Jak mówić o literaturze tak, żeby być wysłuchanym chętnie? (bądź bez myśli samobójczych ze strony słuchaczy)
Głos Damiana Nowaka w debacie "Wielki kanion".
strona debaty
Wielki kanionNa samym początku, zanim przejdę do szczegółowego wyłuszczania swoich poglądów, chciałem zniechęcić potencjalnego czytającego mówiąc wprost, że na pytanie zawarte w podtytule odpowiedzi nie mam. Podobnie jednak nie wiedzieli alchemicy jak stworzyć kamień filozoficzny, co wcale nie przeszkadzało im w stworzeniu sporej bibliografii na wspomniany wyżej temat. Co to mówi nam na temat ludzkości? Dwie, sprzeczne ze sobą rzeczy: jesteśmy w stanie sporo mówić, a jeszcze więcej napisać o czymś, o czym pojęcia nie mamy, oraz że romantyczne wizje są źródłem nieustającej inspiracji. Podobnie jest z kanonem literackim, miło jest mówić o uniwersalnej, zachwycającej wszystkich konstrukcji, której wartość olśniewa i zachęca do nurkowania w literaturę głębiej i mocniej. Jednak czy to jest tylko mrzonka? Kiedyś na studiach miałem Królową Nauk – matematykę, a szanowny profesor, którego imienia nie przytoczę (ze względu na jednostronny szacunek), powiedział na początku wykładu:
„W życiu studenckim może jeden na trzy wykłady nie sprawiał, że miałem myśli samobójcze.”
Może nie o sam kanon chodzi, a sposób jego przedstawienia? Może nie należy szukać ideałów, a jedynie środków do uzyskania jak najmniejszej dawki autoagresji?
Mówić o kanonie znacznie łatwiej jest odnosząc się do opinii licealistów aniżeli studentów. Student idący na polonistykę, ewentualnie inny kierunek humanistyczny, przy którym skazany jest zapoznać się z najnowszymi dziełami, jest już w jakimś stopniu ukształtowanym czytelnikiem. Gorzej: jest w pewien sposób zmanierowany, skrzywiony, jego naturalne instynkty (w tym bardzo przydatny, samozachowawczy instynkt odrzucania lektur nudnych i pozbawionych sensu) stępione. Bądź w drugą stronę! Nadmiernie krytyczny, wykpiwa wszystko, co tylko wykpić można, chłoszcze i smaga, ciętym piórem zadaje rany sieczne i kłute chcąc pokazać swoją dominację, bunt i charakter. Pamiętam, gdy w liceum dostałem do ręki Chłopów i po trzydziestu stronach stwierdziłem – mówiąc językiem internetu – „lol nope”. Niestety, polonistka nie była tak wyrozumiała, żeby zrozumieć instynkt rodzącego się w bólach krytyka literackiego, zostałem zmuszony zapoznać się z lekturą dogłębnie, zanim ją skrytykowałem. Przynajmniej po wszystkim wiedziałem dokładnie, za co jej nie znoszę (lektury, nie polonistki).
Licealista potrafi powiedzieć: nie, ale też potrafi sięgnąć do książki samodzielnie, w gąszczu tytułów potrafi odnaleźć coś, co dla niego jest wartościowym. Czemu nauczyciel spogląda na wybory swoich uczniów z góry? Właśnie przez ustalony wcześniej kanon, przez przekazywane z góry w dół, z wykładowcy na studenta zasady „bycia dobrym dziełem literackim”. Czy przez to chcę powiedzieć, że licealiści czytają dobre rzeczy, a nauczyciele się nie znają? Bynajmniej. Jednak każda opinia powinna być ugruntowana: jeśli polonista oczekuje od ucznia krytyki klasyków, sam powinien wysilić się na tyle, by wykształcić opinię na temat nowości literackich, trendów i pozycji, po które sam nigdy by nie sięgnął. A potem wyrazić tę opinię zrozumiałym dla wszystkich językiem.
Problem z literaturą współczesną polega na jej ogromie, monumentalnej sile bezwładu – to, co przed chwilą zdawało się pokrywać złotem, już rdzewieje, to co gniło, odkopuje się niczym najcenniejszy skarb. Które z pozycji dzisiaj wydanych będą wciąż atrakcyjne dla przyszłych pokoleń? Czy Masłowska będzie bawić moje wnuki, czy tylko przerazi je „kiczowaty świat dziadków”? Czy Świetlicki pozostanie zrozumiały? (raczej tak, alkohol zawsze dobrze się u na sprzedawał). Są książki, które już w trakcie czytania proszą się o umieszczenie na piedestale – jak Morfina Twardocha czy Szczęśliwa ziemia Orbitowskiego – są takie, które równie szybko budzą emocje, co popadają w niepamięć. Pozostaje jeszcze masa tytułów, które pozostaną znane garstce: publikowanych na blogach, wyłącznie w formie e‑booków, własnymi środkami bądź w miniaturowych wydawnictwach i mikroskopijnych nakładach. Różnorodność sprawia, że bohaterowie pióra pozbawieni finansowych i wpływowych „pleców” pozostają pariasami, obiektem lekceważenia – który szanujący się krytyk sięgnie po tekst człowieka wydanego bez celulozy?
Czego oczekiwałbym po wszystkich, którzy chcą mówić o literaturze? Otwartości. Umysłu otwartego na oścież wobec wszystkich gatunków literackich, ich przeróbek i pastiszy, poezji eksperymentalnej i monumentalnej, słowotoków i wymownego milczenia, nawet głupich romansideł i kolejnych książek o wampirach. Nie muszą się podobać, nie muszą nawet być dobre – ale są jakieś i mówią coś, nawet te najgłupsze, o kondycji czytelnika, jego potrzebach i wyobraźni, światach, w jakich się porusza. Ustalenie kanonu staje się kwestią wysoce indywidualną, jednak forsowanie go na kimś może powodować efekt przeciwny do zamierzonego. Lekiem na to zdaje się dyskurs, sposobem na jego aplikację – zrozumiały dla młodszego odbiorcy język.