08/02/16

Trawelka

Wioletta Grzegorzewska

Strona cyklu

Wyspa
Wioletta Grzegorzewska

Pseudonim Wioletta Greg; urodzona w 1974 roku w Koziegłowach. Po ukończeniu filologii mieszkała w Częstochowie, a następnie na wyspie Wight w Wielkiej Brytanii. Opublikowała kilka tomów poetyckich, wybór wierszy i próz Wzory skończoności i teorie przypadku/ Finite Formulae and Theories of Chance (wiersze przełożył Marek Kazmierski), minibook Polska prowincja (wraz z Andrzejem Muszyńskim), książkę prozatorską Guguły, której adaptację (w Polsce i w Mołdawii) wystawiał białostocki Teatr Dramatyczny (reż. Agnieszka Korytkowska-Mazur). Laureatka Złotej Sowy Polonii w Wiedniu oraz finalistka nagród literackich: Nike, Gdynia oraz międzynarodowej The Griffin Poetry Prize w Kanadzie. Przekładana na angielski, hiszpański, kataloński, francuski i walijski.

Tak jak obie­cu­je zapo­wiedź moje­go cyklu, będę się w nim dzie­lić z czy­tel­ni­ka­mi BiBLio­te­ki reflek­sja­mi i opo­wie­ścia­mi o podró­żach, lek­tu­rach i wszel­kich przy­go­dach emi­gra­cyj­nych: dla­cze­go pew­ne­go kota z mojej uli­cy przy cie­śni­nie Spi­the­ad nazwa­łam Karo­lem Mark­sem, co prze­ży­łam w irlandz­kim mia­stecz­ku, któ­re Cel­to­wie nazy­wa­li Wiel­kim Mocza­rem, jaki tom wier­szy pol­skie­go poety zna­la­złam w anty­kwa­ria­cie w Shan­klin? Poni­żej zatem jed­na z nich, w któ­rej znaj­dzie­cie odpo­wiedź na pyta­nie, dla­cze­go w mój pierw­szy dzień wyjaz­du na wyspę Wight wpla­ta­ło się wspo­mnie­nie o Ste­fa­nie Gra­biń­skim.

Była poło­wa lip­ca dwa tysią­ce szó­ste­go roku; dzień, w któ­rym pre­zy­dent Pol­ski zaprzy­siągł nowy rząd utwo­rzo­ny przez jego bra­ta bliź­nia­ka. W dro­dze na wyspę myli­ły się nam baga­że, uli­ce, języ­ki, ale w koń­cu dotar­li­śmy na dwo­rzec Luton Air­port Par­kway. Przy­sia­dłam na waliz­kach naprze­ciw­ko „chiń­czy­ka” i wdy­cha­jąc zapach czosn­ku, sosu sojo­we­go, imbi­ru, oglą­da­łam bil­l­bo­ard z repro­duk­cja­mi sta­rych foto­gra­fii podróż­nych z począt­ków dwu­dzie­ste­go wie­ku. Podob­nie jak my cze­ka­li na jed­nym z bry­tyj­skich dwor­ców: bla­da dziew­czyn­ka w bere­cie w wie­ku nasze­go syna, kobie­ta w kape­lu­si­ku ozdo­bio­nym piór­kiem bażan­ta i blon­dyn pod wąsem z bli­zną na pra­wej dło­ni w kształ­cie rom­bu, któ­ry przy­po­mniał mi pew­ne­go pisa­rza fan­ta­sty­ki, Ste­fa­na Gra­biń­skie­go.

Dwa­dzie­ścia lat temu spóź­ni­łam się na pociąg z Mysz­ko­wa do Czę­sto­cho­wy i gdy dotar­łam w poło­wie zajęć z lite­ra­tu­ry dwu­dzie­sto­le­cia, pro­fe­sor­ka, któ­ra wła­śnie przy­dzie­la­ła tema­ty pół­rocz­nych prac zali­cze­nio­wych, zle­ci­ła mi napi­sa­nie mono­gra­fii na temat Ste­fa­na Gra­biń­skie­go, mało zna­ne­go pisa­rza uro­dzo­ne­go ponad wiek temu w Kamion­ce Stru­mi­ło­wej nad Bugiem, auto­ra zbio­ru nowel gro­zy Demon ruchu.

Dla­cze­go aku­rat męż­czy­zna z bli­zną na dło­ni przy­po­mniał mi tego gali­cyj­skie­go pisa­rza? Gdy mło­dy Gra­biń­ski roz­po­czął stu­dia filo­lo­gicz­ne na Uni­wer­sy­te­cie Lwow­skim, jeden z jego kole­gów zra­nił go nie­chcą­cy brud­ną sta­lów­ką w rękę. Wda­ło się zaka­że­nie. Rana nie chcia­ła się zgo­ić. Poja­wi­ła się groź­ba ampu­ta­cji dło­ni i nie­mal w ostat­niej chwi­li Gra­biń­ski tra­fił pod opie­kę zna­cho­ra, któ­ry zasto­so­wał szo­ku­ją­cą, ale sku­tecz­ną tera­pię – wypa­lał mu codzien­nie ranę za pomo­cą soczew­ki. Po zaka­że­niu pozo­sta­ła na dło­ni bli­zna w kształ­cie rom­bu.

Gra­biń­ski cho­ro­wał na gruź­li­cę, budził się w środ­ku nocy, włó­czył się po dwor­co­wych halach, zasy­piał na ław­kach, zaglą­dał do sta­re­go kasy­na kole­jo­we­go, gawę­dził z kon­duk­to­ra­mi i w sta­nach pod­go­rącz­ko­wych spi­sy­wał aneg­do­ty kole­ja­rzy, two­rząc opo­wie­ści gro­zy o pocią­gach-wid­mach, halu­cy­na­cjach, zagu­bio­nej sta­cji, śle­pym torze, gdzie jak w trój­ką­cie ber­mudz­kim ginę­li podróż­ni, o fan­ta­sma­go­rycz­nym olbrzy­mie Smo­lu­chu, któ­ry poja­wiał się w pocią­gach, wywo­łu­jąc kata­stro­fy kole­jo­we: „Wrza­ło buj­ne życie i uję­te w zbyt cia­sne ramy dwor­ca prze­le­wa­ło się z szu­mem poza jego brze­gi. Cha­otycz­ny gwar pasa­że­rów, nawo­ły­wa­nia tra­ga­rzy, gwizd świ­sta­wek, szum wypusz­cza­nej pary zle­wa­ły się w zawrot­ną sym­fo­nię, w któ­rej tra­ci­ło się sie­bie, odda­wa­ło zma­la­łą, ogłu­szo­ną jaźń na fale potęż­ne­go żywio­łu, by niósł, koły­sał, odu­rzał…”. W koń­cu, z powo­du zaawan­so­wa­nej gruź­li­cy, wyco­fał się z życia, zamiesz­kał w Brzu­cho­wi­cach, w pod­lwow­skiej miej­sco­wo­ści kura­cyj­nej, gdzie godzi­na­mi prze­cha­dzał się wzdłuż torów w stro­nę Zawa­do­wa.

W trak­cie pisa­nia pra­cy o Gra­biń­skim, zafa­scy­no­wa­na jego teo­ria­mi o poli­mor­ficz­no­ści świa­ta, zaczę­łam ina­czej patrzeć na dwor­ce, skra­da­łam się przej­ścia­mi pod­ziem­ny­mi, czy­ta­jąc graf­fi­ti jak hie­ro­gli­fy, zagu­bio­na w labi­ryn­tach sztucz­nych świa­teł odbi­ja­ją­cych się w posadz­kach kory­ta­rzy, zbie­ra­łam klep­sy­dry, ogło­sze­nia o doli­niar­ce, któ­ra szu­ka­ła wspól­nicz­ki, zaba­zgra­ne cetel­ki – porzu­co­ne bile­ty, pod­słu­chi­wa­łam roz­mo­wy pasa­że­rów, z któ­rych mogłam się mię­dzy inny­mi dowie­dzieć, ile kosz­tu­ją olsz­ty­nec­kie jago­dzian­ki, jak szmu­glu­je się zło­to z Kraj Radu, kogo uwio­dła Lola w Nowych Laskach i że berza to dwo­rzec, a skó­ra port­fel w języ­ku kie­szon­kow­ców.

Traf chciał, że w pierw­szym dniu wypra­wy na Wight, oglą­da­jąc bil­l­bo­ard przy­po­mnia­łam sobie Gra­biń­skie­go, tego sta­łe­go bywal­ca Gara de Nord w Buka­resz­cie, Roma Ter­mi­ni w Rzy­mie, neo­ba­ro­ko­we­go dwor­ca w Prze­my­ślu i na tej sta­cji lon­dyń­skiej ośmior­ni­cy z odno­ga­mi metra, gdzie pra­wie nigdy nie cich­nie pika­nie auto­ma­tów do tra­we­lek, pośród prze­kleństw w kil­ku­dzie­się­ciu języ­kach świa­ta, w nie­by­wa­łym har­mi­de­rze, kako­fo­nii tele­fo­nów, salo­nów gier, okrzy­ków podróż­nych ucie­ka­ją­cych przed stra­żą pod żół­ty­mi taśma­mi, nagle usły­sza­łam pły­ną­cy z gło­śni­ków frag­ment kon­cer­tu Mozar­ta.

A ci ludzie z bil­l­bo­ar­du, tacy ele­ganc­cy, w cie­pły dzień dopię­ci na ostat­ni guzik, do jakich zakąt­ków Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa zmie­rza­li, we wła­da­niu jakie­go demo­na ruchu wte­dy byli i po jakim teraz krą­żą śle­pym torze?