­ną z metra szma­tą. Ale po praw­dzie czy ja odczu­wam nie­zno­śność tych gry­zą­cych się kolor­ków? Chy­ba nie, już nie, bowiem przez ten dosyć dłu­gi okres zamiesz­ki­wa­nia w tym poko­ju wchło­ną­łem je w sie­bie i jeśli mi jakoś wobec nich jest, to jest mi – bia­ło.

Zresz­tą kolo­rów jest tu jesz­cze wię­cej – jest, cho­ciaż nie mnie jest, jak powie­dzia­łem. Więc czer­wień wstą­żecz­ki opa­su­ją­cej zeschły wie­cheć wetknię­ty w butel­kę po mle­ku usta­wio­ną na biur­ku. Więc tro­chę inna czer­wień pacz­ki papie­ro­sów car­men leżą­cej tak­że na biur­ku; o, prze­pra­szam, teraz leżą­cej obok mnie sie­dzą­ce­go na pod­ło­dze. Więc czer­wień moich skar­pe­tek nacią­gnię­tych na moje sto­py. I jesz­cze żół­tość ołów­ków porzu­co­nych na bla­cie biur­ka, żół­tość fili­żan­ki z utrą­co­nym uszkiem, tak­że chy­ba sto­ją­cej na biur­ku, więc nie­bie­skość litro­we­go garncz­ka, w któ­rym przy pomo­cy trzy­stu­wa­to­wej grzał­ki gotu­ję sobie wodę. I róż­ne kolo­ry mojej gar­de­ro­by poprze­wie­sza­nej przez opar­cia trzech znaj­du­ją­cych się w poko­ju krze­seł, ciśnię­tej na łóż­ko albo zawie­szo­nej na haczy­ku, jakiś czas temu prze­ze mnie wła­sno­ręcz­nie wkrę­co­nym w drzwi. I czerń fute­ra­łu maszy­ny do pisa­nia, sto­ją­cej w któ­rymś kącie. I tak dalej. Ale, powta­rzam, kolo­ry te są nie mnie, bo mnie jest już tyl­ko biel.

Sie­dzę na pod­ło­dze, opar­ty o bocz­ną ramę łóż­ka i powin­no mnie zię­bić w sie­dze­nie. Przez jakiś czas myśla­łem, że może mógł­bym pod­ło­żyć sobie kil­ka­kroć zło­żo­ny sta­ry koc, w cha­rak­te­rze podusz­ki leżą­cy na sie­dze­niu tego przy biur­ku usta­wio­ne­go, któ­re­go do sie­dze­nia uży­wam, krze­sła, gdyż dwa pozo­sta­łe funk­cjo­nu­ją w poko­ju w innym prze­zna­cze­niu, mia­no­wi­cie jed­no słu­ży za noc­ny sto­lik, pod­ręcz­ną pół­kę na papie­ry, gaze­ty, papie­ro­sy do pale­nia w łóż­ku, ołów­ki etc., a tak­że za wie­szak na wszel­kie odzie­nie, dru­gie zaś do sie­dze­nia nada­je się tyl­ko dla ewen­tu­al­nych gości, któ­rzy, uprze­dze­ni, że jest to roz­kle­ko­ta­ny w naj­wyż­szym stop­niu krze­sła wrak sie­dzą na nim ostroż­nie i rychło się wyno­szą. Więc myśla­łem, że może sobie pod­ło­żyć, bo ta niby podusz­ka słu­ży do tego zawsze, pod­kła­dam ją na przy­kład pod maszy­nę do pisa­nia, a sobie wte­dy plik gazet, ale w koń­cu nie pod­ło­ży­łem, moż­li­wość tę wyczer­paw­szy w spe­ku­la­cjach. Widzę ją, tę podusz­kę, ten sta­ry kil­ka­krot­nie gru­bo zło­żo­ny koc, któ­ry życz­li­wa nie­wia­sta wkrót­ce po tym jak wpro­wa­dzi­łem się pod jej dach pew­ne­go poran­ka przy­nio­sła mi do poko­ju, tłu­ma­cząc korzyść i kła­dąc w odpo­wied­nie miej­sce. Przy­dźwi­ga­ła wte­dy kawał sta­re­go chod­ni­ka i roz­cią­gnę­ła na pod­ło­dze. Mógł­bym więc chod­nik przy­cią­gnąć nie­co i na nim sie­dzieć, lecz tego nie uczy­ni­łem i wciąż sie­dzę na gołej pod­ło­dze z zim­ne­go two­rzy­wa i powin­no mnie moc­no zię­bić w tyłek. Kto wie, może mnie i zię­bi.

Powie­dzia­łem już, że ple­ca­mi opie­ram się o bocz­ną ramę łóż­ka, i rze­czy­wi­ście opie­ram się. Ponie­waż deska ramę tę sta­no­wią­ca od zwie­sza­ją­ce­go się po niej koca szorst­ka jest jako i mate­ria wdzian­ka, któ­re mam na grzbie­cie, prze­to siła tar­cia, jaka się mię­dzy tymi powierzch­nia­mi, deską i moim grzbie­tem, wytwa­rza, spra­wia, że sie­dząc, nie ujeż­dżam tył­kiem w gład­kich i naj­pew­niej moc­no wyświe­co­nych por­t­kach po śli­skiej pod­ło­dze, tyl­ko trwam w pozy­cji, któ­rą słusz­nie mogę nazwać sie­dzą­cą. Co praw­da od cza­su do cza­su muszę się nie­co popra­wić, gdyż jed­nak obsu­wam się i gdy­bym temu nie zapo­bie­gał, nie sie­dział­bym już, a leżał. Co zresz­tą nic by sie­dze­niu moje­mu nie ubli­ży­ło ani nic w nim nie zmie­ni­ło w myśl zna­ne­go powie­dze­nia, nie­praw­daż? Topo­gra­ficz­nie sytu­acja moja przed­sta­wia się w ten spo­sób, że sie­dzę pod samy­mi drzwia­mi, pra­wym ramie­niem omal­że ich doty­kam, jeśli­bym zaś wycią­gnął rękę w górę, nie­chyb­nie natra­fił­bym na klam­kę. Z lewej stro­ny trzy i pół metra dzie­li mnie od okna. Z tyłu oczy­wi­ście mam łóż­ko, za łóż­kiem jest ścia­na. Prze­ciw­na tam­tej ścia­na na wprost mnie odle­gła jest o jakie dwa metry. Pod tam­tą ścia­ną stoi biur­ko, ale bar­dziej w stro­nę okna. Biur­ko jest nie­wy­so­kie i sie­dząc, wzrok mam jakie dzie­sięć cen­ty­me­trów powy­żej bla­tu, więc widzę, co się na nim znaj­du­je.

Kie­dy patrzę w lewo, za oknem widzę zimę. Taka nie­wy­da­rzo­na zima w mar­cu, moje­mu wzro­ko­wi obja­wia­ją­ca się koł­drą śnie­gu na sko­śnym dachu sąsied­nie­go domo­stwa, w któ­rym miesz­ka pro­fe­sor H., filo­log. Koł­dra ta zresz­tą ponadzie­ra­na miej­sca­mi i coraz mniej­sza od cza­su, kie­dy zaczą­łem sie­dzieć. Widać nie tyle zima za oknem, ile zimy kaprys i śnieg taje wraz z postę­pu­ją­cym ku astro­no­micz­ne­mu połu­dniu dniem. Może już połu­dnie? Żaden zegar mi tego nie pod­po­wie, bo nie ma tako­we­go w wypo­sa­że­niu moje­go poko­ju, zaś z powo­du zachmu­rzo­ne­go nie­ba pro­mień, ta pew­na wska­zów­ka sło­necz­ne­go zega­ra, nie wyzna­cza mi pory na ścia­nie.

Kie­dy obra­cam gło­wę w pra­wo, to muszę skrę­cać spoj­rze­nie do pięt­na­stu cen­ty­me­trów, bo o tyle odda­lo­ne są drzwi. Już o nich co nie­co powie­dzia­łem, więc uzu­peł­nię tyle jesz­cze, że część ich nie szkla­na poma­lo­wa­na jest na bia­ło, jego i resz­ta moje­go poko­ju.

II

W myśl tego powie­dze­nia, że nawet cho­dząc, nie prze­sta­je się sie­dzieć, a tym bar­dziej czoł­ga­jąc się, w jed­nej chwi­li, nie daw­szy ogar­nąć się pię­tro­wym roz­wa­ża­niom za i prze­ciw, rap­tow­nie zmie­niam pozy­cję i peł­znę w stro­nę okna. Odruch ten został spo­wo­do­wa­ny przez pra­wie pew­ność, że gdzieś w tam­tej oko­li­cy, w kącie za biur­kiem ukry­ta za moją tor­bą powin­na stać, jeśli nie peł­na i fabrycz­nie zamknię­ta, to w każ­dym razie nie za bar­dzo z zawar­to­ści swej uszczu­plo­na butel­ka owo­co­we­go wina, czy­li beł­ta. Pocią­gnąw­szy chod­nik za sobą, docie­ram w to miej­sce i stwier­dzam, że moja pra­wie pew­ność może zmie­nić się w pew­ność nie­wąt­pli­wą, bowiem butel­ka, któ­rą spo­dzie­wa­łem się zastać, cho­ciaż było to spo­dzie­wa­nie nie­śmia­łe i nie łak­ną­ce zadość­uczy­nie­nia, butel­ka ta znaj­du­je się tam, gdzie w przy­pusz­cze­niu moim pozwo­li­łem ją sobie umiej­sco­wić. No tak, nie jest zamknię­ta fir­mo­wym kap­slem, tyl­ko zwit­kiem dowol­ne­go papie­ru, lecz to nic wobec oko­licz­no­ści, iż jest w niej jesz­cze picia a picia.

Więc wyry­wam butel­kę z kąta i aby dłu­żej nie sprze­nie­wie­rzać się swe­mu sie­dze­niu tam, pod drzwia­mi, czy­li, mówiąc prze­no­śnie, na pro­gu, czoł­gam się na swe sta­no­wi­sko i znów wpie­ram grzbiet w dechę opar­cia. Po dro­dze jed­ną nogą zgrab­nie upo­rząd­ko­wa­łem chod­nik i przy­wró­ci­łem pozy­cję potrą­co­ne­mu w trak­cie awan­tu­ry krze­słu. Teraz ukła­dam nogi jak poprzed­nio, to zna­czy pod­cią­gam kola­na nie­co do góry i tak­że sto­pa­mi wpie­ram się w pod­ło­gę, a jako że skar­pet­ki są już zwil­got­nia­łe od natu­ral­ne­go nóg poce­nia się, więc dobrze trzy­ma­ją się pod­ło­gi i przy­naj­mniej na jakiś czas usa­do­wio­ny jestem pew­nie. Butel­kę mimo­cho­dem sta­wiam przy sobie tak, by naj­po­ręcz­niej było­by mi po nią się­gnąć, następ­nie nie­ru­cho­mie­ję i zaczy­nam uda­wać, że nic się nie sta­ło. No bo też nic się nie sta­ło. Kie­dy patrzę w okno, śnie­gu na sąsied­nim dachu jest tyl­ko koł­der­ka, ale czer­wo­na dachów­ka oczy­wi­ście dalej jest bia­ła. Słoń­ce nie wynik­nę­ło zza chmur i ta chwi­la, któ­ra minę­ła, prze­mknę­ła się nie­wi­docz­nie. Klam­ka się nie poru­szy­ła, drzwi się nie otwo­rzy­ły. A wąt­pię, czy po mnie widać, że o tę chwi­lę jestem star­szy i o tę odro­bi­nę śmier­ci bogat­szy. Sie­dzę na pod­ło­dze, przy moim boku butel­ka napeł­nio­na czymś, co mi wca­le nie jest dziw­ne, gdzieś koło mnie leży pacz­ka papie­ro­sów car­men, naby­tych nie z roz­pu­sty, lecz dla­te­go, że mia­łem ostat­nie dwa­dzie­ścia zło­tych, ponie­wie­ra się pudeł­ko zapa­łek. No więc się­gam jed­ną z moich rąk po butel­kę, umiesz­czam ją mię­dzy kola­na­mi i wycią­gam z szyj­ki papier słu­żą­cy za korek. Ujmu­jąc butel­kę odpo­wied­nio, pod­no­szę i wle­wam sobie do ust pew­ną ilość kwa­śno­słod­kie­go pły­nu, któ­rym ileż razy rzy­ga­łem. Trzy­mam płyn w ustach, jesz­cze nie prze­ły­kam, tym­cza­sem odsta­wiam butel­kę. Może popłu­kać sobie zęby? Ech, nie, innym razem, teraz powo­li prze­łknę. I prze­ły­kam, a jak­że. No to teraz sobie pocze­kam, zapa­lę, pomy­ślę.

Szu­kam ręką koło sie­bie i wyma­cu­ję celo­fan opa­ko­wa­nia. Nie pod­no­sząc, wybie­ram z pacz­ki papie­ro­sa i wkła­dam w lewy kącik ust. Nie odła­ma­łem fil­tra, co zazwy­czaj czy­nię, ale niech­że raz będzie z fil­trem. Teraz szu­kam zapa­łek i znaj­du­ję za sobą. Prze­su­wam tro­chę, by było wygod­nie, i cały czas ope­ru­jąc jed­ną ręką, wyj­mu­ję drew­ko, sta­wiam pudeł­ko na pod­ło­dze w spo­sób dają­cy pięć punk­tów w grze, następ­nie umie­jęt­nie pocie­ram i już pod­no­szę ogień. Taki mój spo­sób, wyuczo­ny nie­gdyś, gdy w wyni­ku zama­chu samo­bój­cze­go przez pra­wie pół roku jed­ną dłoń mia­łem bez­wład­ną, co zresz­tą, gdy pierw­szy raz sta­wa­łem do pobo­ru, było powo­dem uzna­nia mnie za nie­zdat­ne­go do służ­by woj­sko­wej. Kie­dy wezwa­no mnie dru­gi raz, bez­wład dło­ni już minął, w tym przy­naj­mniej stop­niu, że zdol­ny byłem do nosze­nia bro­ni, ale wte­dy już inne czyn­ni­ki spra­wi­ły, że poprzed­nią nega­tyw­ną kwa­li­fi­ka­cję pod­trzy­ma­no, a nie­daw­no zupeł­nie skre­ślo­no mnie z ewi­den­cji. No i z gło­wy.

No więc sie­dzę i palę papie­ro­sa. Oko­licz­ność pale­nia tyto­niu zmu­sza mnie do posta­wie­nia przed sobą cze­go­kol­wiek w char­te­rze popiel­nicz­ki. Taki mam nawyk, nie śmie­cić bez potrze­by. Ale dobrze mi się sie­dzi, a popiel­nicz­ka pew­nie znaj­du­je się na biur­ku. Więc patrzę, co by tu zdzia­łać ina­czej. Przed sobą, pod prze­ciw­le­głą ścia­ną mam ist­ny skła­dzik róż­ne­go obu­wia: zimo­we­go, let­nie­go, uży­wa­ne­go i nie­uży­wa­ne­go. Gdy­bym tro­chę zje­chał w dół ple­ca­mi, może się­gnął­bym nogą po jakąś sta­rą teni­sów­kę. Powi­nie­nem to zro­bić, sie­dze­nie sie­dze­niem, ale Ord­nung muss sein. Więc roz­luź­niam nacisk ple­ców na opar­cie i obsu­wa­jąc się, wycią­gam nogę, by zacze­pić. Już, już dosta­ję, lecz nagle popiół z papie­ro­sa obry­wa się i spa­da na mnie, ja zdmu­chu­ję na pod­ło­gę i już gdzieś mam porzą­dek. Popra­wiam swo­ją pozy­cję, strze­pu­ję papie­ro­sa jesz­cze raz – pod łóż­ko, i bio­rę do ręki fla­chę.

O autorze

Rafał Wojaczek

Urodzony 6 grudnia 1945 roku w Mikołowie. Poeta i prozaik. Debiutował w 1965 roku w miesięczniku "Poezja". Za życia wydał tomy Sezon (1969) oraz Inna bajka (1970), pośmiertnie ukazały się: Nie skończona krucjata (1972), Którego nie było (1972), Utwory zebrane (1976), Wiersze (1996) i Reszta krwi (1999). W 2005 roku Biuro Literackie wydało Wiersze zebrane (1964-1971), na które złożyły się wszystkie teksty poetyckie z wymienionych książek oraz wcześniej niepublikowane wiersze. Zmarł w nocy z 10 na 11 maja 1971 we Wrocławiu.

Powiązania

Zmyślony człowiek, Credo, Prawdziwe życie bohatera

nagrania / stacja Literatura Różni autorzy

Spo­tka­nie wokół ksią­żek Zmy­ślo­ny czło­wiek Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza, Cre­do Tade­usza Róże­wi­cza i Praw­dzi­we życie boha­te­ra Rafa­ła Wojacz­ka z udzia­łem Joan­ny Roszak, Jana Sto­lar­czy­ka, Bogu­sła­wa Kier­ca, Joan­ny Orskiej i Karo­la Mali­szew­skie­go w ramach festi­wa­lu Sta­cja Lite­ra­tu­ra 25.

Więcej

Prawdziwe życie bohatera

utwory / zapowiedzi książek Rafał Wojaczek

Frag­ment zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Rafa­ła Wojacz­ka Praw­dzi­we życie boha­te­ra, w opra­co­wa­niu Bogu­sła­wa Kier­ca, któ­ra uka­że się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 11 maja 2020 roku.

Więcej

Machina czasu

dzwieki / AUDYCJE Konrad Wojtyła Rafał Wojaczek

Audy­cja „Machi­na cza­su” Kon­ra­da Woj­ty­ły poświę­co­na twór­czo­ści i życiu Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

Bajka zrodzona w rytmie skurczów jelit

recenzje / ESEJE Anna Maślanka

Recen­zja Anny Maślan­ki z książ­ki Sana­to­rium Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

Apodyktyczne Sanatorium

recenzje / ESEJE Zuzanna Witkowska

Recen­zja Zuzan­ny Wit­kow­skiej z książ­ki Sana­to­rium Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

Ballada obsceniczna

recenzje / ESEJE Łukasz Saturczak

Recen­zja Łuka­sza Satur­cza­ka z książ­ki Sana­to­rium Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

Przeklęte Sanatorium

recenzje / ESEJE Konrad Wojtyła

Recen­zja Kon­ra­da Woj­ty­ły z książ­ki Sana­to­rium Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

Rafał Wojaczek, który jest

dzwieki / WYDARZENIA Różni autorzy

Zapis całe­go spo­tka­nia autor­skie­go poświę­co­ne­go twór­czo­ści Rafa­ła Wojacz­ka pod­czas Por­tu Legni­ca 2004.

Więcej

Wojaczek a „przyjemność” lektury

recenzje / ESEJE Karol Maliszewski

Recen­zja Karo­la Mali­szew­skie­go towa­rzy­szą­ca wyda­niu książ­ki Rafa­ła Wojacz­ka Praw­dzi­we życie boha­te­ra, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 11 maja 2020 roku.

Więcej

Szczera róża

recenzje / ESEJE Bogusław Kierc

Esej Bogu­sła­wa Kier­ca towa­rzy­szą­cy wyda­niu książ­ki Rafa­ła Wojacz­ka Praw­dzi­we życie boha­te­ra, któ­ra uka­za­ła się w Biu­rze Lite­rac­kim 11 maja 2020 roku.

Więcej

Bajka zrodzona w rytmie skurczów jelit

recenzje / ESEJE Anna Maślanka

Recen­zja Anny Maślan­ki z książ­ki Sana­to­rium Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

Kaskader numer jeden

recenzje / ESEJE Paweł Chmielewski

Recen­zja Paw­ła Chmie­lew­skie­go z książ­ki Wier­sze i pro­za 1964–1971 Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

Apodyktyczne Sanatorium

recenzje / ESEJE Zuzanna Witkowska

Recen­zja Zuzan­ny Wit­kow­skiej z książ­ki Sana­to­rium Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

Ballada obsceniczna

recenzje / ESEJE Łukasz Saturczak

Recen­zja Łuka­sza Satur­cza­ka z książ­ki Sana­to­rium Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

Przeklęte Sanatorium

recenzje / ESEJE Konrad Wojtyła

Recen­zja Kon­ra­da Woj­ty­ły z książ­ki Sana­to­rium Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

Pismo mojemu mężczyźnie

recenzje / NOTKI I OPINIE Bogusław Kierc

Komen­tarz Bogu­sła­wa Kier­ca do czwar­te­go wyda­nia książ­ki Wier­szy zebra­nych (1964–1971) Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

O tomie Rafała Wojaczka Wiersze i proza 1964–1971

recenzje / IMPRESJE Przemysław Rojek

Esej Prze­my­sła­wa Roj­ka towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze anto­lo­gii Wier­sze i pro­za 1964–1971 Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

O tomie Rafała Wojaczka Wiersze i proza 1964–1971

recenzje / IMPRESJE Stanisław Bereś

Esej Sta­ni­sła­wa Bere­sia towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze anto­lo­gii Wier­sze i pro­za 1964–1971 Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

Powrót po latach – kilka refleksji wokół Wierszy zebranych Rafała Wojaczka

recenzje / ESEJE Mateusz Kotwica

Recen­zja Mate­usza Kotwi­cy z książ­ki Wier­sze zebra­ne Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

Dlaczego wciąż Wojaczek?

recenzje / IMPRESJE Marcin Jurzysta

Esej Mar­ci­na Jurzy­sty towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze czwar­te­go wyda­nia książ­ki Wier­szy zebra­nych (1964–1971) Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

Śmierć która sercu śpiewa

recenzje / KOMENTARZE Tymoteusz Karpowicz

Frag­ment szki­cu Tymo­te­usza Kar­po­wi­cza o poezji Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

Wojaczek wielokrotny – Wstęp

recenzje / NOTKI I OPINIE Katarzyna Batorowicz-Wołowiec Stanisław Bereś

Wstęp Sta­ni­sła­wa Bere­sie i Kata­rzy­ny Bato­ro­wicz-Woło­wiec do książ­ki Woja­czek wie­lo­krot­ny. Wspo­mnie­nia, rela­cje, świa­dec­twa.

Więcej

O Wojaczku wielokrotnym

recenzje / NOTKI I OPINIE Różni autorzy

Komen­ta­rze Bogu­sła­wa Kier­ca, Jac­ka Guto­ro­wa, Jac­ka Łuka­sie­wi­cza, Andrze­ja Zawa­dy.

Więcej