Kanon – dobro prywatne czy publiczne.
Rafał Blecharz
Głos Rafała Blecharza w debacie "Wielki kanion".
strona debaty
Wielki kanionNie mam pojęcia, jak wygląda kanon lektur na studiach polonistycznych, ale zakładam, że następująco: Norwid, Norwid, Norwid, Norwid, Norwid, Norwid. Na liście tych nazwisk nie mogło rzecz jasna zabraknąć Norwida, uzupełnia ją jeszcze Norwid. Ktoś mógłby zauważyć, że powinienem sprawdzić kanon, zanim się na jego temat wypowiem, ale właściwie po co, skoro moje wyobrażenie na jego temat jest z całą pewnością ciekawsze od faktów?
Tak więc wyobrażam sobie kanon: Norwid, Norwid i jeszcze Norwid czy inny morświn. Siedzi pan profesor w ciemnym gabinecie i wymyśla jakieś kanony, zastanawia się biedak nad programem studiów, nad spisem lektur i wpada w intelektualne koleiny – ponieważ jest pracownikiem akademickim, osobą publiczną, strażnikiem wrót wartości (?) i kultury, to bądź co bądź ten kanon wymaga od niego pewnej dozy obiektywności. Oto najstraszniejszy punkt ze wszystkich punktów na tym świecie: konieczność obiektywności. Ta nieszczęsna obiektywność ma to do siebie, że czujemy się przymuszeni do przywoływania pewnych nazwisk, ta nieszczęsna obiektywność sprawia, że pewnych ludzi pominąć przy kanonie nie wypada, a bo historia, a bo wartości, no bo kiedy studenci zapoznają się z historią literatury we własnym kraju, jak ja ich nie zmuszę? W sumie nie znoszę Norwida… ale nie wypada go usunąć… trzeba… muszę… – ale dlaczego właściwie muszę?
Pracownik akademicki nie powinien mieć tego rodzaju zobowiązań, a już z całą pewnością nie powinien ich sobie narzucać samemu. Moja opinia na temat kanonu nie dotyczy poszczególnych zjawisk, nie zamierzam też, zgodnie z ideą tego konkursu, udzielać odpowiedzi na pytania zawarte w tekście Przemysława Rojka w sposób ankietowy. Moje rozpatrzenie kwestii kanonu ma charakter bardziej generalny – chciałbym więc skupić się na mechanizmach, które sprawiają, że kanony literackie, z jakimi mamy niestety do czynienia w Polsce, są w gruncie rzeczy nieinteresujące. Problem ten nie bierze się stąd, że brak w naszym kraju interesujących pisarzy i nie z tego powodu, że brak nam inteligentnych i wykształconych osób, które formułowałyby kanony, ale dlatego, że te inteligentne i wykształcone osoby formułujące kanony nie pozwalają dojść do głosu własnemu ja.
Głównego problemu takiego stanu rzeczy upatruję we wspomnianej już potrzebie obiektywności, ta zaś wynika z bezmyślnego przenoszenia modelu nauk ścisłych na model nauk humanistycznych, który sprawia, że przedstawiciele humanistyki zaczynają prowadzić „badania” zamiast „dociekań”, skutkiem czego są zmuszeni do tworzenia prac, które będą miały charakter intersubiektywny i będą weryfikowalne – a jak zapewnić weryfikowalność w dziedzinie nauk humanistycznych w inny sposób, jak przez wprowadzenie wymogu robienia bibliografii i przypisów? Taki stan rzeczy prowadzi do absurdalnej sytuacji w której student filozofii nie może powiedzieć, że jego zdaniem człowiek jest z natury zły, ponieważ jest to jego „prywatna opinia” niepodparta żadnym przypisem i jako taka jest bezwartościowa1. W miejsce samodzielnych wypowiedzi na temat świata, wprowadza się konieczność mówienia przez książki – o książkach, jakbyśmy nie mogli się już przebić z poziomu kultury do poziomu natury. Tego typu model pisania pracy akademickiej jest w rzeczywistości akademickim rzemieślnictwem i wyrobnictwem, wtórnym do potęgi n‑tej, ponieważ artykuły humanistyczne, aby były naukowe, muszą być w dużej mierze sprawozdawcze. Co więcej, unifikacja sposobu mówienia lub pisania nieuchronnie prowadzi do unifikacji sposobu myślenia.
Konieczność obiektywności nie jest mi obca, gdy zaczynam wypowiadać się publicznie, zdaję więc sobie sprawę z wagi problemu – lecz wiem, że jedyne naprawdę wartościowe rzeczy mówię, gdy wypowiadam się od siebie, prywatnie, a nie publicznie. W tym tkwi sedno sprawy, że najlepsza filozofia jest zawsze bardzo prywatna i osobista, o czym świadczą dobitnie przypadki Montaigne’a, św. Augustyna, Kierkegaarda czy Wittgensteina, a nawet Gombrowicza, którego nazwisko podaję, gdy ktoś pyta mnie o najwybitniejszego polskiego filozofa, żadne husserlowskie latorośle, żadne Tatarkiewicze2, tylko luźno wypowiadający się Gombrowicz3. Oczywiście, że nie jest to akademicki filozof sensu stricto, ale nie w tym rzecz, nie o to przecież chodzi, nie takie jest przecież kryterium nazwania kogoś filozofem, u filozofa szukamy przecież odpowiedniej dawki intelektualnej, zastrzyku wiedzy, rozwiązań dla konkretnych problemów, stawiania ciekawych pytań – i żadnej z tych rzeczy nie można odmówić Gombrowiczowi.
Konieczność obiektywności wyraża się w zdaniu: „w sumie Norwid mi się nigdy nie podobał, ale może komuś się podoba, więc o nim pomówmy” lub w zdaniu: „przecież ci wszyscy ludzie przede mną nie mogli się mylić, uznając Norwida za wielkiego poetę”, kiedy z Norwida czytamy z cierpieniem wymalowanym na twarzy. Takich wypowiedzi i takich decyzji nie można tłumaczyć poczuciem obowiązku, prędzej wyjaśniłbym je hipokryzją.
Mój postulat różni się od wielu postulatów dotyczących kanonu, ponieważ nie jest postulatem natury politycznej, jak większość wypowiedzi na temat elementarnego spisu lektur – jest czymś wręcz odwrotnym, ponieważ należy uznać moją wypowiedź za postulat odpolitycznienia kanonu i jego uprywatnienia. A to dlatego, że wolałbym kogoś, kto mówi od siebie o tym, czym się pasjonuje, niż kogoś, kto wypowiada się beznamiętnie na jakiś temat, na który powinien się wypowiedzieć. I dlatego, że uczelnia nie jest już szkołą, a więc miejscem w którym zachodzi relacja nauczyciel-uczeń i sytuacją, w której należy koniecznie przekazać elementarną wiedzę, a więc wywiązać się z programu; uczelnia jest miejscem, w którym mamy do czynienia z intelektualnym ruchem, miejscem, w którym relacje między studentami a wykładowcami są już raczej partnerskie. Oczywiście mój postulat uprywatnienia kanonu trzeba nazwać egoizmem i egocentryzmem, ale zdrowym.
Kanon, który jest przesadnie sformalizowany, a więc sili się na obiektywność, domaga się kompletności i bycia wyczerpującym, a to sprowadza się do wstawiania do niego wielu nazwisk artystów, których dzieła niekoniecznie poważamy, ale których w tak zwanym „kompletnym” kanonie nie może zabraknąć. W ten jednak sposób można rozszerzać go w nieskończoność i poświęca się na rzecz kompletności samodzielny wybór, który sam w sobie może już być ciekawy. Kanon może być kompletny, ale nie w tym sensie, że uwzględnia wszystkich pisarzy których „uznaje się” za dobrych, bo to zajęcie dla księgowego, a nie teoretyka literatury. Niektórzy nie rozumieją, że kanon nie jest inwentaryzacją, tylko selekcją, która w dodatku nie powinna być krępowana zewnętrznymi kryteriami. Tymczasem tendencja jest następująca:
Załóżmy, że ktoś komponując kanon decyduje się wprowadzić do niego Świetlickiego. Skoro jednak wprowadził Świetlickiego, zauważa, że w zasadzie Stasiuka też mógłby wprowadzić. A skoro wprowadził już Stasiuka, to głupio byłoby nie uwzględnić w nim Pilcha. A skoro Pilcha, to i Tokarczuk. A skoro Tokarczuk, to może też Tkaczyszyna-Dyckiego… – taki mechanizm psychologiczny stoi moim zdaniem za regresywnym charakterem kanonów, które starają się być kompilacyjne. Ktoś odpowie, że żaden kanon nie stawia przed sobą takiego celu – ale to nie ma znaczenia, bo nawet jeśli przyświecają mu inne wartości, bądź co bądź metodą może się zbliżać do przedstawionego przeze mnie działania kompilacyjnego – i często tak właśnie się dzieje.
Tymczasem aby wybór był wartościowy, musi być wyborem, a nie spisem. Zasada, którą się kieruję, nazwałbym Kulturową Brzytwą Ockhama – nie należy mnożyć bytów artystycznych bez potrzeby. W przypadku, który nas interesuje, znaczy to tyle, że nie każdy wytwór artystyczny jest wartościowy na tyle, aby zostać umieszczonym w kanonie. Tymczasem kanony często wyglądają jak słynna definicja dzieła sztuki sformułowana przez Tatarkiewicza, która, jak wiemy, przypomina raczej wyliczankę niż pełnowartościową definicję i jako taka jest nieprzydatna, służy jedynie temu, aby podkreślić wielorakość spojrzeń na omawiane zagadnienie. Nie możemy pozwalać sobie na tego typu postawę, ponieważ nie szukamy kanonu, który miałby pokazać, że nie sposób stworzyć kanonu.
Do tej pory mój opis miał charakter czysto negatywny, teraz chciałbym przywołać trzy ciekawe przykłady kanonów europejskich (światowych), które moim zdaniem zasługują na pochwałę, pierwszy z nich został sformułowany przez Blooma, drugi wypowiedziany przez Nabokova, trzeci można znaleźć w tekstach eseistycznych Kundery. Przykłady te, mam nadzieję, udowodnią, że stawiane przeze mnie wymogi nie są utopijne, ale również opisowe, w tym sensie, że opierają się na jakiś konkretnych przykładach. To, o czym mówię, choć ma charakter normatywny, zostało już zrealizowane, tak więc jest możliwe do zrealizowania na gruncie polskim.
Dokładny opis kanonu Blooma można znaleźć w jego książce The Western Canon: The Books and School of Ages. Selekcja dokonana przez Blooma jest mocna – wybór dwudziestu sześciu nazwisk znaczących w całej zachodniej kulturze literackiej nie jest czymś łatwym – i dlatego jest czymś wartościowym. Choć pochwalam przedsięwzięcie, nie należy przez to rozumieć, że zgadzam się z wyborem Blooma. Jestem przeciwny obecności niektórych z podanych przez niego nazwisk w literackim kanonie Zachodu, ale jego próba z całą pewnością zasługuje na uwagę. Tak więc mój stosunek do Blooma jest identyczny jak np. do Umberto Eco – nie lubię jego prozy, ale szanuję go – a mój szacunek wyraża się tym, że choć nie przepadam za tym, co napisał, to uznaję jego prozę i jego literackie teorie za pewien problem, który wart jest omówienia. O ile więc nie podoba mi się kanon Blooma, to jest inspirujący i przynajmniej uznaję go za coś, z czym warto się skonfrontować. Niestety, nie jest to miejsce odpowiednie do omówienia historiozoficznych argumentów, które Bloom podaje dla podparcia swojego wyboru. W każdym bądź razie jest to ten typ kanonu, który nawet jeśli nie jest dla nas zadowalający, to przynajmniej inspirujący.
Z kolei Nabokov nie formułuje jednoznacznie swojego kanonu, ale jego szkielet zarysowuje się w wypowiedziach i wyborze lektur, omawianych przez niego podczas wykładów wygłaszanych w Stanach Zjednoczonych i wydanych później jako Wykłady o literaturze i Wykłady o literaturze rosyjskiej. Z książek tych wyłania się pewien obraz tego, co rozumiał przez wartościową literaturę – ponadto te zbiory wykładów warto uzupełnić o jego wypowiedź udzieloną pewnemu dziennikarzowi. Zapytany o najlepsze książki XX wieku4, odpowiedział:
„1. Ulisses Joyce’a
2. Przemiana Kafki
3. Petersburg Biełego
4. Pierwsza część baśni Prousta, pt. W poszukiwaniu straconego czasu”
Jest to interesujący wybór, nie tylko z tego względu, że odpowiedzi udziela wybitny pisarz (i jeden z tych, który znalazłby się z całą pewnością w moim kanonie), ale dlatego, że z jego typów wyziera bardzo konkretna wizja literatury, która wsparta jest uwagami przedstawionymi w Wykładach i jako taka stanowi ciekawe świadectwo i podejście do literatury, które z całą pewnością jest wyjątkowe, a przez to i wartościowe. W tym sensie za kanonem Nabokova nie stoi żadna ścisła teoria. Jest to mocno subiektywny wybór i jeśli miałbym go ocenić, powiedziałbym, że nie jest ciekawy „mimo to”, że jest subiektywny, lecz jest ciekawy „właśnie dlatego”, że jest subiektywny.
Co więcej, nie nazwałbym go nawet subiektywnym, co najwyżej ma on subiektywne podstawy. Wszystko rozchodzi się o to, co rozumiemy tak naprawdę przez termin „subiektywne”? Intuicyjne, arbitralne, nieuzasadnione, nieweryfikowalne? Bo nie można zaprzeczyć, że kryterium Nabokova z całą pewnością jest zrozumiałe. Pytać o to, czy jest zasadne, jest chyba pozbawione sensu, a to dlatego, że na gruncie estetyki nie posługujemy się argumentami, a wyłącznie metaforami i analogiami, które jesteśmy z przyzwyczajenia skłonni nazywać argumentami (nie są nimi jednak w pełnoprawnym tego słowa znaczeniu, ponieważ z jednych zdań nie wynikają logicznie drugie)5. A Nabokov, jak i Gombrowicz, jest mistrzem trafnych metafor i analogii.
„Na pisarza można spojrzeć w trojaki sposób – jako na gawędziarza, nauczyciela i czarodzieja. Wielki pisarz łączy te trzy cechy – jest gawędziarzem, nauczycielem i czarodziejem – ale to czarodziej dominuje w tej triadzie i to zdolność odprawiania czarów czyni pisarza wielkim6” – oto zdanie, które chyba najlepiej streszcza poglądy Nabokova i kryterium, którym posługuje się przy omawianiu powieści. Wartość tego kryterium, jak się okazuje, opiera się na jego praktyczności i pragmatyczności.
Jeszcze jednym przykładem formowania kanonu może być przypadek Kundery, który w Sztuce powieści proponuje spojrzeć na powieść jako na zjawisko nielinearne, a za zadanie stawia pisarzowi stworzenie nowego rodzaju poczucia humoru, co wydaje się ciekawą koncepcją, wziąwszy pod uwagę jak rubaszne są początki powieści i jak większość znaczących historycznie tytułów prozatorskich, które wpłynęły na rozwój literatury, miała na celu zapewnienie czytelnikowi rozrywki7.
Tak jak w dwóch poprzednich przypadkach i w tym można się zgadzać lub nie zgadzać z Kunderą i stwierdzić, że nie jest to wizja kompletnego kanonu – ale nikt nie powinien stawiać przed sobą takiego zadania. Kanon złożony z zaledwie kilku tytułów, opiera się na pewnej wiążącej idei i omawia ją wyczerpująco – niczym synekdocha – przez wycinek dając wgląd w całość dziejów literatury.
Wszystko co powiedziałem powyżej, należy traktować jedynie jako szkic bądź urywek większej całości. Z tego samego powodu moja wypowiedź nie może być też wyczerpująca i nie może uprzedzić krytyki, która nieuchronnie musi się pojawić przy tak kontrowersyjnym zagadnieniu, jakim jest sprawa literackiego kanonu i sposobie, w jaki zdecydowałem się poruszyć ten temat. Pragnę jednak zwrócić uwagę na to, że moja propozycja uchyla jeden z najbardziej drażniących rodzajów tego sporu – a więc spór o kanon literacki, który jest w rzeczywistości nie sporem natury artystycznej, ale politycznej. Tam gdzie wypowiadamy się prywatnie, z poziomu egzystencjalnego, nie ma moim zdaniem miejsca na politykę. Dyskusja pomiędzy konserwatyzmem a ruchami postępowymi w sprawie kanonu jest chybiona z tego powodu, że stawką w niej nie są wartości artystyczne dzieła, lecz jego wartości polityczne – a wartości polityczne mają to do siebie, że często nie znajduje się ich w dziele, tylko zostają mu nadane z zewnątrz, tylko po to żeby szermować Norwidem lub posługiwać się Gombrowiczem jak młotkiem, którym wbija się do głowy własne idee.
Podsumowanie
Po pierwsze, moja krytyka nie dotyczy żadnego konkretnego kanonu, a tylko pewnego typu kanonów, stąd należałoby ją rozumieć raczej jako meta-krytykę niż krytykę. Po drugie, problem z kanonem określam jako problem, w którym osoba formułująca kanon wymaga od siebie obiektywności. Następnie określam powody dążenia do tej obiektywności, to jest: przenoszenie modelu nauk ścisłych na nauki humanistyczne i uważanie się za osobę publiczną. Kolejnym krokiem, jaki wykonałem, jest wskazanie na to, że ktoś, kto formułuje kanon publicznie, często ulega albo presji społecznej albo mechanizmom psychologicznym, które skłaniają ją do sformułowania kanonu, który nie będzie dla nikogo krzywdzący, a więc nastawienia kompilacyjnego. W dalszej części swojego eseju wykazuję, że działalność kompilacyjna przysługuje wszelkim spisom, a nie kanonom i kanon zawsze jest wybiórczy, w tym sensie, że wybiera pewne książki ze wszystkich jako wartościowe, a przemilcza inne. Jest więc wybiórczy, bo przywołuje tylko kilka tytułów ze wszystkich istniejących. Jednocześnie kanon taki może być kompletny dlatego, że wymienia wszystkie dzieła, które uznaliśmy za wartościowe.
Bibliografia:
Rafał Blecharz, Moja głowa, wyd. pierwsze, Kraków 1990 r.
Norwid, O Norwidzie, wyd. Norwid, Norwid 2002 r.
[1] Sytuacja autentyczna, ale z góry uprzedzam, że byłem tylko świadkiem dyskusji, a nie jej uczestnikiem.
[2] Nie mam nic do Tatarkiewicza, jeśli nazywa się go „historykiem filozofii”, ale filozofem – o nie, to za dużo. To tak, jakby historyka sportu nazwać sportowcem, kiedy nie potrafi kopnąć prosto piłki i kiks robi za kiksem.
[3] Nie wydaje mi się to nadużyciem, skoro Montaigne’a nazywamy filozofem, a sam Gombrowicz zauważa gdzieś w Dzienniku, bądź w sfingowanym wywiadzie z de Roux, że chciał być „małym Montaignem” i cały projekt Dziennika był projektem w tym samym duchu co Próby.
[4] http://www.openculture.com/2012/03/nabokov_reads_lolita_names_the_great_books_.html
[5] Z całej filozofii analitycznej najwyraźniej myśl tą proponował moim zdaniem Rorty w Przygodności, ironii i solidarności. Nawiązanie to należy traktować jednak luźno.
[6] V. Nabokov, Wykłady o literaturze, wyd. Muza SA, s. 38.
[7] Vide Cervantes, Fielding, Rabelais, Diderot, Voltaire i spółka.
O AUTORZE
Rafał Blecharz
Urodzony 1990 roku. Absolwent i stypendysta Akademii Ignatianum w Krakowie, obecnie student drugiego stopnia filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego i stypendysta rektora UJ. Wyróżniony kilkakrotnie w ogólnopolskich konkursach literackich, laureat konkursów graficznych. Jako grafik brał udział w organizowaniu VII i VIII edycji MediaTorów – Studenckich Nagród Dziennikarskich oraz Głębi Spojrzenia – Ogólnopolskiego Studenckiego Konkursu Fotograficznego. Z zamiłowania pisarz. Felietony, opowiadania i miniatury publikował w czasopismach literackich „Topos”, „Wyspa”, „Akant”, „Twórczość” oraz na portalu Interia360.