Sanatorium
Pieśń pierwsza
Niejaki Piotr G. Sobecki, drugi z kolei syn z zawartego przed godnym, jasnym obliczem odpowiednio kompetentnego urzędnika magistratu i zapisanego w stosownej księdze pierwszego i jak na razie ostatniego związku małżeńskiego Edwarda Sobeckiego z panną Elżbietą Żytowiecką, liczący sobie dwadzieścia dwa lata i dwanaście tygodni pewny autor stu czterech utworów poetyckich, czyli wierszy, z tego czterdziestu ośmiu wydrukowanych pod metrykalnym imieniem
i rodowodowym nazwiskiem w rożnych, przeważnie nieostatnich periodykach literackich, dlatego też w wiadomych kręgach nazywany młodym poetą, które to słowa już bez potrzeby dodawania jakichkolwiek innych prawie wyczerpująco i chyba dość precyzyjnie określały jego stan, to znaczy kondycję, zatem nie tylko profesję, ale i sytuację, możliwości, widoki, nadzieje, sposoby bycia, tryb życia, rozkład dnia, warunki finansowe, powierzchowność w rozumieniu odzienia i nie tylko odzienia, charakter, walory umysłowe, wykształcenie etc., etc.; otóż niejaki Piotr G. Sobecki, młody utalentowany poeta, zamieszkały w willowej dzielnicy liczącego sobie prawie pół miliona zameldowanych mieszkańców miasta W., w niepodłym domku przy ulicy urzędowo zwanej Ogrodową, w nie najgorszym choć niedużym, mającym kubaturę nieco większej trumny, pokoiku, godziwie, acz bez rozpusty umeblowanym przy pomocy takiego sobie, zwykłego stołu, jednego krzesła z poręczami zazwyczaj stojącego przy stole, dwudrzwiowej szafy oraz wąskiej, wygodnej kanapy; otóż Piotr G. Sobecki pewnego niezbyt wczesnego poranka obudził się, mimo iż nie miał na to ochoty.
Zaś było to tak.
Sam moment obudzenia się nie przyniósł jeszcze niczego strasznego, był to rzeczywiście moment, chwila najkrótsza z możliwych jeszcze przed otwarciem powiek i dalej druga, równie krotka chwila otwierania ich, ale właśnie wtedy, gdy powieki były już otwarte, gdy świat już był stworzony, Piotr przypomniał sobie, że nie należało ich otwierać, nie należało ku swej rozpaczy i na zgubę swą bezmyślnie i nieodpowiedzialnie stwarzać świata. Lecz było już za późno, bo choć Piotr natychmiast zamknął oczy na powrót, choć je zacisnął tak, że pod powiekami ujrzał wszystkie kolory innej, poczętej w zgniecionych gałkach tęczy, to jednak wiedział, że już nie wykpi się od świata; wiedział, że raz oświecony musi się na to zgodzić.
I jak zawsze, to wbrew Piotrowi narzucające mu się przekonanie, jego nieodwołalność i nieubłagana konieczność wymuszonej zgody, to dopiero było straszne i wywołało w nim paroksyzm wrzącej wściekłości, ale co tam, świat nie dbał o to. Przeto Piotr spokorniał i znów otworzył oczy, przysięgając sobie tylko także nie dbać. Tak więc dzień zaczął się i w tym, że w ogóle się zaczął, tkwiło zło.
Oto zaczęło się przypominanie i nic, że Piotr złorzeczył i klął pamięć, co wbrew niemu i przeciw niemu prowadziła raz rozpoczętą projekcję. Więc na koniec szło mu już tylko o to, by jak najmniej zwracać na nią uwagę. Należało się czymś zająć i Piotr musiał zająć się wstawaniem. Jakie to było żałosne!
Piosenka bohaterów V
To, co się w nas rozwidnia, że na wzgórzach nocy
świecimy, jawne wici, którym niebo jawnie
– zapalając pochodnie
gwiazd nowych – odpowiada,
jest zimą odpowiednią do tej, której śniegi
zaległy niemy wąwóz ciała tej kobiety
znajomej naszym ustom,
w których miały mieszkanie
mdły lęk jej pachwin, trwoga pach. – Jednak nieufność
w jej uchu, choć znajomym jej głosem, jej własnym,
lecz przemawiała zawsze
przeciwko nam. – I teraz
nawet przeciwko śmierci rozkazuje rosnąć
jej włosom: przebiśniegi.
Pewna komoda, czyli
Ile śmierć ma szuflad! – W pierwszej
Składa sobie moje wiersze,
Którymi ją sobie skarbię.
W drugiej szufladzie najpewniej
Przechowuje kosmyk włosów
Z czasów, gdy miałem pięć lat.
W trzeciej znowu prześcieradło
Z moją pierwszą nocną zmazą
I świadectwo maturalne.
Zaś w czwartej zbiera rachunki,
Upomnienia i sentencje
„W imieniu Rzeczpospolitej”.
W piątej recenzje, opinie,
Które, by się pośmiać, czyta,
Kiedy jest melancholijna.
Musi też mieć wielce skrytą,
Gdzie spoczywa rzecz najświętsza:
Akt mojego urodzenia.
A najniższa i największa
– samej już wysunąć trudno –
Będzie dla mnie w sam raz trumną.
1970
Gwiazda
Gwiazdo wysoka w wieczystym niebie
Czemu przez nasze wnętrzności ciekniesz
Która nad naszym domostwem stoisz
Czemuś tym jabłkiem parzącym w dłoni
Która zachodzisz i która wstajesz
Kołem ogromnym przez oczy słabe
Czemuś powietrzem naszym płonącym
Naszego chleba miąższem gorącym
1969
Na brzegu wielkiej wody
Na brzegu wielkiej wody naszego znużenia
czekamy na znak aby oczy nam rozjaśnił
zachwytem i zarazem ogromną pokorą.
Czekanie w nas otwiera swoje ssące usta
ale nie jest już głodem i łagodnie ssie
w swe wnętrze w naszym wnętrzu melancholię zmierzchu.
Zanim znak się we wschodniej stronie nieba zjawi
świecąc zieloną łuną swych miedzianych tkanek
patrzymy jeszcze w wodę co przed nami leży.
Wzrokiem otworzyliśmy furtkę w jej powierzchni
skąd znów wychodzą krewni, ci, których od rana
kładliśmy w barkę co już ściekła z prądem, Ziemię.
I idą niosąc głowy w dłoniach, genitalia
na piersi jak ordery mają zawieszone.
Nasza Pani nam niesie swe wyssane łono.
Aż któryś z nas nareszcie pierwszy zamknie oczy
– zobaczy płomień znaku co przepala mozg.
Wodo, która nad nami zamkniesz ciche oko!