Na (spóźnione) Zaduszki
Przemysław Rojek
Strona cyklu
Wieża KurremkarmerrukaPrzemysław Rojek
Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.
I.
Zbliża się połowa listopada, miesiąca zbyt późnych i nieprzekonanych do siebie poranków, nazbyt wczesnych i nader ochoczych zmierzchów; tak naprawdę całe dnie są teraz, zdają się teraz być tym tylko: ociężałym świtem i dławiącym wieczorem. Im starszy się robię, tym trudniej znosić mi te nieczułe połacie mroku zagarniające wszystko dookoła. I tym łatwiej przychodzi mi trwanie w przedłużającym się w bezgwiezdną nieskończoność listopadowym początku, tym zadusznym, tym poddanym celebrowaniu Święta Śniących. Ten początek determinuje całą resztę – ot, choćby dziś: bo niby to już wilia Niepodległości, niby powinienem zamyślać się o ojczyźnie; powinienem zresztą radośnie, bo święto, ale nie potrafię, bo – co tu kryć – ani od dwóch z okładem tygodni, ani tym bardziej od wczoraj nie jest mi do śmiechu z tą naszą ojczyzną. No dobrze, trochę się jednak zamyślam, bo gdy po zmroku przechodzę przez osiedle, rozkołysane ciemnością i wichrem (i te światła w oknach, pulsujące, sieczone cieniami rozhisteryzowanych, obnażonych gałęzi), niespokojne pod strzępiastymi całunami chmur w niezdrowym, kawowym odcieniu, gdy słyszę wielki łopot wywieszonych już na jutro biało-czerwonych, to nie ma we mnie uniesienia, jest dławienie: coś jak bycie w dekoracjach już to do Roku 1984, już to do Małej apokalipsy - więc smutne i trwożne, ale jest zamyślenie.
Ale przecież wszystko to jednak – gwiżdżące wiatrami osiedle, atonalne staccato ulicznych i kuchennych lamp, maźnięcia beżowych obłoków po czarnym niebie; również ta groteskowo wysoka temperatura, w której tym wyraziściej wzbierają i fermentują wszystkie wonie ciągle wieczornego miasta: powietrze, gołe drewno, mokry beton, na chybcika przesuszane wichurą zwaliska niegdysiejszych liści, wypłukiwany niedawnym deszczem chlorofil z traw, rozprażony fosfor na gasnących jedna po drugiej zapałkach, kłębki kociej sierści zostawione na piwnicznych okienkach – wszystko to jest-ku-śmierci. Myśląc pogodę, myśląc listopad, także myśląc Polskę, myśląc też literaturę – myślę w rytmie fal beta; w warunkowej jawie listopadowych dni bez dnia śnię sen Śniących.
Również śniącego kota.
II.
Niemal dokładnie siedem miesięcy temu (wczoraj, gdy zaczynałem pisać, było to dokładnie bez niemal; nim moje pisanie się skończy, będzie to jeszcze mniej dokładnie, a jeszcze bardziej niemal - co po heidegerrowsku wykłada się, słowami z pięknej pieśni Pink Floyd, jako „one day closer to death”), 10 kwietnia 2015 roku o godzinie 17:34 Zasnęła Tosia, kotka Krzysztofa Jaworskiego. Dzień później poeta – o czym (i co) możemy przeczytać na jego blogu Archiwum Literackie – pisze o Tosi funeralny wiersz (funeralny w sensie jak najściślejszym, bo powstały w najświętszym kole rysowanym przez rytuał pogrzebowy), jeden z najpiękniejszych wierszy o śmierci, jaki zdarzyło mi się ostatnio przeczytać. Zatytułowany jest Łopata, dół, ziemia i wybrzmiewa tak oto:
Wszystko się rozpada.
Idzie po mnie.
Sny spokojne.
Chóry anielskie.
Przez chwilę ciepła sierść.
III.
Tylko tyle. Cztery wersy, czternaście słów (w tym dwa wątpliwe, niesamodzielne – zaimek zwrotny i przyimek).
Dużo ostatnio w polskiej poezji tendencji ku minimalizacji komunikatu poetyckiego – od dawna już zmierza w tym kierunku Bohdan Zadura, coraz wyraźniej sekundują mu ostatnio kombatanci lirycznej barbarii sprzed lat dwudziestu – Darek Foks, Grzegorz Wróblewski, sam Jaworski… ale też przecież niektórzy młodsi, Julia Szychowiak czy Grzegorz Kwiatkowski, z formy miniaturowej czynią sobie niebezpieczną, przyczajoną broń.
Różnie to z tą minimalizacją (lub kondensacją, jak nie bez szydliwej intencji nazwał to na innym swym blogu, tym prowadzonym w Tawernie, Krzysztof Jaworski właśnie) bywa – raz jej efekty są udane, kiedy indziej nie. By odwołać się do przykładów już podanych: u Zadury, w ostatniej jego książce, w Kropce nad i - nie jestem coś przekonany, nie działa to na mnie. Lancetowata ostrość wierszy zredukowanych do samych niemal puent, sarkastycznych (i autoironicznych) nieco stępiała od nadużywania, książkę – znakomitą przecież! – ocalają wiersze rozlewne, chciałoby się powiedzieć: rozległe niczym zawał. Tablet taty Foksa z kolei funkcjonuje inaczej – słowna oszczędność pojedynczych wypełniających tom folderów trumiennych weksluje się na całość wyższego rzędu, ikony (jak to ikony) odsyłają do zewnętrznego porządku, który jest gdzieś poza i ponad. Szychowiak – milknięcie depresyjne, zrywane, ta (jak nazwała ją w swym arcydzielnym Czarnym słońcu Julia Kriesteva) „mowa repetytywna i monotonna”; Kwiatkowski – milknięcie urazowe, język kaleczący się w utarczkach z Zagładą, raz bliższą, raz dalszą, ale zawsze Zagładą. Wróblewski? Skrótowy o tyle, o ile muszą być skrótowe epifanijne zapisy odwiedzin w innych wymiarach – skrótowe i zawieszone w niedopowiedzeniu, tak często sygnalizowanym przez Wróblewskiego wielokropkami, a tych Wróblewski (jako jeden z ostatnich w polskiej poezji) zupełnie się nie wstydzi…
A Jaworski? Bywał (i bywa) mistrzem dużej formy, jak choćby w niebezpiecznie bliskim genialności poemacie Homage to Maria Konopnicka; potrafi też zamienić wiersz w pejcz, który zostawia blizny zanim jeszcze chlaśnięty zda sobie sprawę, że w ogóle został uderzony… Ale to mnie tu zupełnie nie interesuje – wystarczy, że wiersz Łopata, dół, ziemia jest, jaki jest. I innym być nie może.
IV.
Przeciwstawiam mu swoje rozpaczliwe gadulstwo, rozpędzone – jak widzę, jak czytam – od niezbornie żenującej przybyszewszczyzny do żenująco nieporadnej frazy jak z Bruno… Nadmiar, nadmiar, nadmiar – nadmiar słów, niepotrzebne mnożenie przysłówków przy przymiotnikach, przymiotników przy rzeczownikach, rozwleczona ku granicom poprawności (a przynajmniej stosowności) składnia, wtrącenia, nawiasy, czkawki średników i dwukropków. Jak by to ujął we wspomnianym już wpisie ze swego tawernowego bloga poeta Jaworski – rozwolnienie.
Gadam, bo tylko gadanie mogę przeciwstawić ostatecznej ciszy Śnienia (tego „snu nieprzespanego” od Ojca Jana), w którym pogrążyła się Tosia, kolejna z dziewięciu inkarnacji egipskiego psychopompa, który – pilnując nieprzenikliwości granicy między światami żywych i umarłych – raz jeden postąpił o jeden i ostatni krok za daleko w miejsce, gdzie nie sięga wzrok stąd.
W tej niebywałej powieści, jaką jest ponadstuletnie już Na srebrnym globie Jerzego Żuławskiego, główny bohater, Jan, broniąc się przed śmiercią w pojeździe księżycowym pogrążającym się w doskonałą czerń nieziemsko mroźnej nocy (nie kto inny jak Stanisław Lem zwrócił uwagę, że lunarny dziennik fingowany przez Żuławskiego rozgrywa się właściwie w dwóch tylko barwach: w nieprzeniknionym beztlenowym mroku kosmicznej nocy i w oślepiająco białym świetle kosmicznego dnia) pisze – i pisze, że pisze: „piszmy, piszmy, żeby nie zasnąć, bo to śmierć”.
Sen to śmierć; Hypnos – młodszym, choć bliźnim bratem Thanatosa. Pisanie zatem to programowana bezsenność, odraczanie. Pisząc, odraczam już dokonany fakt śmierci kotki.
Jaworski pisze ze środka doświadczenia niemożności odraczania. Dlatego mam wrażenie, że pisze, jakby nie chciał, że mówi, jakby milczał – lokuje się ze swym wierszem pomiędzy przymusem wypowiadania a nieuchronnością milczenia.
V.
A zatem – jeszcze raz. Tylko tyle. Cztery wersy, czternaście słów (w tym dwa wątpliwe, niesamodzielne – zaimek zwrotny i przyimek). Niczym w średniowiecznym metrum zdaniowym – dobitny rytm, jaki daje jedna samodzielna jednostka składniowa w linijce.
A zatem – jeszcze raz: mówienie dialektyczne, gdzie przymus głosu zmaga się z imperatywem zamilknięcia; bo składnia się rozsypuje, zamienia w skandowanie – najpierw jedno zdanie pojedyncze, potem drugie, już bardziej okulawione, z podmiotem domyślnym, jakby niechciane, wysilone. Następnie trzy równoważniki – ten, który tu mówi, mówić nie chce, nie ma siły, poddusza go bliskość śmierci, najwyższej formy milczenia.
Najbardziej wyrazista cezura niedopowiedzenia, przemilczania czegoś, rozwiera się między drugim a trzecim wersem, w braku gramatycznego uzgodnienia między nimi. Ale po kolei.
VI.
„Wszystko się rozpada. / Idzie po mnie.” – to jest jasne (choć ciemne, tak bardzo metafizycznie ciemne, nieprzenikliwe ciemnością najwyższej tajemnicy); konstatacja śmierci jako absolutnego rozproszenia pewnej, iluzorycznej być może jedności, przetransponowana na czasowe doświadczenie pewnego ja, definiującego się jako czekające na moment stania się czymś, co kiedyś ja już nie będzie (czym będzie – jeśli w ogóle czymś – wiedzą tylko strażnicy przejść na lewą stronę wszechświata, koty, ale nie wolno im wiedzą tą z nikim się podzielić). I to jest – powtarzam – owszem, dotknięcie mroku, ale znaczeniowo jasne, zakorzenione: nie ma chyba nikogo, kto uczestniczyłby w rytuale ostatecznie nieodwracalnego przejścia, jakim jest pogrzeb, i nie poczułby tego właśnie, czyli iluzoryczności, dusznej niepoważności życia, zwłaszcza życia jako pozostawania (przez chwilę, dłuższą lub krótszą, ale zawsze na mocy swej chwilowości niewystarczającą) tutaj. Victor Eremita (uciekający przed śmiertelnością Sørena Kierkegaarda, szczupłołydkiego jurodiwego dziewiętnastowiecznej filozofii, mądrego najwyższą mądrością życia w ustawicznej agonii, w zmaganiu z wyostrzoną świadomością śmierci) nazwał nas, ludzi, niby-greckim dziwotworem – symparanekromenoi. Czyli – tłumacząc nieistniejącą w języku definicję warunkowego istnienia – „wspólnie-jakby-umarli”. Mądrze nazwał.
VII.
Następne dwa wersy – a raczej: każdy z nich sam na siebie – też znaczą w sposób mocny: „Sny spokojne. / Chóry anielskie.”; spetryfikowane oleodruki z życia pozagrobowego, które ku pocieszeniu maluje sobie santa simplicitas, klisze z modlitw grzebalnych i nadgrobnych (anielski orszak niech twą duszę przyjmie… niech odpoczywa w pokoju wiecznym, amen), tu jednak pozbawione kośćca w postaci depozytu wiary, recytowane na odczepnego, wymruczane w kołnierz. Znakiem tego – obie kropki kończące oba oznajmienia: ścinające głos, ostatecznie zamykające, zamieniające przyrodzoną modlitwie nieskończoność na definitywność, pozostawiające mówiącego po tej – i tylko po tej – stronie grobu.
Ale jest jeszcze gramatyczny rozziew między wersem drugim (i pierwszym) a właśnie trzecim (i czwartym). Czasownik „idzie” z wersu pierwszego usytuowany jest w całościowej składni wiersza tak, że w sposób oczywisty odsyła (o czym się już tu mówiło) do wszystkiego-się-rozpadającego, ale może też tworzyć nie do końca poprawną grupę werbalną ze snami spokojnymi, z anielskimi chórami. Byłoby to może nieco naciągane, wymagałoby odrobiny retorycznej ekwilibrystyki (zeugma? solecyzm? enallage?), ale da się przeprowadzić… po mnie idzie sny spokojne, chóry anielskie - tak by to jakoś wyglądało po szanującym chropowatość frazy syntaktycznym przeorganizowaniu. Brzydko, koślawo, z wysileniem, do którego uprawniony jest tylko ten, kto musi mówić ze środka porażenia śmiertelną niemotą. Zresztą – cały ten utwór, całe jego językowe wyposażenie ma w sobie coś niesłychanie prymitywnego, błotnego, jest to (przypomina mi się fraza z kapitalnego posłowia, jakie przysposobił Konrad Góra do sprokurowanego przez siebie wyboru wierszy Anny Świrszczyńskiej Kona ostatni człowiek) poezja języka pierwotnego, pierwszego, dopiero uczącego się mówić, wyzbytego wszelkiej ornamentacyjnej giętkości i małostkowości, a już przymuszanego do opisywania rzeczywistości przeoranej wielkimi bliznami… A może poecie o wstyd chodzi? O potrzebę skrycia się za pozorowaną brzydotą nieuczonej gramatyki ze swą czułością wobec – jakież to małe! – zdechłego kota? Pewnie nie, bo wiersz wydaje się bezwzględnie uczciwy – jak zresztą cała (na swój niepowtarzalnie dywersyjny sposób) poezja Krzysztofa Jaworskiego, ale jakie to ma ostatecznie znaczenie w konfrontacji z Zaśnięciem Tosi?
To jest piękny wiersz. To nie jest ładny wiersz.
VIII.
To nie jest ładny wiersz. To jest piękny wiersz. A najpiękniejszy w nim – ostatni wers, potwierdzający saturniczną prawdę, że prócz Jaworskiego dziś prawdziwych mistrzów puenty już nie ma… „Przez chwilę ciepła sierść”. Zdanie – znów – niepełne, równoważnikowo kalekie (elipsa, i to taka najostrzej kłująca w ucho, wykluczająca orzeczenie, ten wdech w oddechu składni), zdanie nieładne i piękne. Wywiedzione z pierwszego wersu doświadczenie wszechobecnego rozpadu, iluzoryczności tego, co nazywamy życiem, nizające na jedną (wisielczą?) nić wszystkie sensy tekstu, tu zostaje powstrzymane – bo ta chwila naszego urlopu z wieczności ma rację istnienia o tyle, o ile będzie otulona ciepłą sierścią, ciepłą tym ostatnim ciepłem, które przenika dłonie składające Tosię do dołu. W tych czterech słowa znów dochodzi do głosu dwuznaczność (i znów pozoruje ona gramatyczne bylejactwo), która tak niepokoi w czasie lektury słów tych czternastu… Była już dwukierunkowość ruchu tego, co idzie – już to rozpad, już to sen i chór (choć przecież są to – być może – jedynie konsolacyjne hipostazy nieistnienia); teraz mamy dwoistość semantyczną chwili, która może być konwencjonalnym dość zamianowaniem naszej tu egzystencji, lub też po prostu nazwaniem momentu, w którym ten, który tu pisze, po raz ostatni trzyma na rękach swego kota. Ale to znów bez znaczenia, to jedno-wszystko-jedno: chwila naszego życia to jedynie dotyk kociej sierści pod palcami, reszta jest bez sensu, przeto milczy.
IX.
Ale jest jeszcze tytuł: Łopata, dół, ziemia. Nic na to nie poradzę, ale słyszę tu (nie po kolei, ale tak właśnie usłyszałem) ruch – trzy ruchy rozpisane na sześć sylab.
Ło-pa-ta: na tłuste „ło” szpadel wbija się w kopiec świeżej, wydobytej z dołu ziemi; na wysilone „po” – stopa w ubłoconym bucie dociska czerpak; na ni to wizg, ni to mlaśnięcie sylaby „ta” – prostuje się grzbiet i wyciąga obciążone stylisko.
Zie-mia: niesłyszalny świst, gdy kopiący obraca się od sterty do dołu, na „mia” łyżka przechyla się pod coraz ostrzejszym kątem ku temu, co nieuchronne.
Dół: niski, głuchy dźwięk, ziemia spada z łopaty w grób, zasypuje kocie ciało, otula ciepłą jeszcze przez chwilę i przed chwilą sierść.
X.
Mija tydzień, odkąd zabrałem się za to tutaj pisanie, kolejny tydzień miesięcznego Święta Śniących. Jestem o siedem dni mniej „dokładnie”, o tyleż dni bardziej „niemal”. Moje małe, nieznaczące Sein-zum-Tode jest o tydzień far/closer.
Biało-czerwone zniknęły, ale lęk przed ich brunatnieniem pozostał, a nawet potężnieje. Something is rotten in the state of Denmark.
Stygną ciała w Paryżu, stygną ciała w Bejrucie. Something is rotten: Europa współczuje, Europa chwieje się między strachem przepełzającym w nienawiść i tym, któremu nie wolno zastygnąć w bezczynności, który musi bronić Europy i tego, co w europejskości najbardziej wzniosłe.
Pogoda szaleje: gęstniejące coraz bardziej ciemności nieposkromiony wiatr przepędza od fałszywie wiosennego ciepła (sprzed tygodnia, z przedwczoraj i wczoraj) do gróźb nadchodzącej zimy (dziś), gdzieniegdzie spadł już ponoć śnieg, śnieg.
(Grochowiak: „Nic ponadto / I pora już spóźniona / Zapada zmierzch / Jest szaro / Za chwilę śnieg upadnie”)
(Prus: „Nieba prawie już nie było nad ziemią. Padał tylko śnieg taki gęsty i zimny, że nawet w grobach marzły ludzkie popioły.”)
Przez chwilę ciepła sierść.