Kto powiedział koniec świata [fragment]
Panu Arturowi Sandauerowi
Rano było osiemnaście stopni. Co, osiemnaście? No tak, osiemnaście. No ale ktoś to „osiemnaście” powiedział, czyż nie, że owa zdecydowanie chłodna nowina doniosła się do Piotra narządu słuchu? No tak, głos był, owszem. Czyj? No, możliwe, że głos gospodyni mało uprzejmie pokrzykującej na córki i już absolutnie ordynarnie obrzucającej obelgami swego małżonka, który podźwignąwszy się z łoża już całkiem pijany, błąkał się po domu i marudził. Więc osiemnaście stopni było rano. A wieczorem, gdy ta gwiazda zapaliła się w Piotra oczach, ile było? Że nie mniej, to chyba pewne, a zapewne więcej. Mróz gryzł do kości. Czy Piotr to czuł, czy doskwierało to jego cielesności? Ech, nie wiadomo, czy doskwierało, ale że wiedział o tym, iż mróz gryzie aż do kości, raczej można przyjąć, bowiem czyż nie tymi właśnie słowami: Mróz gryzie aż do kości, wyrażał?
Siedział na miedzy, no dajmy na to, że na miedzy, gdyż precyzyjnie nie dałoby się rozeznać, gdzie kończyła się rola, a zaczynała miedza, bowiem wszystko zarówno przykryte było śniegiem. Więc siedział na miedzy. Siedział sobie na miedzy, rzecz jasna na śniegu czy też w śniegu raczej, skoro pokrywa jego była gruba i Piotr siedzeniem swoim wgłębienie w niej wycisnął i właśnie w tym wgłębieniu siedział po turecku, ruchów nie wyczyniając specjalnie żadnych, tylko obracając głowę we wszystkie strony świata.
Z każdej strony było miasto. Bliżej lub dalej. Dużo świateł i światełek, wyżej łuna. Bowiem owa rola przecięta miedzą nie była to obszerna rola jak na wsi, z jednej strony kończąca się lasem, z drugiej na przykład woda lub zabudowania, z trzeciej i czwartej nie kończąca się wcale. Ależ nie! Rola ta była tylko nie zabudowaną połacią między dzielnicą tą i ową, połacią na pewno mającą być zabudowaną w jakiejś przyszłości i Piotr nie mógł nawet udzielić odpowiedzi, gdyby ktoś go spytał, na kwestię, czy tu coś się uprawia. A mógł to być także kawał miasta wypalony i wyburzony do cna, gdzie dwudziestopięcioletnia wegetacja zakryła już fundamenty, porozsadzała chodniki i jezdnie i obaliła ogrodzenia. Miedza mogła być chodnikiem, niegdysiejszym torowiskiem tramwajowym albo jeszcze czymś innym. Oh là là, najlepiej się umówić!
Ale miasto – jeszcze było. Jeszcze był świat i Piotr po turecku siedzący w środku świata. No i przestał w końcu kręcić głową, bo jak długo można się orientować. No i skupił się nareszcie na tej ważnej czynności przy sobie, polegającej na wydobyciu z wewnętrznej kieszeni palta półlitrowej butelki, wszakże zawierającej już mniej niż nawet połowę ciemnego płynu. Cóż, spożyć ileż trzeba było z jej zawartości, by tak siedzieć w śniegu przy więcej niż osiemnastostopniowym mrozie. Czyż nie tak? I nie mieć na dodatek rękawiczek na dłoniach, szalika na szyi, czapki na głowie, a palto mieć rozpięte.
Ale mróz gryzł do kości i Piotr raczej wiedział, że wnet przegryzie. Czy to on powiedział: Wnet przegryzie – ? Czy już nie przegryzł? Może to już była śmierć? Piotr powiedział: Zdrowie śmierci!, lecz nie usłyszał tych wypowiedzianych przez siebie słów. Więc ich nie wypowiedział? Więc nie mógł już odemknąć ust? Ale ręką, w której trzymał nie zakorkowaną flaszkę, nie zakorkowaną, gdyż papierowy korek po odbiciu już nie dał się użyć na powrót, ręką tą władał. Więc uczyniwszy właściwy ruch, przechylił naczynie i począł rozlewać płyn koło siebie i po sobie, z uświadamianą jeszcze przyjemnością wdychając jedyną woń denaturatu, bo cóż by to mogło być innego, jak nie sztajmes! Wreszcie butelka wypadła mu z dłoni, ale to nie był koniec. Skądże. Przecież Piotr musiał jeszcze poszukać u siebie w kieszeni, znaleźć pudełko, w którym powinny znajdować się chociaż trzy zapałki, stwierdzić, że tak jest w istocie, po czym nie wiadomo jakim cudem jedną z nich zapalić i upuścić.
I dopiero gdy tego dokonał, gdy ta nie wątła zapałka już, a ogromna pochodnia upadła na łatwopalny śnieg, kiedy śnieg zapłonął nagłą i wspaniałą iluminacją, wtedy Piotr mógł uznać, że to już koniec.
Pieśń czwarta (fragment)
Zaprawdę powiadam ci, poetą się jest. Jest się nim, żyjąc. Zaś bywa się czasem skrybą, czyli grafomanem. Bywa się nim wtedy, kiedy braknie siły, by dźwigać ciężar swego życia. Wtedy ucieka się do ogródka sztucznym sposobem ogrodzonego i sadzi się smętne kwiatki na schludnej grządce. Jeszcze dobrze, gdy temu procederowi towarzyszy ironia. Ale najczęściej ogrodnikowi wydaje się, że kwiatek pieczołowicie przez niego hodowany dorównuje urodą niebieskiej róży. W przypadku bardziej zaawansowanego obłędu taki działkowicz całkiem zatraca poczucie rzeczywistości. Oto on wyhodował różę!
Biedny! Nie mógł znieść widoku zwykłego drzewa, zwykłej trawy, żółtego mlecza w trawie. Natychmiast musiał pobiec i zasadzić swoje drzewo, zasiać swoją trawę, upstrzyć ją swoimi mleczami. Dopiero po dokonaniu tego smutnego dzieła odważa się wyjść na przechadzkę pod drzewami, w cieniu rzucanym przez prawdziwe drzewa odważa się położyć w prawdziwej trawie i zerwać prawdziwy żółty mlecz. Nie mógł zrobić tego wcześniej, musiał najpierw zagłuszyć wyrzuty sumienia. Jeśli można, omawiając ten przypadek, użyć słowa „sumienie”. Bo przecież on go wcale nie ma; to, co domagało się zarzucenia darnią słów, to było puste miejsce po sumieniu. Taki osobnik jest pusty i tę ssącą pustkę musi nieustannie zapełnić, gdyż inaczej wkląsłby, zmalał, a ten proces zmniejszenia, będąc ciągłym, wkrótce doprowadziłby do całkowitego zaniku. I nagle okazałoby się, że osobnika nie ma. Zostałaby tylko pozycja w spisie martwych dusz, w rejestrze Koła Młodych Pisarzy.
O czym to ja mówiłem? Aha! Więc tak, to jest przykre. Ten jazgot, ten hałas, to nieustające przekrzykiwanie się, to donośne obwieszczanie wynalezienia nowego sposobu. Ci nieszczęśni nie mogą zdobyć się na chwilę milczenia. Nie mogą, gdyż natychmiast usłyszeliby swoją pustkę grzmiącą borborygmami i umarliby od tego łoskotu.
Nie myślą o Bogu,
tylko szukają sposobu!
Takim to kategorycznym akcentem zakończywszy swój wywód, Piotr wypił łyk ze stojącego przed nim wielkiego kieliszka, po czym odstawił kieliszek ruchem pozwalającym przypuszczać, iż nie był ów łyk pierwszym w trakcie posiedzenia. A odstawiwszy naczynie musiał przypomnieć sobie, że nie dopełnił obyczaju, gdyż zwrócił głowę nieco w bok i niejako przepraszając, szczególnym tonem powiedział:
– Januszku… Oczywiście to było za twoje zdrowie.
Januszek chciwie czekał na dalszy ciąg wyłożonego wyznania wiary, ale Piotr wyjaśnił mu, że przecież nie ma o czym mówić. Januszek chyba pojął to, bowiem nie dopraszał się więcej, tylko kiwał głową i powtarzał:
– Tak, tak… Nie myślą o Bogu, tylko szukają sposobu. Dobrze powiedziane.
Piotr łagodnym tonem pouczył go, że tu nie idzie o powiedzenie, i Januszek, a jakże, zgodził się z nim. Więc w zupełnej zgodzie siedzieli, jak im było najwygodniej, a spożyty alkohol mościł się w nich. A potem Piotr podjąwszy swoje naczynie, przyciągnął kieliszek Januszka i sprawiedliwie podzielił się z nim na połowę. Ośmielił się przerwać Januszkowi zadumę, w którą ów popadł, zapraszając:
– No, to może byśmy pojechali?
Pojechali, nie zwlekając.
– To było oczywiście twoje zdrowie – powiedział Januszek. Na to Piotr wyłożył mu swój pogląd na zagadnienie swego zdrowia, tłumacząc, że to nic, nieważne, jemu niepotrzebne, aby tylko Januszkowi dopisywało.
– Przecież wiesz – mówił mu.
Tak sobie gwarzyli, częstym i niekłopotliwym dla każdego z nich milczeniem przerywając pogwarkę. W jakiejś serdecznej chwili Januszek, czując się zobowiązanym, zagadnął przechodzącą kelnerkę w sprawie dostarczenia na ich stolik dwóch niedużych kieliszków wódki oraz butelki wody mineralnej. Piotr milcząc, skinieniem głowy podkreślił trafność tego rozporządzenia. Po następnej dłuższej, cementującej ich wzajemne zrozumienie się, milczącej chwili Januszek ośmielił się zapytać:
– Jak tam z twoją książką?
Piotr pokiwał głową nad tym, że nic z jego przemowy nie trafiło do Januszkowego przekonania, po czym interlokutora uprzejmie poinformował:
– Dostałem korektę – Nie zaglądałem do niej.
Na takie oświadczenie bezsprzecznie nic Januszkowi nie pozostało do powiedzenia, zatem bez zbytecznego gadania oddali się obaj oczekiwaniu na moment zrealizowania przez kelnerkę Januszkowej dyspozycji. Kiedy wkrótce to nastąpiło, Piotr wziął na siebie obowiązek nalania wody mineralnej do podstawionych szklaneczek. Musieli widocznie uznać obaj, że temat ich wzajemnego zdrowia został wyczerpany, bowiem uniósłszy kieliszki jednocześnie, nie wyrazili żadnych życzeń.
– No… To może by…
– Za… – podchwycił Januszek. – Za…
Wtedy Piotr zapytał:
– A jak zapatrujesz się na możliwość wypicia przez nas zdrowia Mistrza?
Więc wypili zdrowie mistrza po raz pierwszy.
– Byłem niedawno u niego – powiedział Januszek.
Piotr powiedział życzliwie:
– I co wyniosłeś?
Januszek zaczął opowiadać z zapałem.
– Wiesz, no… Pytałem tak ogólnie… Co sądzi…
– I co sądzi? – z uwagą zapytał Piotr.
– No… Wiesz… Mówił też o tobie. Bo pytałem…
– I co mówił?
Januszek odrzekł ni z potępieniem, ni z podziwem:
– Że daje się zauważyć fascynacja Słowackim. Czasem zbyt nadmierna.
Wtedy Piotr zapomniał się i zaczął wyjaśniać:
– To idzie o Czarnego Anioła! Wiesz to „Nie Polacy – głupcy!”. Ale to było chwilowe, już dawno się wykrystalizowało.
Januszek kiwał głową ze zrozumieniem.
– To może wypijemy – zaproponował ośmielony.
Więc wypili zdrowie Mistrza po raz drugi, sącząc z kieliszków resztę, którą przezornie sobie zostawili.
Na progu (fragment)
I
Siedzę. Siedzę na podłodze z kwadratowych sztucznych płytek przyklejonych jakimś zapewne właściwym spoiwem do cementowej posadzki. Płytki są w trzech różnych kolorach: pomarańczowym, głupiozielonym i beżowym, i poukładane są w szachownicę. Kompozycję tworzy to nad wyraz nieznośną, zwłaszcza jeśli dodać do tego niemożliwie różowy kolor ścian, inną zieloność koca przykrywającego łóżko, wielobarwną krateczkę zasłony okiennej i florystyczny rzucik drugiej zasłonki na drzwiach, podług pewnej mody niecałkowicie i solidnie drewnianych czy choćby pilśniowych, tylko w znacznej części swej powierzchni szklanych szkłem co prawda niezupełnie przeźroczystym, a we fałszywy wzorek, wszakże wymagającym przesłonięcia choćby tylko odkrojoną z metra szmatą. Ale po prawdzie czy ja odczuwam nieznośność tych gryzących się kolorków? Chyba nie, już nie, bowiem przez ten dosyć długi okres zamieszkiwania w tym pokoju wchłonąłem je w siebie i jeśli mi jakoś wobec nich jest, to jest mi – biało.
Zresztą kolorów jest tu jeszcze więcej – jest, chociaż nie mnie jest, jak powiedziałem. Więc czerwień wstążeczki opasującej zeschły wiecheć wetknięty w butelkę po mleku ustawioną na biurku. Więc trochę inna czerwień paczki papierosów carmen leżącej także na biurku; o, przepraszam, teraz leżącej obok mnie siedzącego na podłodze. Więc czerwień moich skarpetek naciągniętych na moje stopy. I jeszcze żółtość ołówków porzuconych na blacie biurka, żółtość filiżanki z utrąconym uszkiem, także chyba stojącej na biurku, więc niebieskość litrowego garnczka, w którym przy pomocy trzystuwatowej grzałki gotuję sobie wodę. I różne kolory mojej garderoby poprzewieszanej przez oparcia trzech znajdujących się w pokoju krzeseł, ciśniętej na łóżko albo zawieszonej na haczyku, jakiś czas temu przeze mnie własnoręcznie wkręconym w drzwi. I czerń futerału maszyny do pisania, stojącej w którymś kącie. I tak dalej. Ale, powtarzam, kolory te są nie mnie, bo mnie jest już tylko biel.
Siedzę na podłodze, oparty o boczną ramę łóżka i powinno mnie ziębić w siedzenie. Przez jakiś czas myślałem, że może mógłbym podłożyć sobie kilkakroć złożony stary koc, w charakterze poduszki leżący na siedzeniu tego przy biurku ustawionego, którego do siedzenia używam, krzesła, gdyż dwa pozostałe funkcjonują w pokoju w innym przeznaczeniu, mianowicie jedno służy za nocny stolik, podręczną półkę na papiery, gazety, papierosy do palenia w łóżku, ołówki etc., a także za wieszak na wszelkie odzienie, drugie zaś do siedzenia nadaje się tylko dla ewentualnych gości, którzy, uprzedzeni, że jest to rozklekotany w najwyższym stopniu krzesła wrak siedzą na nim ostrożnie i rychło się wynoszą. Więc myślałem, że może sobie podłożyć, bo ta niby poduszka służy do tego zawsze, podkładam ją na przykład pod maszynę do pisania, a sobie wtedy plik gazet, ale w końcu nie podłożyłem, możliwość tę wyczerpawszy w spekulacjach. Widzę ją, tę poduszkę, ten stary kilkakrotnie grubo złożony koc, który życzliwa niewiasta wkrótce po tym jak wprowadziłem się pod jej dach pewnego poranka przyniosła mi do pokoju, tłumacząc korzyść i kładąc w odpowiednie miejsce. Przydźwigała wtedy kawał starego chodnika i rozciągnęła na podłodze. Mógłbym więc chodnik przyciągnąć nieco i na nim siedzieć, lecz tego nie uczyniłem i wciąż siedzę na gołej podłodze z zimnego tworzywa i powinno mnie mocno ziębić w tyłek. Kto wie, może mnie i ziębi.
Powiedziałem już, że plecami opieram się o boczną ramę łóżka, i rzeczywiście opieram się. Ponieważ deska ramę tę stanowiąca od zwieszającego się po niej koca szorstka jest jako i materia wdzianka, które mam na grzbiecie, przeto siła tarcia, jaka się między tymi powierzchniami, deską i moim grzbietem, wytwarza, sprawia, że siedząc, nie ujeżdżam tyłkiem w gładkich i najpewniej mocno wyświeconych portkach po śliskiej podłodze, tylko trwam w pozycji, którą słusznie mogę nazwać siedzącą. Co prawda od czasu do czasu muszę się nieco poprawić, gdyż jednak obsuwam się i gdybym temu nie zapobiegał, nie siedziałbym już, a leżał. Co zresztą nic by siedzeniu mojemu nie ubliżyło ani nic w nim nie zmieniło w myśl znanego powiedzenia, nieprawdaż? Topograficznie sytuacja moja przedstawia się w ten sposób, że siedzę pod samymi drzwiami, prawym ramieniem omalże ich dotykam, jeślibym zaś wyciągnął rękę w górę, niechybnie natrafiłbym na klamkę. Z lewej strony trzy i pół metra dzieli mnie od okna. Z tyłu oczywiście mam łóżko, za łóżkiem jest ściana. Przeciwna tamtej ściana na wprost mnie odległa jest o jakie dwa metry. Pod tamtą ścianą stoi biurko, ale bardziej w stronę okna. Biurko jest niewysokie i siedząc, wzrok mam jakie dziesięć centymetrów powyżej blatu, więc widzę, co się na nim znajduje.
Kiedy patrzę w lewo, za oknem widzę zimę. Taka niewydarzona zima w marcu, mojemu wzrokowi objawiająca się kołdrą śniegu na skośnym dachu sąsiedniego domostwa, w którym mieszka profesor H., filolog. Kołdra ta zresztą ponadzierana miejscami i coraz mniejsza od czasu, kiedy zacząłem siedzieć. Widać nie tyle zima za oknem, ile zimy kaprys i śnieg taje wraz z postępującym ku astronomicznemu południu dniem. Może już południe? Żaden zegar mi tego nie podpowie, bo nie ma takowego w wyposażeniu mojego pokoju, zaś z powodu zachmurzonego nieba promień, ta pewna wskazówka słonecznego zegara, nie wyznacza mi pory na ścianie.
Kiedy obracam głowę w prawo, to muszę skręcać spojrzenie do piętnastu centymetrów, bo o tyle oddalone są drzwi. Już o nich co nieco powiedziałem, więc uzupełnię tyle jeszcze, że część ich nie szklana pomalowana jest na biało, jego i reszta mojego pokoju.
II
W myśl tego powiedzenia, że nawet chodząc, nie przestaje się siedzieć, a tym bardziej czołgając się, w jednej chwili, nie dawszy ogarnąć się piętrowym rozważaniom za i przeciw, raptownie zmieniam pozycję i pełznę w stronę okna. Odruch ten został spowodowany przez prawie pewność, że gdzieś w tamtej okolicy, w kącie za biurkiem ukryta za moją torbą powinna stać, jeśli nie pełna i fabrycznie zamknięta, to w każdym razie nie za bardzo z zawartości swej uszczuplona butelka owocowego wina, czyli bełta. Pociągnąwszy chodnik za sobą, docieram w to miejsce i stwierdzam, że moja prawie pewność może zmienić się w pewność niewątpliwą, bowiem butelka, którą spodziewałem się zastać, chociaż było to spodziewanie nieśmiałe i nie łaknące zadośćuczynienia, butelka ta znajduje się tam, gdzie w przypuszczeniu moim pozwoliłem ją sobie umiejscowić. No tak, nie jest zamknięta firmowym kapslem, tylko zwitkiem dowolnego papieru, lecz to nic wobec okoliczności, iż jest w niej jeszcze picia a picia.
Więc wyrywam butelkę z kąta i aby dłużej nie sprzeniewierzać się swemu siedzeniu tam, pod drzwiami, czyli, mówiąc przenośnie, na progu, czołgam się na swe stanowisko i znów wpieram grzbiet w dechę oparcia. Po drodze jedną nogą zgrabnie uporządkowałem chodnik i przywróciłem pozycję potrąconemu w trakcie awantury krzesłu. Teraz układam nogi jak poprzednio, to znaczy podciągam kolana nieco do góry i także stopami wpieram się w podłogę, a jako że skarpetki są już zwilgotniałe od naturalnego nóg pocenia się, więc dobrze trzymają się podłogi i przynajmniej na jakiś czas usadowiony jestem pewnie. Butelkę mimochodem stawiam przy sobie tak, by najporęczniej byłoby mi po nią sięgnąć, następnie nieruchomieję i zaczynam udawać, że nic się nie stało. No bo też nic się nie stało. Kiedy patrzę w okno, śniegu na sąsiednim dachu jest tylko kołderka, ale czerwona dachówka oczywiście dalej jest biała. Słońce nie wyniknęło zza chmur i ta chwila, która minęła, przemknęła się niewidocznie. Klamka się nie poruszyła, drzwi się nie otworzyły. A wątpię, czy po mnie widać, że o tę chwilę jestem starszy i o tę odrobinę śmierci bogatszy. Siedzę na podłodze, przy moim boku butelka napełniona czymś, co mi wcale nie jest dziwne, gdzieś koło mnie leży paczka papierosów carmen, nabytych nie z rozpusty, lecz dlatego, że miałem ostatnie dwadzieścia złotych, poniewiera się pudełko zapałek. No więc sięgam jedną z moich rąk po butelkę, umieszczam ją między kolanami i wyciągam z szyjki papier służący za korek. Ujmując butelkę odpowiednio, podnoszę i wlewam sobie do ust pewną ilość kwaśnosłodkiego płynu, którym ileż razy rzygałem. Trzymam płyn w ustach, jeszcze nie przełykam, tymczasem odstawiam butelkę. Może popłukać sobie zęby? Ech, nie, innym razem, teraz powoli przełknę. I przełykam, a jakże. No to teraz sobie poczekam, zapalę, pomyślę.
Szukam ręką koło siebie i wymacuję celofan opakowania. Nie podnosząc, wybieram z paczki papierosa i wkładam w lewy kącik ust. Nie odłamałem filtra, co zazwyczaj czynię, ale niechże raz będzie z filtrem. Teraz szukam zapałek i znajduję za sobą. Przesuwam trochę, by było wygodnie, i cały czas operując jedną ręką, wyjmuję drewko, stawiam pudełko na podłodze w sposób dający pięć punktów w grze, następnie umiejętnie pocieram i już podnoszę ogień. Taki mój sposób, wyuczony niegdyś, gdy w wyniku zamachu samobójczego przez prawie pół roku jedną dłoń miałem bezwładną, co zresztą, gdy pierwszy raz stawałem do poboru, było powodem uznania mnie za niezdatnego do służby wojskowej. Kiedy wezwano mnie drugi raz, bezwład dłoni już minął, w tym przynajmniej stopniu, że zdolny byłem do noszenia broni, ale wtedy już inne czynniki sprawiły, że poprzednią negatywną kwalifikację podtrzymano, a niedawno zupełnie skreślono mnie z ewidencji. No i z głowy.
No więc siedzę i palę papierosa. Okoliczność palenia tytoniu zmusza mnie do postawienia przed sobą czegokolwiek w charterze popielniczki. Taki mam nawyk, nie śmiecić bez potrzeby. Ale dobrze mi się siedzi, a popielniczka pewnie znajduje się na biurku. Więc patrzę, co by tu zdziałać inaczej. Przed sobą, pod przeciwległą ścianą mam istny składzik różnego obuwia: zimowego, letniego, używanego i nieużywanego. Gdybym trochę zjechał w dół plecami, może sięgnąłbym nogą po jakąś starą tenisówkę. Powinienem to zrobić, siedzenie siedzeniem, ale Ordnung muss sein. Więc rozluźniam nacisk pleców na oparcie i obsuwając się, wyciągam nogę, by zaczepić. Już, już dostaję, lecz nagle popiół z papierosa obrywa się i spada na mnie, ja zdmuchuję na podłogę i już gdzieś mam porządek. Poprawiam swoją pozycję, strzepuję papierosa jeszcze raz – pod łóżko, i biorę do ręki flachę.