debaty / ankiety i podsumowania

Psychodeliczne kadry

Magdalena Wołowicz

Głos Magdaleny Wołowicz w debacie "Opowieści Portowe: Wrocław".

strona debaty

Opowieści Portowe: Wrocław

Do Por­tu Wro­cław zawi­jam co roku już od bli­sko dzie­się­ciu lat. Wszyst­kie wspo­mnie­nia zwią­za­ne  z festi­wa­lo­wy­mi wyda­rze­nia­mi ukła­da­ją się w barw­ny arty­stycz­ny kolaż, kadry prze­su­wa­ją się w wyobraź­ni i wpra­wia­ją w dobry nastrój.

Jest ciem­no, pró­bu­ję się prze­ci­snąć gdzieś bli­żej sce­ny, bo za chwi­lę będzie czy­tał Euge­niusz Tka­czy­szyn ‑Dyc­ki.

Poeta wycho­dzi, w ręku trzy­ma gru­by plik dopie­ro co wyda­nej anto­lo­gii. Czy­ta, mia­ro­wo rusza­jąc się w tył i w przód. Czy­ta, a w swym czy­ta­niu, zda­je się, zapo­mniał o całym świe­cie. Czy­ta już ponad godzi­nę. Jest w tran­sie. Ja też jestem w tran­sie. Jego głos nie­co chra­pli­wy, jed­no­staj­ny, spo­koj­ny, jego ruchy przód-tył, przód-tył. Czy­sta psy­cho­de­lia. Pół­mrok. Nawet nie wiem, kie­dy na sce­nę wszedł Kamil Zając i wyrwał poetę z jego świa­ta. Dyc­ki zgar­bił się jesz­cze bar­dziej, podzię­ko­wał i odszedł, a ja pozo­sta­łam w tym pół­mro­ku z gęsią skór­ką na rękach.

Czy to na tym samym Por­cie, czy też może już na kolej­nym, znów prze­ci­skam się mię­dzy fote­la­mi w Impar­cie, by zająć miej­sce pod sce­ną. I nagle okrzy­ki, gwizd­ki, hałas i faaaala. Wbie­ga na sce­nę gościu w dre­sie z pił­ką w ręce i gwizd­kiem na szyi. Pano­wie i Panie, nad­szedł czas na grę, w któ­rej pił­ką będą sło­wa. Przy­glą­dam się zasko­czo­na, bo na mecze nie cho­dzę, a tu pro­szę, w Por­cie roz­ryw­ki róż­ne zapew­nio­ne. A kto jest kapi­ta­nem? Sam Boh­dan Zadu­ra.

Za chwi­lę sce­no­gra­fia się zmie­nia, nad sce­ną poja­wia się srebr­na kula, z gło­śni­ków roz­cho­dzi się Dan­cing Queen Abby. Co jest – myślę sobie, a tu już do mikro­fo­nu dobie­ga Mar­ta Pod­gór­nik. To wła­śnie wte­dy pozna­łam jej poezję, to wła­śnie wte­dy zaiskrzy­ło i iskrzy do dziś.

A teraz cię­cie. Teatr Współ­cze­sny. Przy sła­bo oświe­tlo­nym sto­li­ku zasia­da Andrzej Sosnow­ski. Jego poemat wije się nie­spiesz­nie, poeta czy­ta, a w tle prze­wi­ja­ją się psy­cho­de­licz­ne wizu­ali­za­cje. Nagle, jak na jakimś sean­sie spi­ry­ty­stycz­nym, stół zaczy­na się uno­sić i wiro­wać. Do dziś nie mam pew­no­ści, czy to się wyda­rzy­ło napraw­dę, czy po pro­stu wyobraź­nia poru­szo­na usły­sza­ny­mi mistycz­ny­mi wer­sa­mi puści­ła wodze i wytwo­rzy­ła oni­rycz­ne obra­zy.

A tym­cza­sem Por­to­we dni mają się już ku koń­co­wi, pora więc na kawa­łek dobrej muzy­ki. Bo tym, co zawsze towa­rzy­szy­ło festi­wa­lo­wi, były świet­ne kon­cer­ty. For­ma­cja Legi­ty­ma­cje, Bal­la­dy i roman­se, Indi­go Tree i w koń­cu Lech Janer­ka i Stra­chy na Lachy – każ­dy z nich zosta­wił moc­ny ślad w pamię­ci.

Nie mogę porów­nać wro­cław­skich edy­cji z edy­cja­mi legnic­ki­mi, bo nie uczest­ni­czy­łam w tych dru­gich, znam je jedy­nie z opo­wie­ści i rela­cji w pra­sie. Mogę sobie wyobra­zić kli­mat, jaki tam pano­wał. Koja­rzy mi się on z hip­pi­sow­ski­mi hap­pe­nin­ga­mi, z two­rze­niem się jakiejś kul­tu­ro­wej for­ma­cji ludzi, któ­rych łączą wspól­ne pasje i wraż­li­wość. To poko­le­nie, w moim odczu­ciu, już prze­mi­ja. Wro­cław­skie edy­cje festi­wa­lu mają inny cha­rak­ter. Nie zauwa­ży­łam, by wokół nich two­rzy­ła się kolej­na gene­ra­cja czy może tzw. bohe­ma. Wyda­je mi się, że przez ostat­nie dzie­sięć lat Port z wyda­rze­nia gene­ra­cyj­ne­go prze­obra­ził się w wyda­rze­nie arty­stycz­ne. Dodam – wyda­rze­nie arty­stycz­ne na wyso­kim pozio­mie. Nie­któ­rym się to nie podo­ba, ale mi to jak naj­bar­dziej odpo­wia­da, festi­wal jest bowiem dla mnie miej­scem, w któ­rym dosta­ję porząd­ny zastrzyk este­tycz­nych wra­żeń.

O AUTORZE

Magdalena Wołowicz

Urodzona w 1983 roku. Niezależna recenzentka literacka. Publikowała w „Odrze”, „Nowych Książkach”, „Zadrze”, „Czasie Kultury”. Prowadzi bloga literackiego www.kacikzksiazkami.blogspot.com. Mieszka we Wrocławiu.