06/02/15

DIGTE

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

W Kopen­ha­dze uka­za­ła się wła­śnie kil­ka dni temu moja książ­ka, wybór poetyc­ki, Dig­te (Wier­sze). Cie­ka­wie prze­tłu­ma­czo­na przez Judy­tę Pre­is i Jør­ge­na Her­ma­na Mon­ra­da. Jestem im za to nie­zmier­nie wdzięcz­ny! Wydaw­cą jest Det Poeti­ske Bure­aus For­lag z Nør­re­bro, w porząd­ku miej­sce, któ­re z miej­sca polu­bi­łem, ze wzgl. na ich prze­kła­dy Rim­bau­da, Boude­la­ire­’a, czy Lor­ki, moje­go zde­cy­do­wa­nie ulu­bio­ne­go poety. Do tej pory mam w gło­wie wier­sze ame­ry­kań­skie Lor­ki. Odwie­dzi­łem też kie­dyś jego dom w Gra­na­dzie, postać od lat zago­ści­ła w moim świe­cie, rodzaj respek­tu, pasu­ją­cy rejestr… Dali mi w pre­zen­cie opa­sły tom, bio­gra­fię Pusz­ki­na (autor Hen­ri Troy­at, w prze­kła­dzie na duń­ski Sta­ni­sla­va Fluf­fa), wypa­da­ło­by się za to zabrać, daw­no nie mia­łem z Pusz­ki­nem łącz­no­ści, ale na pod­ło­dze, bo na pół­kach już brak miej­sca, koczu­ją nie­zli­czo­ne inne tytu­ły. Chy­ba tego nigdy nie nad­ro­bię!  Dig­te – ponow­nie się uak­tyw­ni­łem na zie­mi duń­skiej. Już 30 lat na wyspiar­skim tere­nie… O wie­le dłu­żej niż na Dol­nym Moko­to­wie. Na spo­tka­niu autor­skim poja­wi­ło się spo­ro waż­nych dla mnie osób, takich jak Doris Blo­om, Olga Magie­res, Tor­ben Dal­hof, Amir Hadziah­me­to­vic, Janusz Tyr­pak, Jer­ry Berg­man. Z wie­lo­ma z nich przez dłu­gie lata współ­pra­co­wa­łem, robi­li­śmy wspól­ne pro­jek­ty arty­stycz­ne itd. Kopen­ha­ski kra­jo­braz! Nie zabra­kło tak­że duń­skich poetów – Niels Hav, Per-Olof Johans­son, czy Ole Lil­le­lund, któ­ry mimo cięż­kiej cho­ro­by dotarł na ten wie­czór aż z Oden­se… W przy­go­to­wa­niu mam kolej­ny zbiór, tym razem prze­ło­żo­ny we współ­pra­cy z  przy­ja­ciół­ką, inte­re­su­ją­cą poet­ką młod­sze­go poko­le­nia, Louise Rosen­gre­en. Zamie­rzam mu nadać tytuł Cin­dy­’s vug­ge, czy­li Koły­ska Cin­dy. Jesz­cze nie wiem, kto będzie wydaw­cą, ale chciał­bym, żeby to była sta­ra fir­ma, Øver­ste Kirur­gi­ske. Śro­do­wi­sko, z któ­rym byłem tu przez dłu­gi czas zwią­za­ny. Wypu­ści­li mi wie­le ksią­żek, a w swo­im piśmie, oprócz moich róż­nych rze­czy, publi­ko­wa­li tak­że wier­sze Andrze­ja Bur­sy, Krzyś­ka Jawor­skie­go, Wojt­ka Wil­czy­ka… W ostat­nich latach gra­na była jakaś fatal­na, czar­na dziu­ra prze­strzen­na, zmarł nagle jeden z redak­to­rów tego wydaw­nic­twa, ktoś dla mnie pod­sta­wo­wy, cha­ry­zma­tycz­ny poeta Mar­tin Budtz (czło­wiek w moim wie­ku, miał jed­nak nie­ste­ty „zbyt inten­syw­ną tra­sę życio­wą”). Pra­wo serii! Po nim ode­szła Jan­ka Katz, któ­ra mi mat­ko­wa­ła w Kopen­ha­dze, byłem z nią bli­sko, rodzaj hory­zon­tal­ne­go kon­tak­tu, dobre­go poro­zu­mie­nia, cze­goś na pew­no bar­dzo waż­ne­go. Cie­szy, że o jej lite­ra­tu­rę zadba­ła w Pol­sce Bogu­sia Sochań­ska! Ich śmierć ude­rzy­ła we mnie z całą siłą, tak nie­wy­raź­nie czu­łem się jedy­nie raz, po zgo­nie Teo­do­ra Boka. Wte­dy Kopen­ha­ga prze­sta­ła się dla mnie liczyć, zakoń­czy­ły się pla­ne­tar­ne deba­ty z Bokiem, świat się zmie­nił na zawsze. Teraz mia­łem w War­sza­wie nie­spo­dzie­wa­ny akcent, zwie­dza­jąc dopie­ro co otwar­te Muzeum Żydów, ujrza­łem nie­wiel­ką rzeź­bę Teo­sia, jesz­cze z jego cza­sów pol­skich. Dosko­na­le, że tam się zna­la­zła. Inna spra­wa, że w Pol­sce powin­no się wresz­cie zor­ga­ni­zo­wać wysta­wę retro­spek­tyw­ną Teo­do­ra Boka. To był prze­cież twór­ca ewi­dent­nie prze­ło­mo­wy, o kolo­sal­nym zna­cze­niu dla sztuki/kultury tego glo­bu… Wie­le naj­waż­niej­szych rze­czy bez­pow­rot­nie prze­pa­da, zaj­mu­je­my się nie­istot­nym shi­tem, pod­czas gdy wokół nas pul­su­ją kon­struk­cje mak­sy­mal­ne, wyma­ga­ją­ce opie­ki, głęb­szej ana­li­zy. Nie wie­rzę w żad­ne pra­wa ryn­ko­we, w trze­cio­li­go­wych psy­cho­ana­li­ty­ków i bada­czy neu­ro­nów. I nie mam na myśli wyłącz­nie sal­ce­so­nów i kra­iny nad­wi­ślań­skiej, to doty­czy tak­że Tek­sa­su, Cam­den Town albo Jutlan­dii. Czy coś z tych prze­cięt­nych ksią­żek i insta­la­cji prze­trwa­ło choć­by sezon? Gdzie są eks­per­ci, któ­rzy wci­ska­li nam namol­nie fan­ta­zyj­ne opo­wie­ści o kla­sy­cy­stach i bar­ba­rzyń­cach? Szko­da się tutaj roz­wi­jać, nie cho­dzi prze­cież o fru­stra­cję, bar­dziej o zwy­kłe stwier­dze­nie fak­tu… Każ­dy z nas posia­da zresz­tą tzw. fawo­ry­tów, jakieś indy­wi­du­al­ne punk­ty odnie­sie­nia. Dla mnie na przy­kład prze­trwał Joe Strum­mer, bez nie­go nie wyobra­żam sobie oddy­cha­nia. Prze­trwał na bank wspo­mnia­ny tu wcze­śniej Teo­dor Bok. Jest poezja Rezni­kof­fa, wiecz­nie żywy Wil­liam C. Wil­liams albo choć­by Robert Cre­eley. Jest wspa­nia­ła Mer­ry For­tu­ne i Eile­en Myles. Zza chmur spo­glą­da na nas sza­lo­ny Basqu­iat! Mamy ulu­bio­ne kolo­ry i typy ludz­kie. U mnie zawsze był np. pro­blem z uży­ciem w obra­zach zie­le­ni. Pró­bo­wa­łem się wie­lo­krot­nie prze­ła­mać, wyko­na­łem kie­dyś spe­cjal­nie serię „leśnych” akry­li. Kocham tra­wę i tak­że nud­ne, pio­no­we topo­le (i oczy­wi­ście panicz­nie boję się koko­sów spa­da­ją­cych na głów­kę, gdzieś w pla­żo­wych sce­ne­riach Sri Lan­ki). Odważ­nie zaku­pi­łem więc cały zestaw zie­lo­nych tubek. Już po kil­ku podej­ściach myśla­łem, że od tego sfik­su­ję. Nie wiem, czy seria opty­mal­nie wyszła. Spodo­ba­ła się nato­miast zna­jo­mej, Mar­jo­rie – i to mnie men­tal­nie pod­bu­do­wa­ło… Cie­ka­wie zin­ter­pre­to­wa­ła jed­no z tych eks­pe­ry­men­tal­nych płó­cien, pt. New Deal. Wyglą­da na to, że kon­ty­nu­uje­my dalej całą zaba­wę. Jak w wier­szu o anioł­ku-dia­beł­ku Bur­sy. Są nadal na świe­cie gór­skie gory­le, choć ich licz­ba w tra­gicz­ny spo­sób się zmniej­sza. Nie mam moż­li­wo­ści tech­nicz­nych, eko­no­micz­nych na ich adop­cję. Mogę o tym jedy­nie wspo­mi­nać w tek­stach albo przy oka­zji spo­tkań z pew­ny­mi sie­bie, per­fek­cyj­nie naoli­wio­ny­mi andro­ida­mi.

Okład­ka Dig­te, Kopen­ha­ga 2015, z wyko­rzy­sta­niem obra­zu Ama­ger with Woj­tek Wil­czyk (2014)