Małgorzata Kolankowska: Kim dla Pana jest Marianka? Czy „zaprzyjaźnia się” Pan z bohaterami? Istnieje jakaś szczególna więź między ilustratorem i tekstem?
Daniel de Latour: Zaprzyjaźniam się. Raczej patrzę, co oni tam wyczyniają, niż do czegoś zmuszam. Z każdym bohaterem zaprzyjaźniam się trochę inaczej, bo to są w końcu zupełnie różne osoby, nawet jeżeli czasem wyglądają podobnie…
Marianka pojawiła się w moim życiu akurat w momencie, kiedy mój najmłodszy syn stanął jedną nogą na progu szkoły i wyciągnęła małą rączką wszystkie strachy wynikające z tego ponurego faktu. Nauka w szkole publicznej w Polsce to wciąż nic specjalnie zabawnego, a szkoda.
Dla kogo przeznaczony jest Przedszkolny sen Marianki?
Dla wszystkich. Co prawda to z założenia książka dla dzieci, ale w każdym dziecku siedzi przecież coś z tego dorosłego, który jest jego tatą lub mamą i odwrotnie, wszyscy, mimo że niby dorośliśmy, jesteśmy trochę dziećmi. Czasem dużo bardziej niż trochę. Do tego humor tej akurat książki jest z tych wywrotowych, i jestem pewien, że wielu dużym przypadnie do gustu.
Kiedy tłumacz przygotowuje przekład, musi poznać cały tekst, musi go przeżyć na swój sposób, zobaczyć miejsca, postacie. Czy u Pana jest podobnie? Tutaj jest chyba trochę tak, że podpowiada Pan, jak należy patrzeć na tekst A może się mylę?…
No pewnie. Ilustrowanie książki to zawsze jest opowiadanie jakiejś historii i jak to bywa z opowiadaniem, zwykle dodaje się z rozpędu coś od siebie. Czy podpowiadam? Chyba nie. Staram się natomiast nie przeszkadzać…
Jak było z Marianką? Rozmawiał Pan z autorem? Znacie się Panowie?
Jest to, póki co, dość staromodna znajomość korespondencyjna. Siłą rzeczy na razie lepiej znam Mariankę (literacką oczywiście, bo jak wiadomo, istnieje też Marianka-całkiem-prawdziwa) niż jej Autora, oboje jednak z całą pewnością są niezwykle interesującymi osobami.
Marianka śni o szkole. Czy to dobry sen?
Nie powiem.
Bajka Jacka Podsiadły to w pewnym sensie opowieść o nauczycielach. Czy tworząc ilustracje, wspominał Pan swoje czasy szkolne?
Nie, to tak nie działa. Wątpię również, żeby Autor pisząc Sen Marianki wspominał swoje szkolne czasy, ale proszę spytać… Za to przypomniała mi Pani teraz Wspomnienia niebieskiego mundurka.
Czy pamięta Pan swój pierwszy dzień w szkole? Czy nie mógł się Pan go doczekać tak jak mała bohaterka?
A nie, nie. Miałem inne, ciekawsze zajęcia… Udało mi się zbojkotować i ominąć przedszkole, ze szkołą już się pogodziłem i poszedłem, ale chyba bardziej zajmujące było jednak życie pozaszkolne.
Pańskie ilustracje są zabawne, pogodne, ale pojawiają się też elementy niemal horroru, bo jest szkielet i odcięta głowa. Skąd pomysł na takie rozwiązanie?
Przede wszystkim z tekstu. Ani szkielet, ani odcięta głową nie są też elementami horroru. „Horror” to jest dorosły termin, wprost z etykietki recenzenckiej szufladki. Dzieci biorą rzeczy takie jakimi są i dziecięce strachy też są przecież innego niż dorosłe rodzaju. Nasze strachy wynikają często wprost z samego faktu istnienia tych szufladek i mrocznych znaczeń nadanych skrywanym w nich przedmiotom. Dzieci raczej nie szufladkują, w dziecięcym świecie zawartość różnych szufladek (przyszłych szufladek, bo mebelek na nie dopiero się zbija) pływa sobie swobodnie we wspólnej przestrzeni bez świadomości popełnianych mezaliansów i faux pas. Trupia czaszka, czy, jak mówił mój syn, „czaszka strupiąca” jest tym czym jest, trupią czaszką. I tyle. Odcięta głowa? Cóż, skoro już ją odcięto…
Książeczka, o której rozmawiamy, jest bardzo kolorowa, dominują czerwony i żółty – czy wierzy Pan w magię kolorów? Czy tworząc dla dzieci dobiera Pan barwy w szczególny sposób?
Bardzo lubię czarny kolor… Z całą pewnością można czarować kolorami, ale myślę, że tego jeszcze nie potrafię. Mam nadzieję popełnić kiedyś do jakiejś książki malarskie ilustracje, ale sporo przede mną zanim ten miły moment nastąpi. Mariankę chciałem w pierwszej chwili w ogóle zilustrować tylko czarną kreską, potem zamierzałem używać kolorów oszczędnie, a potem wyszło jak wyszło… W każdym razie, czarny kolor to też kolor i z całą pewnością można z nim zdziałać cuda, naprawdę bardzo lubię książki ilustrowane tylko czernią – kreską i plamą w jednym, ostatecznym kolorze. Mam w domu książkę z grafikami impresjonistów, kojarzonych przecież z kolorem i światłem. To jest absolutnie fantastyczny album, pełen światła, chociaż barw w nim – poza czarną – ani w ząb. Oczywiście, można czarować kolorami. Ale – również czarnym.
Jak zaczęła się Pańska przygoda z rysowaniem?
Nie pamiętam dokładnie. To było strasznie dawno temu… Rysowałem od zawsze, na ogół jakieś rozbudowane fabularne epopeje, które z trudem mieściły się na jednej kartce. Wojny, bitwy, pociągi, muszkieterów, rycerzy, smoki, bombowce, myśliwce i skomplikowane relacje między nimi. Bohaterom książek dorysowywałem miecze, dzidy i karabiny, o których zapomniał najwyraźniej autor ilustracji, chociaż przecież wszyscy wiedzą, że bohater z dzidą i mieczem poradzi sobie lepiej niż bez dzidy i miecza.
Wujek z ciocią przemycali zza żelaznej kurtyny kolorowe flamastry, co potem, już w szkole, dawało mi przewagę nad użytkownikami kredek z Pruszkowa i krajowych ołówków ostrych jak groty indiańskich strzał. Wspólnie z przyjacielem z ławki, Mikołajem Kamlerem, rysowaliśmy wtedy w świetlicy (na ogół zostawaliśmy w niej obaj do ostatniego klienta) komiksy o przygodach zębów i inne, o przygodach żółtych serów. Niestety, o ile wiem, te dzieła nie zachowały się do dziś. Za to obaj do dziś rysujemy.
Rysowanie dla dzieci to trudne zadanie. Jak znaleźć klucz? Jak trafić do młodego odbiorcy, żeby od razu nie rzucił książką w kąt?
Szczerze mówiąc, nie szukałem takiego klucza. Staram się rysować tak, żeby mnie to rysowanie sprawiało frajdę, samo rysowanie i efekt końcowy. Ta frajda w rysowaniu powinna się potem odbić i na czytelniku… I myślę sobie, że tak naprawdę metoda pracy nie zmieniła mi się specjalnie od czasów szkolnej świetlicy. Rysuję różne indywidua i przyglądam się z ciekawością, co też one tam będą robić na tych kartkach.
Czy ma Pan małych recenzentów, którzy doradzają, czego nie robić?
Tak, chociaż korzystam z ich pomocy inaczej niż kiedyś. Pierwsze pokolenie domowej młodzieży wkroczyło w wiek nastoletni i raczej się teraz wymądrza niż pomaga – kiedy byli mali, często testowałem na nich różne pomysły. Sprawdzałem, czy ilustracje są dla nich czytelne i zrozumiałe, czy osiągają zamierzony efekt. Czasem bezczelnie ściągałem od nich różne patenty na przedstawienie tego czy owego. Wyrośli i zdziczeli. Na szczęście jest jeszcze mały Piotruś, wciąż jeszcze w wieku, w którym służyć może za wdzięczny probierz jakości pracy. Jeżeli Piotruś wykazuje zainteresowanie, a lepiej jeszcze – radość, to znaczy, że jest dobrze. Czasem mnie zaskakuje, wskazując rzeczy, których wcale nie narysowałem…
Czy rysując, korzysta Pan z jakichś inspiracji? Ma Pan swojego mistrza?
Na ogół rysując przeglądam sterty obrazków i książek. Lubię to robić, to działa trochę jak ładowanie bateryjek.
Moi mistrzowie to oczywiście w większości autorzy ilustracji ulubionych książek dzieciństwa. Przede wszystkim Szancer, o którego rysunki kiedyś mały człowiek potykał się na każdym kroku (i bardzo dobrze, bo to ważne, o co się człowiek potyka). Dowiedziałem się niedawno ze zdziwieniem graniczącym z przerażeniem, że połowa klasy gimnazjalnej mojej córki nie wie, kto to taki ten Szancer. Prawda, że wydaje się niemożliwe? A jednak.
Uwielbiam ilustracje Antoniego Boratyńskiego (genialny Krawiec i jego kot), Czesława Wielhorskiego ( rzecz O myszce Klementynce, pająku Bazylim i Ziemniaczkowych Braciach towarzyszy niezmiennie kolejnym pokoleniom de Latourów), Józefa Wilkonia za kapitana Łukasza i Ostatni rejs Grubego Jana, na którym uczyłem się czytać – czytać namalowane tam przez Wilkonia (a może przez lwa, myszkę i nosorożca?) litery. Byłem już duży, kiedy zakochałem się w Themersonach, ale im jestem starszy, tym ta miłość większa. Rodzice Stefana mieszkali pięć minut od mojej babci w Płocku, co pewnie obiektywnie rzecz biorąc nie ma żadnego znaczenia, ale kto by się tam przejmował obiektywnymi znaczeniami. Poza tym na pewno się znali, bo kiedyś świat był mniejszy i wygodniej uszykowany.
Mógłbym tak wymieniać i wymieniać, raczej pewnie najpierw tytuły, a potem twórców ilustracji, bo to na ogół zachwyt przedstawioną historią i oczywiście sposobem jej przedstawienia, potem dopiero dokonaniami postaci, która stoi za ilustracją.
Bardziej współcześni mistrzowie to Ela Wasiuczyńska i Paweł Pawlak, których książki to małe dzieła sztuki. Dla nas, staruszków, oczywiście małe, dla dzieci natomiast w sam raz.
Zdarza się, że wykonuje Pan ilustracje do czegoś, co zupełnie się Panu nie podoba? Czy to możliwe?
No tak… Kiedyś mi się zdarzało. Zdarzało mi się z głodu rysować straszne rzeczy. Teraz staram się unikać takich nieszczęść, raczej z dobrym skutkiem. Ale ponieważ wiem już, że to możliwe, więc odpowiadam z bólem – możliwe… Na szczęście od dawna dostaję głównie teksty fajne, bardzo fajne i najfajniejsze. To dotyczy również Marianki. W książce dzieje się tyle, że chwilami nawet nie próbowałem nadążyć za tekstem.
Ale Marianka stała się Panu bliska… Kto powinien przeczytać tę książkę?
Wszyscy! Na pewno nikomu nie zaszkodzi a niektórym nawet może pomóc.