22/12/14

MONOCHROMY (KURIOZALNE ŻALE)

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Spo­ro zarzu­co­nych pro­jek­tów. Nie­kie­dy pocią­gnię­tych nawet w zaawan­so­wa­ny spo­sób, z róż­nych powo­dów jed­nak odsta­wio­nych, teraz powo­li już zapo­mnia­nych – śle­pe ulicz­ki, eks­pe­ry­men­ty, poli­go­ny… Na przy­kład gru­pa Slurp, któ­rą mia­łem tu w Kopen­ha­dze w latach 90. Cie­ka­wy skład. Na per­ku­sji grał Sła­wek Sło­ciń­ski (w Pol­sce zwią­za­ny z taki­mi zespo­ła­mi jak np. Bry­ga­da Kry­zys czy Mada­me), gita­rzy­stą był nowo­fa­lo­wy muzyk Amir Hadziah­me­to­vic oraz moje tek­sty i głos. Szko­da mi Slur­pa, ale tak widocz­nie musia­ło się stać… Wie­le lat temu udzie­li­łem obszer­ne­go wywia­du dla nie­ist­nie­ją­ce­go już pisma onli­ne Cyc Gada: http://cycgada.art.pl/?p=324
Wte­dy tak o tym opo­wie­dzia­łem:

„Powstał zespół SLURP. Moje tek­sty i wyko­na­nie, Sła­wek na per­ku­sji, ponad­to Amir, muzyk pocho­dzą­cy z Sara­je­wa, na basie. Poro­zu­mie­nie. Zało­ga ‘wycho­wa­na’ na pły­cie My Life in the Bush of Gho­sts. Mie­li­śmy kon­cer­ty w Kopen­ha­dze i Aar­hus. Jeden z nich odbył się w kapli­cy na Cmen­ta­rzu Asy­sten­tów (kopen­ha­ski cmen­tarz, gdzie spo­czy­wa­ją m.in. Ander­sen, Bohr, Kier­ke­ga­ard), funk­cjo­no­wa­ła ona jako ośro­dek wystawowy/muzyczny. Zasko­czył nas zwłasz­cza utwór „Schy­łek” (wiersz z Ciam­ko­wa­to­ści życia). Głę­bo­kie bęb­ny Sło­ciń­skie­go, rodzaj dia­bo­licz­nej aku­sty­ki, dźwię­ki zło­wro­go odbi­ja­ły się od ścian… Mam ten kon­cert nagra­ny, doku­ment, zda­rza mi się nadal go słu­chać…

Poszu­ki­wa­nia trwa­ły. Uka­za­ła się pierw­sza duń­ska książ­ka (1994), wybór poezji w prze­kła­dach Jani­ny Katz i Uffe Har­de­ra. Mega­li­tycz­na, ‘kamien­na melo­dia’ języ­ka. Rogi i nie­zna­ny orna­ment… Potrzeb­ny był nowy SLURP. Tym razem zapro­si­łem do współ­pra­cy arty­stów wyłącz­nie duń­skich. Aktor — Ton­ny Lam­bert. Role epi­zo­dycz­ne, nie­mod­na skó­rza­na kurt­ka, głos potęż­ny, teatral­ny. Ida/Kjeld — ludzie ze świa­ta tzw. muzy­ki alter­na­tyw­nej. Ida — per­ku­sist­ka i nowo­fa­lo­wa woka­list­ka, od cza­su do cza­su dora­bia­ją­ca śpie­wa­niem… w koście­le. Namó­wi­łem ją, żeby zagra­ła na gita­rze baso­wej. Kjeld Jacob­sen, jej chło­pak, mul­tiin­stru­men­ta­li­sta, muzycz­ny mózg całe­go przed­się­wzię­cia. A ja zają­łem się ukła­dem tek­stów, efek­ta­mi spe­cjal­ny­mi, kon­struk­cją cało­ści. Powstał ‘odpo­wied­nio’ gęsty ‘pro­jekt’, coś w sty­lu Lyn­cha. Jeden z kon­cer­tów miał miej­sce na obrze­żach Kopen­ha­gi w Char­lot­ten­lun­dzie. Rodzaj ‘rodzin­ne­go teatru’, gdzie wysta­wia­no kawał­ki Aga­ty Chri­stie, jadło się pod­czas wystę­pów kotle­ty, krą­ży­li cisi, przy­gar­bie­ni kel­ne­rzy, wszę­dzie zawie­szo­ne czer­wo­ne kotar­dy. ‘Twin Peaks’, któ­ry prze­obra­ził się bły­ska­wicz­nie w ‘Lost High­way’. Byli­śmy jed­nak zbyt chi­me­rycz­ni, psy­chicz­nie nie­przy­go­to­wa­ni i musie­li­śmy się wkrót­ce ze sobą grzecz­nie poże­gnać. Odda­lić w stro­nę ‘jasno­ści’… Szko­da, ale nikt, na szczę­ście, od tego nie zwa­rio­wał.”

Z Ami­rem utrzy­mu­ję nadal kon­takt, przy­jaź­ni­my się. Mamy zamiar wydać mini­ma­li­stycz­ną pły­tę, jego gita­ra i moje teksty/głos. Takich akcji muzycz­nych, któ­re dosko­na­le się na począt­ku roz­wi­ja­ły, mia­łem wie­le. Naj­cie­kaw­sze to Projekt1 z Mać­kiem Sin­kow­skim (Bobim Peru) czy Pia­no & Poetry z Olgą Magie­res.

Albo fazy w malar­stwie. Rów­no­le­gle z akcją kali­gra­ficz­ną, pra­co­wa­łem kie­dyś nad seria­mi obra­zów-mono­chro­mów. To trwa­ło ład­nych parę lat. Cho­dzi­ło o zba­da­nie pro­ble­ma­ty­ki świa­tła. Uży­wa­łem wte­dy do tego pig­men­tów, węgla, paste­li, tuszu. I fak­tycz­nie, osią­gną­łem zamie­rzo­ny efekt. Płót­na pul­so­wa­ły, w zależ­no­ści od natę­że­nia świa­tła zmie­nia­ły się nie­ustan­nie, poja­wia­ły się na nich cią­gle nowe powierzch­nie itd. Były to rze­czy bar­dzo pra­co­chłon­ne, wyma­ga­ją­ce odpo­wied­niej tech­ni­ki – tutaj mamy moją odpo­wiedź na to słyn­ne już pyta­nie: Czy potra­fisz nama­lo­wać gło­wę konia? Musia­łem z tego jed­nak zre­zy­gno­wać. Mimo duże­go tzw. komer­cyj­ne­go suk­ce­su (wszyst­kie tego typu obra­zy sprze­da­wa­łem na pniu), akcja wyda­ła mi się zbyt ilu­stra­cyj­ną. Mono­chro­my były ponad­to mak­sy­mal­nym zjaz­dem w dół, eks­plo­ato­wa­ły mnie psy­chicz­nie, noca­mi nie mogłem przez nie spać. Poni­żej jeden z tej serii, zacho­wa­łem go sobie na pamiąt­kę…

Dni trium­fu i dni pora­żek. Pocie­szam się, że nie­któ­rzy moi przy­ja­cie­le arty­ści mają się cał­kiem podob­nie. Jak na wester­nach, strza­ły mniej lub bar­dziej uda­ne. Rewol­we­ro­wiec kon­tra pisto­le­to­wiec… Acha, jeden z tych arty­stów użył kie­dyś okre­śle­nia kurio­zal­ne żale, nie wiem dla­cze­go, ale zosta­ło mi w gło­wie.

Grze­gorz Wró­blew­ski, Days of Triumph, 40 x 40 cm, 2009