Nowa książka poetycka Bohdana Zadury nosi tytuł Kropka nad i. W sytuacji, kiedy jest to dwudziesta któraś z kolei książka autora, a sam ten autor jest już w poważnym – odpowiadającym klasykom – wieku, mogłoby się zdawać, że jest to tytuł mądry, lekko podsumowujący, a nawet nieco egzaltowany, z nutką patosu. Szczerze mówiąc, byłoby całkiem w porządku i nawet naturalnie, gdyby właśnie tak było. Szeregowi literaturoznawcy i recenzenci mieliby łatwość wyjaśniania i tłumaczenia tych tekstów, a cała książka mogłaby posłużyć nawet jakiejś filozoficznej audycji na fali Radia Maryja. Zadura, mając na myśli te wszystkie skojarzenia – drwi z nas, czytelników, począwszy od samego tytułu książki. Za to go, zresztą, lubimy.
Te znane nam, czytelnikom Bohdana, ironia, autoironia i głęboka dowcipność jego wierszy w tej książce zaczynają grać trochę po nowemu, jest to humor, z którego raczej wyrasta smutek. Smutek, który w poprzednich zbiorach autora nie był jeszcze do końca ukształtowany. W Kropce… smutek ten jednak wyrywa się na pierwszy plan, zaczyna dominować, czego wcześniej u Zadury nie było. Jaki ten smutek jest?
Życiowy. Wcześniej dwoma głównymi cechami charakterystycznymi poezji Bohdana były ironia i fabularność, w nowej książce dodaje się do tego relacjonowanie. To prawda, że i wcześniej w jego wierszach często znajdowaliśmy jakieś przywołane aluzjami wspomnienia, sytuacje życiowe, postaci rodziców czy przyjaciół, ale dopiero w Kropce… zaczynają one mieć pewny chronologiczny porządek, ustawiać się w pewien ciąg wydarzeń, bardzo bliski autobiograficznemu, co przekształca brzmienie książki w rodzaj lirycznego, bardzo prywatnego dziennika. Kiedyś, słuchając tych jeszcze niepublikowanych wierszy, powiedziałem Bohdanowi, że jego żona może mieć święty spokój – wszystko, czego się chce dowiedzieć o mężu, może przeczytać w wierszach. Podobnie jego biografowie czy lekarze.
To nowe dla Zadury relacjonowanie ‒ po tomiku Zmartwychwstanie ptaszka ‒ pokazuje nam bardzo trudny okres, w którym śmierć Henryka Berezy, zawał i pojawienie się u lirycznego bohatera pewnego metafizycznego strachu przed śmiercią własną, który przezwycięża on znaną nam autoironią, a także tragiczne wydarzenia na Ukrainie stają się linią rwaną, jak na kardiogramie. Dodajmy do tego małe radości codziennego życia ‒ oglądanie telewizji i kpiny z niej, sportowe wyniki, trudność, ale i nowość życia bez papierosów, próbowanie dla przyjemności ułożenia paradoksalnych aforyzmów, czyli antyaforyzmów, czyli kpin z aforyzmowania, bardzo lubianego w polskiej poezji zajęcia ‒ wszystko to w sumie daje nam obraz życia: niepowtarzalnego, jak każde życie, i banalno-śmiesznego, jak każde życie.
Jako tłumacz wierszy Zadury miałem nie raz kłopoty z przełożeniem codzienności polskiej, z której bierze on bardzo dużo. Można sobie, na przykład, cały dzień siedzieć nad zdaniem „cała prawda całą dobę”, starając się coś podobnie głębokiego stworzyć w języku ukraińskim, a tylko potem autor ci podpowie, że chodzi o slogan pewnej telewizji. Połączenie tej banalnej codzienności, wyjątkowo trudnych czy tragicznych (jak śmierć) wydarzeń i smutnej ironii stwarza klimat szczerości, bliskości, zaczynasz współczuć i też przeżywać, robisz się smutny i sentymentalny. To zaskakuje, ponieważ w samych wierszach nie ma żadnego słowa w stylu wzniosłym, patetycznym czy sentymentalnym.
No i na koniec ta kropka nad i zamiast podsumowania egzystencjalnego okazuje się być programem telewizyjnym. Zapowiadają go, czekasz, czekasz, ale jego nie ma – pokazują to reklamę leków na impotencję, to partii politycznej, to filmów, które i tak już oglądałeś. No i nie ma tej kropki, jest natomiast ten autoironiczny smutek, faustowski uśmiech – i pokora przyjmowania wszystkiego, co nam dzień przynosi. Śmiałość, z jaką Zadura to robi, szczerość, z jaką o tym pisze, bezczelność, z jaką żartuje sam z siebie i swoich tragedii, sprawia, że pozostaje ten autor jednym z najmłodszych, najświeższych i najodważniejszych polskich poetów. I bez żadnej tam kropki.