22/02/16

Aresztowanie Antonita el Camborio na drodze sewilskiej

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

– Już od same­go rana pseu­do­me­ta­fi­zy­ka?
– Nie bądź zło­śli­wy! Mamy tylu wybit­nych, kosmicz­ne spek­trum, od bro­ku­łów, aż po bada­czy płci.
– Coś czę­sto zmie­niasz dziś zda­nie.
– OK, cho­wam więc peru­kę do sej­fu.
– Czy to mnie prze­ra­ża­ło? Z disco polo nie mia­łem prze­cież nic do czy­nie­nia.
– Zała­piesz ten niu­ans, ale dopie­ro w następ­nym wcie­le­niu…
– Lubisz chiń­ski afo­ryzm?
– W daw­nych cza­sach sza­leń­cy byli pro­sto­dusz­ni, dziś i oni są krę­ta­cza­mi.

Wspo­mnie­nia i prze­szłość, Ador­no, czy­li zero (?) świe­tla­nej przy­szło­ści. Jaka tam visu­al poetry z Fin­lan­dii… Jasne, nie zare­ago­wa­łem na Babiń­skie­go i Sta­chu­rę. Zamiast Całej jaskra­wo­ści, kopa­nia sta­wu, wola­łem Kosmos Witol­da G. Tym­cza­sem natchnio­ne wila­now­skie liceum słu­cha­ło przy ogni­sku pio­se­nek Ste­da.

Kil­ka wcze­sno­wio­sen­nych haseł:
1. Każ­dy zjazd lite­ra­tów koń­czy się gad­ką o nowych mode­lach gumo­wych lalek.
2. Jerzy Pająk-Połom­ski mógł­by spo­koj­nie przy­dzie­lać medale/stypendia, ale robi to teraz za nie­go bojo­wa orga­ni­za­cja kolej­nych mędr­ców, gdyż koniunk­tu­ra (zmien­na) na naszą czy­stość ducho­wą, przy­na­leż­ność par­tyj­ną i sztucz­ną mgłę…
3. Czas jest kon­kret­ny, kil­ka sezo­nów, a potem cięż­ka angi­na i z patrio­ty sta­niesz się narze­ka­ją­cym na brak słoń­ca fru­stra­tem (wte­dy już fak­tycz­nie tyl­ko rydwa­ny bogów).
4. Nie­dłu­go cze­ka nas orkan: Pol­ska poezja po 2020 roku!
5. Na salo­ny trium­fal­nie wja­dą ludzie z wsz­cze­pio­ny­mi chi­pa­mi i o Nie­me­nach (Nor­wi­dach) nikt już nie będzie pamię­tał.

W związ­ku z tak weso­łym, dość natu­ral­nym obro­tem spra­wy – sło­ik oli­wek i Rio­ja. W koń­cu prze­czy­ta­łem ponow­nie The Mesti­zo Mind. Autor, Ser­ge Gru­zin­ski, genial­nie prze­ana­li­zo­wał kon­kwi­stę, poka­zał jakie mia­ła kon­se­kwen­cje dla póź­niej­szej glo­ba­li­za­cji. Tan­do­ori-Beatles i hip hop, Cho­lu­la, a na koniec nowe hybry­dy Mety­sów. Więc, zanim pofru­nie­my na gwiaz­dę, zna­jo­mość pro­ble­ma­ty­ki spo­tka­nia Cor­téza z Mon­te­zu­mą powin­na być raczej czymś obli­ga­to­ryj­nym… Od lat przy­mie­rzam się do szki­ców na ten temat, na razie jedy­nie mały ślad w zbio­rze Noc w obo­zie Cor­te­za. Mam pew­ną obse­sję, że książ­ki tej raczej nie napi­szę w Danii, musiał­bym chy­ba na jakiś czas prze­nieść się do Gra­na­dy (o któ­rej za chwi­lę wspo­mnę).

Magicz­ny i odpo­wied­nio przy­gnę­bia­ją­cy Sund. Oczy­wi­ście nadal poezja & obser­wa­cja nie­bie­skich ciał, kocia muzy­ka reag­ge, ska, nie pod­da­je­my się, czy­ta­my cią­gle tego same­go auto­ra albo robi­my sesje tzw. lek­ko roz­sze­rzo­ne. Ostat­nie mini-odkry­cie to Caro­li­ne Crew (obec­nie from Lon­don). Zaczą­łem od lek­tu­ry jej odje­cha­ne­go, moim zda­niem, wier­sza, pt. Occa­sio­nal Poem, któ­ry zna­la­złem w „The Los Ange­les Review” (Vol. 18, Fall 2015), spodo­ba­ła mi się zwłasz­cza jego koń­ców­ka, ostat­nie czte­ry linij­ki:


I play myself out
to the sta­tic left behind
by the nega­ti­ve sha­pes
of bodies moving on.

Caro­li­ne Crew moż­na bez pro­ble­mu zlo­ka­li­zo­wać w sie­ci, publi­ku­je w wie­lu pismach onli­ne. Nie­daw­no wyda­ła Pink Museum (Big Lucks, 2015). Reda­gu­je też sie­cio­we pismo ILK. Coś dla fanów pro­gre­syw­nej, nowej poezji, pole­cam: http://ilkjournal.com/

Cią­głe prze­bu­dze­nia, że mamy do czy­nie­nia nie tyl­ko z UK, USA, Kana­dą czy Austra­lią. W wie­lu innych miej­scach glo­bu (byłe kolo­nie itd.) powsta­je, jak wia­do­mo, lite­ra­tu­ra two­rzo­na wła­śnie w języ­ku angiel­skim. Od kil­ku dobrych lat mam nie­zły trip doty­czą­cy indyj­skich poetów anglo­ję­zycz­nych. Jakiś czas temu, pod­czas akcji lite­rac­kiej w Aar­hus (Dania/Jutlandia) pozna­łem miesz­ka­ją­ce­go tam Tabi­sha Kha­ira (rocz­nik 1966). Jest wykła­dow­cą na uni­wer­sy­te­cie w Aar­hus, autor poezji, pro­zy, ese­ista – jed­na z naj­istot­niej­szych obec­nie posta­ci indyj­skiej lite­ra­tu­ry anglo. Poda­ro­wał mi inte­re­su­ją­cy zbiór Man of Glass (Har­per­Col­lins, 2010). Wier­sze w pew­nym sen­sie nawią­zu­ją­ce do H. C. Ander­se­na, ale tak napraw­dę, jak czy­ta­my w opi­sie książ­ki: „Dra­wing sub­tly upon the past, Kha­ir enga­ges power­ful­ly and movin­gly with many issu­es and events, par­ti­cu­lar and peren­nial, of vital con­cern to the reader today: immi­gra­tion, Afgha­ni­stan, ter­ror, love, loss, death, human dupli­ci­ty, faith, pre­ju­di­ce, the Iraq War, geno­ci­de…” Na jego stro­nie cha­rak­te­ry­stycz­na not­ka: „He descri­bes him­self as part of a long, com­plex and obscu­red histo­ry of ’small town cosmo­po­li­ta­nism’, and has questio­ned the ’pri­vi­le­ged’ disco­ur­ses of ’metro­po­li­tan glo­ba­li­sa­tion’ and the ’lite­ra­tu­res of metro­po­li­tan capi­tal’ in his cri­ti­cal work and, more obli­qu­ely, in his cre­ati­ve wri­tings”. W moim przy­pad­ku nie cho­dzi­ło­by o Kri­sh­nę wymie­sza­ne­go ze zgieł­kiem mon­stru­al­ne­go New Del­hi, czy o lap­to­py pod­czas świę­ta kwia­tów w Sik­ki­mie, mie­li­by­śmy tu nato­miast do czy­nie­nia z uni­wer­sal­ną, sil­ną pro­jek­cją. To potęż­ny, sto­sun­ko­wo mały zna­ny u nas rynek, war­to mu się przy­glą­dać. Żeby przy­fi­ni­szo­wać z tym wąt­kiem, Abhay K:

Nagar­kot

Couples
joy­ous
almost levi­ta­ting

an ancient watch-tower
stands still
envio­us.

Kil­ka zakrę­tów, nie­wiel­kie zjaz­dy-objaz­dy i dotar­łem do Anto­ni­ta. Czap­ka z gło­wy, panie Jerzy Ficow­ski! I nie cho­dzi mi aku­rat tutaj o dzia­łal­ność w moko­tow­skiej for­ma­cji AK Basz­ta, o Schul­za czy Leśmia­na. Nie cho­dzi o Papu­szę (mimo że wia­do­mo, jaką ponio­sła cenę za swo­ją poetyc­ką przy­go­dę)… Czap­ka z gło­wy, wiecz­ny sza­cu­nek za prze­kła­dy Lor­ki (na pol­ski tłu­ma­czy­li Lor­kę tak­że Rym­kie­wicz, Bień­kow­ski, Jastrun, Engel­king itd., ale naj­lep­sze prze­kła­dy to, moim zda­niem, Ficow­ski i jesz­cze raz Ficow­ski!), a kon­kret­nie za wspa­nia­łe-dosko­na­łe-wybit­ne Roman­ce cygań­skie!!! Mimo wszyst­kich tych kopen­ha­skich powo­dzi, wpa­dek i prze­pro­wa­dzek, likwi­do­wa­nia kolej­nych księ­go­zbio­rów, tom ten trzy­ma­łem ZAWSZE bli­sko podusz­ki. Obec­nie to już praw­dzi­wy sta­ru­szek: Wyd. Książ­ka i Wie­dza, War­sza­wa 1949. I chy­ba m.in. z tego wła­śnie powo­du (cho­dzi­ło mi też o cza­sy tuż przed raj­dem Cor­téza, czy­li gro­by tzw. Kró­lów Kato­lic­kich, Iza­be­li i Fer­dy­nan­da, słyn­ną Capil­la Real) musia­łem odwie­dzić Anda­lu­zję, dom Lor­ki w Gra­na­dzie. Spo­tka­łem w nim miłe­go kota-rudziel­ca i zali­czy­łem wysta­wę arty­stów homo­sek­su­al­nych, któ­ra wywo­ły­wa­ła wyraź­ny nie­po­kój zwie­dza­ją­cych. Ubra­ne na czar­no damy czu­ły się tam dość nie­wy­raź­nie…

Roman­ce Cygań­skie (roman­ca, czy­li hisz­pań­ska pieśń ludo­wa), ory­gi­nal­na wer­sja Roman­ce­ro Gita­no, uka­za­ły się w Hisz­pa­nii w 1928 roku. Hory­zon­tal­ne, cha­rak­ter­ne świa­ty Cyga­nów, wpły­wy arab­skie i mało miło­ści do hisz­pań­skiej poli­cji! Gdzieś tam echo poprzed­ni­ków, nadrealizm/ultraizm. W sumie każ­dy tekst z tego zbio­ru jest dla mnie nie­zwy­kle waż­ny, total­ny. Nie moż­na ich przed­sta­wiać w kawał­kach, prze­pi­szę więc w cało­ści jeden z nich:

Fede­ri­co Gar­cía Lor­ca

ARESZTOWANIE ANTONITA EL CAMBORIO NA DRODZE SEWILSKIEJ

Anto­nio Tor­res Here­dia,
syn i wnuk Cam­bo­riów rodu,
na wal­kę byków w Sewil­li
podą­ża z pał­ką wierz­bo­wą.
Sma­gły zie­le­nią księ­ży­ca
powo­li i wdzięcz­nie kro­czy.
Lśnią­ce, namasz­czo­ne loki
opa­da­ją mu na oczy.
Na samym środ­ku gościń­ca
począł do wody mio­tać
zerwa­ne cytry­ny krą­głe,
aż woda się sta­ła zło­ta.
Ale na środ­ku gościń­ca
pod kona­ra­mi wią­zu
już nań żan­dar­mi cze­ka­li,
aby mu ręce zwią­zać.
*
Dzień się odda­la powo­li,
prze­wie­sił wie­czór przez ramię
jak tor­re­ador – płaszcz dłu­gi
nad morzem i stru­mie­nia­mi.
Drze­wa oliw­ne cze­ka­ją
na noce kozio­roż­co­we,
a nagły wie­trzyk jak jeź­dziec
ska­cze przez góry z oło­wiu.
Anto­nio Tor­res Here­dia,
syn i wnuk Cam­bo­riów rodu,
bez pał­ki wierz­bo­wej idzie,
żan­dar­mi go z sobą wio­dą.
– Anto­nio, kim­że ty jesteś?
Jeśli Cam­bo­rio twe imię,
to rze­ka krwi tutaj zaraz
z pię­ciu stru­mie­ni popły­nie.
Nie jesteś synem niczy­im,
ni Cam­bo­rio pra­wo­wi­tym.
Nie masz już Cyga­nów, któ­rzy
samot­nie cho­dzi­li wśród szczy­tów!
Zamar­ły już noże sta­re,
dygo­cą, kurzem okry­te.

O dzie­wią­tej go wie­czo­rem
wpro­wa­dza­ją do wię­zie­nia,
tym­cza­sem żan­dar­mi piją
lemo­nia­dę – pomę­cze­ni.
I o dzie­wią­tej wie­czo­rem
zamy­ka­ją go w wię­zie­niu,
tym­cza­sem nie­bo wyso­kie
jak grzbiet źre­bię­cia się mie­ni.

Prze­kład Jerze­go Ficow­skie­go

6 sierp­nia 1936 faszy­ści zabi­li Lor­kę w pobli­żu mia­sta Gra­na­dy. Następ­nie spa­lo­no jego książ­ki na tam­tej­szym pla­cu Car­men. Gra­na­da to tak­że Alham­bra, a kon­kret­nie jej upa­dek w 1492 roku. Wła­śnie to mie­li w gło­wie póź­niej­si zdo­byw­cy Mek­sy­ku. Kwe­stia dla mnie istot­na, nie dają­ca usnąć, może wypa­da­ło­by jed­nak zacząć o nich pisać już w samej Estre­ma­du­rze (obec­na tury­stycz­na naklej­ka to słyn­ne czar­ne świ­nie, żołę­dzie i szyn­ka)? Stam­tąd pocho­dzi­li Cor­téz, Pizar­ro czy Pedro de Alva­ra­do (a zawsze przy­cho­dzi na myśl Kasty­lia!). Więc czyż­by tra­sa do zapy­zia­łe­go mia­stecz­ka Medel­lin?