Szyby – zazwyczaj coś odsłaniają, pozwalają dojrzeć, zapragnąć, prawie „posiąść”. Ale zarazem są – czyli wykonują gest odwrotny, bo oddzielają i zawłaszczają. Jedyne, co pozostaje, to sprawić, by stały się cienkie, jak najcieńsze. I taki byłby cel antologii Szyby są cienkie, w której pięciu poetów związanych ze Szwajcarią włoskojęzyczną spotyka się z pięciorgiem polskich poetów – tłumaczy. Przybliżenie poezji nowej, do tej pory szerzej nieznanej polskiemu czytelnikowi, umożliwienie dostępu, upłynnienie granicy, ale też nie likwidowanie jej, pozostawienie wierszom odpowiedniej ilości ich własnego życia (ostatecznie szyby są cienkie, ale nie znikają). Efektem tej pracy jest pięć odmiennych przygód lekturowych.
Przygoda z Fabianem Alborghettim zaczyna się w antologii słowami: „Śniła, że frunie w nowym ciele” i kończy pytaniem: „Co mówią w telewizji?”. Oba wersy biorą w nawias z wolna rozwijającą się fabułę w podwójnym sensie: sen, ciało, telewizja zaznaczają się na wszystkim, co przydarza się bohaterce (bohaterom) wierszy, a także są punktami, między którymi zachodzi ciągła wymiana, których oddzielić od siebie nie sposób. I chyba to zwielokrotniające się splątanie niesie owe wiersze, nie pozwalając im opaść w banał. Albo inaczej – przesuwając granicę banału. Bo sama quasi kryminalna, serialowa historia mogłaby się taką wydawać: kobieta (żona, matka) śniąca o niemożliwym nowym ciele, obciążona codziennością, zabijająca syna. Ale ciało okazuje się tutaj ciałem utraconym („jej organizm działał inaczej przed ślubem/ a jej ciało było esencją młodości”), ale też ciałem obecnym, oznaczającym konkretną codzienność, bez hotelu, gdzie „czekało życie damy zamówione z karty i nader uprzejmi/ hotelowi boye”, a ostatecznie ciałem należącym do telewizyjnego spektaklu, bo „budowała bardziej tę ideę niż ciało”. Telewizyjny spektakl wdaje się w życie, które musi zacząć dorównywać „idei”. Ale znów nie ma tutaj prostej opozycji zwyczajności i „filmowości”. Ta druga zapewnia zarówno mechanikę działań raczej banalnych (ekożywność, siłownia) i „serialowych” (zdrada i jej ukrywanie), jak i funduje sen o nadzwyczajnej (bo filmowej) zwyczajności: „pewność, że życie jest jak film, z amerykańskim ogrodem/ z rodzinami na spotkaniu na wzór tych z telewizji, gdzie wszystko jest jak powinno”. Tyle że wraz z banałem płynie groza, z dostrzeganiem układnej i filmowej zwyczajności przychodzi pomijanie tego, co wydaje się niewygodne. Bo jak w rachunku idealnym, o którym się marzy, a który zdaje się tak powszechny, zmieścić „jedną z owych wiotczejących kobiet” z towarzystwem „pełnych bioder po ciąży” i „rąk/ zniszczonych sprzątaniem i praniem”? Więc pragnienie, jak najbardziej intymne i dojmujące, splata się tutaj z „telewizyjną figurą modelki”, z wymogiem, gotowym scenariuszem. I sama kulminacja historii zdaje się rozgrywać na terenie wzajemnych pływów: kryminalno-serialowej fabuły odgrywanej na co dzień (z owym lękiem, by życie „nie kończyło się jak odcinki serialu”) oraz intymnych warunków brzegowych wytrzymałości w świecie, „gdzie nic nie jest takie, jakim się wydaje”.
Inaczej u drugiego z poetów, Yariego Bernasconiego. W jego wierszach panuje ciągły ruch szukania, odkrywania, niszczenia, przemieszczania się. Atopia jest odpowiedzią na zorganizowaną, układną i ideologicznie uładzoną rzeczywistość. Taką, jaką chciałoby się oglądać na pocztówkach („Pocztówka z Herisau”). Tyle że układ, w którym „trwa nieporuszona, niejasna duma:/ nasze kobiety, ziemie, nasze zwierzęta” skażony jest podwójnie: nie jest realny, wymaga odsunięcia śmierci („Dziwne, że właśnie tutaj, w tym lesie/ leży dziewczynka, jej martwe ciało”), a przy tym dbałość o to, by każdy posiadał rodzinę, dom, wykształcenie skażona jest znaną retoryką i działaniem: „zrobią to dla nas”, „wyjaśnią”, „Wezmą bez pytania, jedno po drugim,/ jak to robili wcześniej”. Rozsiane w wierszach „wspomnienia” zbombardowanych baraków, krwi ojców, wyrastają jako wspomnienia zatarte, zakurzone, do których szczątkowo trzeba docierać, dokopywać się. Pozostawiają jednak ślad, są żywe ową krwią zatrzymaną „na ubraniach i na brzegach/ ust”. Odpowiedź na nie to również pewna odpowiedzialność, aby ów brzeg, skraj, granica nie pozostawały w ciągłym zamgleniu, ale były ożywiane. Bo być może w wierszach Bernasconiego ten ruch (transgraniczny, choćby dosłownie: „My idziemy z daleka, z innej Szwajcarii”), którego nie chce się usprawiedliwiać, któremu nie chce nadać się nadrzędnego celu, jest ożywianiem siebie oraz tych nieobecnych. Miejsca zakazane (tam, gdzie gnicie i insekty) okazują się najjaśniejsze, w pędzie widzi się jedyny sens. Dąży się do punktu, którym jest „próżnia powietrza” – istnienie nigdzie i wszędzie, kiedy ze słów pozostaje „nic więcej”.
Vanni Bianconi, kojarzony być może przez polskich czytelników z powodu nominacji do Europejskiego Poety Wolności, to trzeci z autorów antologii. Zupełnie zdumiewająca jest u niego lekkość korzystania z tradycji w celach całkiem świeżych i prywatnych. W antologii znajduje się kilka zaledwie wierszy, ale ich pojemność jest zaskakująca: Hölderlin, Bośnia i Hercegowina, „Kosmogonia”, a obok nich „Szczygieł”, karuzela i alka-seltzer. Wyliczenie całkiem nonsensowne, ale Bianconi doskonale obraca je w wierszach i być może tym urzeka. We fragmentach „Nieoblężonego miasta” z jednej strony wymuszająca konkretność Historii („Ten naród, jeden z najbardziej powściągliwych,/ zawsze musi szukać słów,/ aby zadawać wciąż to samo pytanie”), a z drugiej strony perspektywa uwikłania (historycznego) pewnej intymności: „Piszę do ciebie ze Szwajcarii […] Nie spotkaliśmy się w Sarajewie,/ poznałem cię tutaj”). W innych wierszach dzieje się rzecz przynajmniej podobna. Kosmogonia z bagażem „dark matter, energy, flow” splata się z tym, „co niepojęte, życie niewidzialne u swego początku” w obszarach małej kosmogonii, jak najbardziej prywatnej: konkretnej osoby („I know – mówisz do Loren”), u której poznanie nieoczywistego, niezrozumiałego, choć równie dojmującego płaczu staje się tak samo ważne (a może konieczne) i epifanicznie piękne. Ale te momenty nie są zwyczajnie uchwytne: „Poezja to technika gruntowania płótna” – więc trochę nasycania i utrwalania słów, a trochę wskazywania na ich chropowatość („biel płótna tłumaczy/ wzburzone warstwy kolorów i pociągnięć pędzlem”). Bowiem pojawia się, oprócz garści innych, problem własnego-obcego języka, również, a może przede wszystkim, w sensie jak najbardziej dosłownym, kiedy trzeba „dzielić […] z językiem angielskim pokój” i nigdy nie wiadomo, „czy to zez bogini miłości pomiędzy dwoma językami,/ czy raczej rzecz znana jako rozwidlony język?”.
Skoro wcześniej wspomniałem o echach tradycji w poezji Bianconiego, to czwarty z autorów, Matteo Campagnoli, pozwala mi się powtórzyć – z tą różnicą, że w jego wierszach echa są chyba jeszcze silniej słyszalne. Ale w tym również tkwi problem, aby w pogłosy nie opaść zbyt łagodnie i nie odprawić rytuału porównań. Choć sam rytuał, tyle że innego rodzaju, zawarty jest w wierszach Campagnolego, choćby: „Wyszedłszy o siódmej, jak codziennie od miesiąca”. Codzienne i zwykłe czynności przywołują tutaj jednak momenty zawieszenia, przejrzystej świadomości, choć równocześnie wymagają pewnych warunków, zorganizowania dostępu. Najprostszym, a zarazem najtrudniejszym do spełnienia, wydaje się ten początkowy: „spróbuj pokochać”. Jeśli Bianconi pisał o jazgocie dźwięków ulicy, tak tutaj „Poranek na Brooklynie” odbywa się z „cichym ulicznym ruchem”. Być może stąd zwalniający i uciszający rytm tych wierszy, choć tkwi w nim pewien paradoks: spowolnionym rytmem próbuje się jakby nadążyć za „niemą euforią pogodnych rzeczy”, a przy tym za „niemą euforią pogodnych rzeczy”. Podwójne wiązanie, przepływ, aby do sytuacji cichej i zwyczajnej zapewnić dostęp euforii, ale też tej ostatniej nie zagłuszyć, pozwolić wypowiadać się we własny sposób („wyjaśniła ci to tak przejrzyście,/ nawet jeśli bez słów, a może/ dlatego, że bez słów”). Więc pojawia się również pytanie o wiersz, który miałby skupiać jak najwięcej, zarówno „pogodne rzeczy”, jak i „cały/ smutek skręcony w słowie España”, nie zagadać ani nie rozpłynąć się, tylko być doświadczeniem na poły cielesnym, bo „prawdziwy wiersz” ma jak „nagłe ostrze potoku w głębi gardła świecić”, „drżeć”, mieścić milczenie i obłęd.
U ostatniego z poetów pojawiających się w antologii, Massima Gezziego, znajduję frazy, które mają w sobie coś jakby nostalgicznego: „Cegła waży więcej niż słowa,/ które potrafią tylko imitować ciężar […] Chciałbym z wierszy robić cegły”. Zaletą takiego wiersza byłoby to, że „pęka tylko jeden raz”, w sposób „suchy i precyzyjny”, zatem nie napędza się kolejnymi pęknięciami i uskokami, lecz otwiera, pozostając miejscem – gniazdem „dla stonogi, skorka i pająka”. Bo takim właśnie mniejszym bohaterom, chociaż mniejszym jedynie z pozoru, oddaje Gezzi miejsce w wierszach. Wydaje się, że chodzi przede wszystkim o przedmioty i Naturę. W permanentnym przemijaniu, zanikaniu i żegnaniu ludzie z wiarą zwracają się ku przedmiotom, „przekonani/, że rzeczy, ostatecznie, pamiętają każdego,/ gdy szron pokrywa balkon”. Tyle że ową wiarę należy łączyć z uważnością, więc Gezzi staje się obserwatorem smakującym w szczególe, detalu, szczelinie. Mimo to ważniejsza jest tutaj Natura. Prosta, uboga – taką chyba powinno się ją widzieć („Nic nie kłamią dzieci,/ kiedy malują czerwone słońce lub różowe/ chmury na kobaltowym tle./ Może są/ jedynymi, którzy coś jeszcze widzą”). Ona jedynie odpowiada pewnej samotności, codziennie wybija rytm równy zanikaniu, a przy tym jest bardziej bezbronna od człowieka – choć ów binaryzm Gezzi skrupulatnie zamazuje. I znów – wsłuchanie się i otwarcie na ten ciągle osłabiany ton („zdeptałem je teraz, bez większej uwagi,/ nie rozumiejąc, że w chrzęście szkieletów,/ był znajomy skowyt moich psów”) oraz spojrzenie najprostsze, a zarazem najbardziej uważne („osiem morw [… ] tak doskonałych/, że na moment zapomniałem o/ rozkładach jazdy, przesiadkach/ i zwolniłem”) budują wiersze i zawieszają je w jakimś przelocie, mgnieniu, bo zresztą można tylko „wierzyć w coś większego/ niż ja, w wiatr”.
Może należałoby na końcu ująć tych pięć lektur w jakąś syntezę. Ale po co? Szyby są cienkie, może niekiedy również między autorami antologii, jednak nadal są. I to one zapewniają podróż po pięciu różnych idiomach, całkiem nowych, często zaskakujących odmiennością w perspektywie polskiej najnowszej poezji. I choćby dlatego warto – czytelniczo – owe granice upłynnić.