Kosmogonia
„I know – mówisz do Loren, chociaż wcale nie wiesz,
co ją pobudza do płaczu (innego niż wtedy, gdy o szóstej rano zdziera
papier z naszego dnia albo gdy płacze z nudów, ze złości, z głodu). – I know”.
Tak samo kosmolodzy zakładają istnienie dark matter, energy i flow.
Tyle wysiłków, by zrozumieć, rozpływa się jak alka-seltzer
zostawiony na mokrym kuchennym blacie; ich śladem
podąża smuga cienia, a jeśli objawia się w pisaniu, w mowie,
w metrum oddechu i materii, następuje rozejm.
Lecz to, co niepojęte, życie niewidzialne u swego początku,
twój wzrok niekiedy wypłaszał w minionych miesiącach
w ów punkt w powietrzu, który przy drgnieniu powiek staje się przeplatanym
rymem pomiędzy czernią twych źrenic, światłem i pomalowanymi rzęsami.
Uderzasz się o kant i Loren, która nie umie mówić, mówi ci: „Ainóu”,
a jeśli nawet uronisz jakąś łzę, to słodką i niespieszną,
podobną do twoich ciemnych, miękkich pożałunków, jasną niczym płatki
kwiatu koniczyny, ostatnia kropla mleka między wami i biel tej pierwszej kartki.
przeł. Joanna Wajs
Dlaczego pożałunki? Czytając tekst oryginalny Kosmogonii, domyślamy się pomyłki anglojęzycznej bohaterki wiersza, która, jak sugeruje jej włoskojęzyczny mąż, dokonała kontaminacji bachi da seta i baci di seta, powołując w ten sposób do życia neologizm, hybrydę pocałunku i jedwabnika.
Przechodząc zaś do wersji polskiej: nie, pożałunki nie mają nic wspólnego z żałobą tłumaczki po gąsienicy, która nie zdołała się oprząść w języku przekładu. W rzeczywistości te nieco gorzkie pocałunki dają coś w zamian, za cenę utraconego jedwabnika: podkreślają napięcie emocjonalne wyczuwalne w wierszu między matką a dzieckiem („Uderzasz się o kant i Loren, która nie umie mówić, mówi ci: »Ainóu«, a jeśli nawet uronisz jakąś łzę, to słodką i niespieszną”). Przywołują też zapamiętaną przez nas z dzieciństwa skargę: „Pożałuj mnie”. A przede wszystkim odsyłają do nostalgii rzeczy pierwszych i ostatnich, które wydarzą się w ostatnim wersie „tej pierwszej kartki” pomiędzy matką, córką i obserwującym je mężem/ojcem/poetą.
Małe dziecko nie mówi ani językiem matki, ani językiem ojca, ani językiem poezji. Wydaje się jednak wiele rozumieć ze sztuki przekładu. Ogłasza swoje własne: „Wiem”, i jest to, przeczuwamy, nie tylko fakt fonetyczny, bezwiedne powtórzenie pochwyconej zbitki dźwięków, lecz coś więcej – odpowiedź na czułe „I know” matki, która bezradnie wsłuchuje się w płacz córki. Płacz będący tajemnicą.
„Ainóu” jest tym, co mówimy, zawsze nieco na wyrost, drugiemu: obcemu językowi i obcej opowieści, która nim przemawia. Wtedy gdy wobec tajemnicy zgadzamy się zawiesić niewiarę jak pozbawiony dowodów kosmolog zakładający istnienie ciemnej materii. „Ainóu”, pośród wielu innych znaczeń, przywodzi również na myśl zuchwałą, a jednocześnie czułą relację z cudzym tekstem. Relację tłumacza, który musi mieć w sobie coś z hazardzisty, gdyż zawsze ryzykuje, licząc, że na koniec powie mu: „Ainóu” czytelnik.