debaty / ankiety i podsumowania

Taki mi się kanon snuje… – rzecz o potrzebie i niemożliwości kanonu

Andrzej Frączysty

Głos Andrzeja Frączastego w debacie "Wielki kanion".

strona debaty

Wielki kanion

Nie ma chy­ba wdzięcz­niej­sze­go zada­nia ponad kry­ty­ko­wa­nie jakie­go­kol­wiek typu kano­nów. Jest to zaję­cie płod­ne, mimo destruk­cyj­ne­go punk­tu wyj­ścia – w swej isto­cie kon­struk­tyw­ne, a ponad­to sta­no­wi źró­dło mimo­wol­nej satys­fak­cji zwią­za­nej nie­od­łącz­nie z odno­to­wy­wa­niem czy­ichś (naj­waż­niej­sze, że nie-wła­snych) uchy­bień, prze­oczeń i potknięć. Cza­sa­mi wią­zać się może rów­nież z kon­te­sto­wa­niem wła­sne­go znaw­stwa, nie­wol­ne­go bynaj­mniej od kokie­te­ryj­nej dezyn­wol­tu­ry i grand­i­lo­kwen­cji. W czym leży zatem owa nie­ogra­ni­czo­na moż­li­wość kry­ty­ki kano­nu? Z cze­go wyni­ka poten­cjał kry­tycz­ny kumu­lu­ją­cy się momen­tal­nie wokół nowe­go (zawsze i koniecz­nie lep­sze­go niż poprzed­ni), pro­po­no­wa­ne­go kano­nu lub spo­so­bu jego wyła­nia­nia, kon­stru­owa­nia etc.?

Wyda­je się, że w powszech­nym mnie­ma­niu jest coś odstrę­cza­ją­ce­go w samym sło­wie „kano­nicz­ny”. „Kano­nicz­ny”, a zatem w jakimś sen­sie obo­wią­zu­ją­cy, pre­fe­ro­wa­ny, suge­ro­wa­ny, a w osta­tecz­no­ści – w więk­szym lub mniej­szym stop­niu – zada­ny (w moż­li­wie sze­ro­kim zna­cze­niu, tj. od pole­ce­nia prze­czy­ta­nia okre­ślo­nej pozy­cji wysto­so­wa­ne­go przez pro­wa­dzą­ce­go wobec swo­ich stu­den­tów aż do obec­no­ści dane­go tytu­łu w eto­sie inte­li­gen­ta pod ety­kie­tą must read).

Kano­ny lite­rac­kie rozu­mia­ne jako wybór lek­tur „obo­wią­zu­ją­cych” z jed­nej stro­ny mają przed­sta­wiać pano­ra­micz­ny obraz lite­ra­tu­ry, poka­zy­wać cią­głość i następ­stwo kolej­nych myśli, idei i prą­dów (nawet pre­kur­so­rzy – jak powia­da Kon­stan­ty Puzy­na – nie spa­da­ją z nie­ba), z dru­giej jed­nak w samym geście-pró­bie (bo to zawsze jest pró­ba) konstruowania/układania kano­nu kry­je się chęć odgór­ne­go ustruk­tu­ry­zo­wa­nia, a zatem usen­sow­nie­nia lite­ra­tu­ry (tak, jak gdy­by od ist­nie­nia tej cało­ścio­wej, rzec moż­na – glo­bal­nej struk­tu­ry uza­leż­nio­ne było ist­nie­nie jakie­go­kol­wiek sen­su). Zogni­sko­wa­na w tym punk­cie ten­den­cja do „cało­ścio­wa­nia” uświa­da­mia nam wła­śnie pułap­kę nie­moż­li­wo­ści, na jaką ska­za­ny jest pro­jekt o nazwie „kanon”. Każ­dy nowy tekst czy autor ma, po przy­ję­ciu takiej opty­ki, dwie moż­li­we dro­gi. Pierw­szą z nich jest ich odrzu­ce­nie, mar­gi­na­li­za­cja, ska­za­nie na czy­tel­ni­czy nie­byt: nie miesz­cząc się w wyzna­czo­nych ramach, nie mają moż­li­wo­ści zaist­nie­nia gdzie­kol­wiek indziej. Dru­gą ścież­ką jest wchło­nię­cie przez wszyst­ko­żer­ne­go lewia­ta­na pod posta­cią kano­nu, któ­ry przyj­mie w sie­bie wszyst­ko, znaj­dzie miej­sce (cze­mu by nie?) dla kolej­ne­go (swo­iste­go prze­cież, indy­wi­du­al­ne­go) zja­wi­ska lite­rac­kie­go i w swym upo­rząd­ko­wa­nym wnę­trzu znaj­dzie dla nie­go odpo­wied­nią pół­kę z prze­dzia­łem cza­so­wym, zakre­sem tema­tycz­nym, spe­cjal­nie wygo­spo­da­ro­wa­ną prze­gród­ką na twór­cze inspi­ra­cje, nie zapo­mni też o kon­ty­nu­ato­rach, znaj­dzie się nawet miej­sce na inter­tek­stu­al­ne odnie­sie­nia i kore­spon­den­cję z inny­mi z dzie­dzi­na­mi kul­tu­ry i sztu­ki. Na pół­ce zoba­czy­my uśmiech­nię­te, pyza­te i przede wszyst­kim mil­czą­ce dziec­ko wła­sne­go cza­su.

Jest to oczy­wi­ście wybu­ja­ły fan­ta­zmat z cyklu „waria­cja na temat…”, nie­mniej sta­no­wi on kon­se­kwent­ne roz­wi­nię­cie tak posta­wio­ne­go pro­ble­mu, obra­zu­jąc jed­no­cze­śnie – przy­naj­mniej w pew­nej mie­rze (i pew­ną jego część) – spo­sób kształ­ce­nia aka­de­mic­kie­go, a już z całą pew­no­ścią szkol­ne­go. Zaś w kon­tek­ście cele­bro­wa­ne­go wła­śnie Roku Wit­kie­wi­czów sta­no­wić może sen­sow­ne tło dla roz­wa­żań nad dorob­kiem młod­sze­go z nich – Wit­ka­ce­go. Z jed­nej stro­ny ma on bowiem poten­cjał do bycia wytry­chem wobec wszel­kich ujęć sys­te­mo­wych, przy­pad­kiem, któ­ry „nigdzie nie pasu­je” i „do nicze­go nie daje się porów­nać”, nie­ja­ko „doma­ga się” pochy­le­nia nad nim samym, niczym kapry­śne dziec­ko (!) chcą­ce skie­ro­wa­nia nań całej uwa­gi, roz­cza­ro­wa­ne każ­dym wyra­zem bra­ku zain­te­re­so­wa­nia. Z dru­giej stro­ny, przez wzgląd na roz­le­głość jego dzia­łal­no­ści, ilość i zło­żo­ność dorob­ku, łatwo może zostać „spa­cy­fi­ko­wa­ny” kon­tek­sto­wy­mi ana­li­za­mi – tu Peters­burg i bohe­ma arty­stycz­na, tam dzie­dzic­two mło­do­pol­skie i źró­dło demo­ni­zmu, dalej podró­że na zachód i tam­tej­sze zachwy­ty, roz­cza­ro­wa­nia, podróż w tro­pi­ki… Na koniec dorzu­cić moż­na ojca i jego spu­ści­znę, całość dopra­wić gar­ścią lek­tur, któ­re pod­ów­czas czy­tał i… voilà! Bebe­chy wit­ka­cow­skie przy­rzą­dzo­ne! Abs­tra­hu­jąc od cią­gle obec­nej tu prze­sa­dy, powie­dzieć nale­ży, że zada­niem nie­zwy­kle trud­nym i pew­ne­go rodza­ju wyzwa­niem jest wywa­że­nie dwóch skraj­nych pre­zen­to­wa­nych tu punk­tów widze­nia. W tym kon­kret­nym przy­pad­ku naj­bliż­sza pró­ba doko­na­nia tegoż już nie­ba­wem: arty­ści i wit­ka­co­lo­dzy całe­go świa­ta spo­ty­ka­ją się w Zako­pa­nem w ramach obcho­dów 130. rocz­ni­cy uro­dzin Wit­ka­ce­go, a zara­zem 30. uro­dzin zako­piań­skie­go teatru, któ­re­go jest patro­nem.1

A jed­nak nie spo­sób nie przy­znać, że „kanon” pozo­sta­je (i śmiem twier­dzić, że wciąż będzie), cze­go świa­dec­twem choć­by niniej­sza dys­ku­sja, poję­ciem funk­cjo­nal­nym, powra­ca­ją­cym – w wie­lu oko­ło-lite­ra­tu­ro­znaw­czych dys­ku­sjach – jako uży­tecz­ne i nie­ja­ko koniecz­ne do opi­su i inter­pre­ta­cji róż­nych zja­wisk, przede wszyst­kim zaś w kon­tek­ście, poru­szo­nym w tek­ście Prze­my­sła­wa Roj­ka, „nara­sta­nia” nowej, mło­dej lite­ra­tu­ry poszu­ku­ją­cej wła­sne­go miej­sca i „ocze­ku­ją­cej” na usy­tu­owa­nie w kon­ste­la­cji uprzed­nich wobec niej tek­stów, auto­rów, prą­dów etc. Dąże­nie do samo­okre­śle­nia jest ści­śle zwią­za­ne z kon­fron­ta­cją z tym, co w lite­ra­tu­rze uzna­ne, zapo­zna­ne, przy­swo­jo­ne i przy­ję­te na sta­łe w sze­re­gi kano­nu. Wyni­kiem takiej kon­fron­ta­cji może być przy­ję­cie rekru­ta lub odrzu­ce­nie (poten­cjal­ne­go) kan­dy­da­ta.

Cią­gle jed­nak obra­ca­my się w obrę­bie jed­ne­go poję­cia Super-Kano­nu lub Wiel­kie­go Kano­nu, pora więc odciąć się od tego wyobra­że­nia, kie­dy nikt nie kwa­pi się, by podać kry­te­ria dobo­ru (bo też jakie by one mia­ły być?), nie chcąc jed­no­cze­śnie two­rzyć cze­goś na podo­bień­stwo nie­gdy­siej­szej, słyn­nej defi­ni­cji sztu­ki Tatar­kie­wi­cza (w kano­nie powin­no się zna­leźć zarów­no to… jak i to… o, i jesz­cze tam­to…).

Uwa­gę nale­ży prze­cież zwró­cić na wie­lość kano­nów (i ich nie­ko­niecz­ny zwią­zek z kon­tek­stem aka­de­mic­kim), przede wszyst­kim jed­nak na fakt, że, choć sło­wo „kanon” posia­da kono­ta­cje takie jak trwa­łość, sta­bil­ność, hie­rar­chia itp., to w swej isto­cie jest (a w prak­ty­ce: powin­no być) two­rem dyna­micz­nym, czymś, co w więk­szej mie­rze świad­czy o współ­cze­sno­ści niż o prze­szło­ści, będąc odzwier­cie­dle­niem aktu­al­nych ten­den­cji, matry­cą, na któ­rej odbi­ja­ją się lite­rac­kie sym­pa­tie i anty­pa­tie danej gene­ra­cji, co jest wyra­zem naj­głęb­szych dążeń współ­cze­sno­ści, ma zwią­zek z jej toż­sa­mo­ścią.

Myślą, któ­ra sta­le towa­rzy­szy mi przy każ­do­ra­zo­wej reflek­sji nad pro­ble­mem kano­nu, jest koniecz­ność lek­tu­ry „nie­ka­no­nicz­nej”, zwią­za­nej wyłącz­nie z indy­wi­du­al­no­ścią w oso­bie czy­tel­ni­ka. Oczy­wi­ście kanon jest kon­struk­tem, któ­ry na jego wybo­ry, w mniej­szym lub więk­szym stop­niu, oddzia­łu­je, lecz moż­na go roz­pa­try­wać jedy­nie w kate­go­riach siły skła­do­wej mają­cej swój „udział” w osta­tecz­nej wypad­ko­wej, jaką jest czy­tel­ni­czy wybór. I choć nie podzie­lam cał­ko­wi­cie opty­mi­zmu Szy­mo­na Słom­czyń­skie­go, któ­ry zda­je się suge­ro­wać, że poezja współ­cze­sna może być dla nie­mal każ­de­go odbior­cy tym samym co naj­po­pu­lar­niej­sza z roz­ry­wek, słu­cha­nie muzy­ki, to jed­nak zga­dzam się, że waż­na i chy­ba naj­bar­dziej war­to­ścio­wa jest samo­ist­na, wła­sna przy­go­da czy­tel­ni­cza i każ­dy nowy czy­tel­nik, któ­ry, z oso­bi­stych pobu­dek, decy­du­je się, by czy­tać coś, co na nie­go „dzia­ła” i nie pozo­sta­wia go obo­jęt­nym. Bo gdy tekst jest czy­ta­ny… kocha­ny (lub draż­nią­cy!), zaczy­na mie­nić się zna­cze­nia­mi. Zysku­je smak, blask, głę­bię, zaczy­na opa­li­zo­wać i wie­lo­zna­czyć. Cze­go chcieć wię­cej? Romans z tek­stem roz­po­czę­ty.

 


[1] Impre­za odby­ła się w Zako­pa­nem w dniach 24–28 lute­go 2015 roku, jej cen­tral­ną czę­ścią było Mię­dzy­na­ro­do­we Sym­po­zjum Tłu­ma­czy Twór­czo­ści Wit­ka­ce­go (tłu­ma­cze z Holan­dii, Rosji, Włoch, Hisz­pa­nii, Nie­miec, Chor­wa­cji, Sło­we­nii, Ser­bii, Sło­wa­cji).

O AUTORZE

Andrzej Frączysty

Urodzony w 1995 roku w Zakopanem. Studiuje filozofię w Kolegium MISH UW. Pisze i sporadycznie publikuje teksty krytyczne, czego ślady odnaleźć można w Biurze Literackim, „ArtPapierze”, „Popmodernie”.