recenzje / ESEJE

Szkicownik alfabetyczny. Notatki o poezji Romana Honeta

Przemysław Rojek

Recenzja Przemysława Rojka towarzysząca premierze książki Romana Honeta rozmowa trwa dalej, wydanej w Biurze Literackim 8 marca 2016 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

WSTĘP (HISTORYCZNOLITERACKI)

Kil­ka fak­tów.

Jeśli wie­rzyć Karo­lo­wi Mali­szew­skie­mu, Roman Honet debiu­tu­je poetyc­ko (jako dwu­dzie­sto­la­tek) w czerw­cu 1994 roku w „Deka­dzie Lite­rac­kiej”. Dwa lata póź­niej łódz­kie Sto­wa­rzy­sze­nie Lite­rac­kie im. Krzysz­to­fa Kami­la Baczyń­skie­go wyda­je pierw­szą poetyc­ką książ­kę Hone­ta – ali­cję. Od tam­te­go momen­tu aż do zeszłe­go roku (czy­li przez nie­mal dokład­nie dwie deka­dy) autor odda­je do rąk czy­tel­ni­ków jesz­cze pięć pre­mie­ro­wych tomów i jeden zbiór wier­szy już uprzed­nio opu­bli­ko­wa­nych. Umów­my się, że nie jest to zbyt wie­le.

A prze­cież – nie­za­leż­nie od tej nie­po­kaź­nej ilo­ści zadru­ko­wa­ne­go papie­ru – Roman Honet uwa­ża­ny jest za poetę nie­by­wa­le waż­ne­go; zary­zy­ko­wał­bym sąd, że kry­ty­ka lite­rac­ka przy­zna­ła mu miej­sce kogoś o sile wpły­wu porów­ny­wal­nej wyłącz­nie z tym wywie­ra­nym przez naj­bar­dziej iko­nicz­ne posta­ci pol­skiej poezji ostat­nie­go ćwierć­wie­cza: powiedz­my Mar­ci­na Świe­tlic­kie­go (jako emble­ma­tu powra­ca­nia poezji do funk­cji oca­la­nia przy­god­no­ści egzy­sten­cji zapi­sa­nej języ­kiem codzien­no­ści) czy, z dru­giej stro­ny, Andrze­ja Sosnow­skie­go (patro­nu­ją­ce­go eru­dy­cyj­ne­mu pod­wa­ża­niu związ­ków języ­ka i świa­ta). Sta­ło się tak – o ile dobrze pamię­tam – na fali popu­lar­no­ści dru­giej książ­ki poety, wyda­nej w 1998 roku przez kra­kow­ską Zie­lo­ną Sowę a zaty­tu­ło­wa­nej pój­dziesz synu do pie­kła; to wte­dy zaczy­na się ruch, któ­ry zaowo­cu­je kla­sy­fi­ka­cja­mi i ety­kie­to­wa­nia­mi o róż­nym stop­niu sen­sow­no­ści, jed­na­ko wszak pod­kre­śla­ją­cy­mi prze­ło­mo­wość i zało­ży­ciel­skość tej pro­po­zy­cji poetyc­kiej: Marian Sta­la napi­sze o Hone­cie jako o wyzwo­li­cie­lu „nur­tu ośmie­lo­nej wyobraź­ni”, Karol Mali­szew­ski i Igor Stok­fi­szew­ski, jesz­cze bar­dziej wprost, mówić będą o – odpo­wied­nio – „linii” bądź „szko­le” Hone­ta. War­to zauwa­żyć, że tak moc­ne i jed­no­gło­śne walo­ry­za­cje wyła­nia­ją się z pism kry­ty­ków, któ­rych pod wzglę­dem warsz­ta­tu kry­tycz­no­li­te­rac­kie­go, upodo­bań czy­tel­ni­czych, poj­mo­wa­nia spo­łecz­nej i poli­tycz­nej (nie)ważności poezji dzie­li jeśli nie wszyst­ko, to z pew­no­ścią dale­ko wię­cej niż łączy.

Nie spo­sób też oprzeć się wra­że­niu, że temu uzna­niu ze stro­ny kry­ty­ki lite­rac­kiej towa­rzy­szy nie­kła­ma­ny (i od dwu­dzie­stu lat w mia­rę sta­ły) entu­zjazm – lokal­nie rosną­cy do roz­mia­rów bez mała kul­tu – czy­tel­ni­ków. Nie mamy zatem do czy­nie­nia z sytu­acją – nie­rzad­ką skąd­inąd – gdy kry­tyk idio­syn­kra­tycz­nie pró­bu­je usta­no­wić, sztu­ko­wać bądź fin­go­wać pew­ną hie­rar­chię, któ­rej nikt prócz nie­go nie uzna­je; nie, Honet kry­ty­ków i Honet czy­tel­ni­ków to ta sama, nie­zwy­kle waż­na figu­ra na współ­cze­snej pol­skiej sza­chow­ni­cy lite­rac­kiej.

A prze­cież jest jed­no­cze­śnie Roman Honet pisa­rzem z upo­rem fle­ko­wa­nym przez ten naj­bar­dziej widocz­ny (a przy oka­zji posia­da­ją­cy naj­więk­szy zasięg pro­mo­cyj­ne­go raże­nia poza nie­licz­ne prze­cież śro­do­wi­sko tych, któ­rych do ran­gi poezji Hone­ta prze­ko­ny­wać nie trze­ba) objaw życia lite­rac­kie­go – czy­li przez obieg nagród lite­rac­kich. Koń­czy­ło się – tyl­ko – na nomi­na­cjach: do Nike (w 2009 roku za baw się), do Sile­siu­sa (dwu­krot­nie: rów­nież za wyda­ne w 2008 roku baw się i za świat był mój w 2015), do Nagro­dy Lite­rac­kiej Gdy­nia (2012, książ­ka pią­te kró­le­stwo). Dopie­ro zeszły rok i książ­ka świat był mój przy­nio­sły poecie nagro­dę o god­nej donio­sło­ści jego dzie­ła ran­dze – tę kra­kow­ską, któ­rej patro­nu­je Wisła­wa Szym­bor­ska.

ZAMIAST WSTĘPU (METODOLOGICZNEGO)

Po co to piszę – tak oschle i spra­woz­daw­czo (a przy oka­zji tak bar­dzo nie po moje­mu, w spo­sób tak nie­zgod­ny z moim tem­pe­ra­men­tem czy­ta­nia i pisa­nia o czy­ta­niu)? By poka­zać, że chcąc zre­cen­zo­wać autor­ski wybór wier­szy Roma­na Hone­ta, zaty­tu­ło­wa­ny roz­mo­wa trwa dalej a uka­zu­ją­cy się jako dru­gi tom serii 22. Wier­sze podróż­ne, nowej ini­cja­ty­wy wydaw­ni­czej Biu­ra Lite­rac­kie­go, sta­ję wobec sytu­acji nazna­czo­nej głę­bo­kim para­dok­sem. Z jed­nej bowiem stro­ny Roman Honet uzna­wa­ny bywa za jed­ne­go z naczel­nych pra­wo­daw­ców nowej pol­skiej poezji; z dru­giej zaś – jego dzie­ło, obję­to­ścio­wo nie naj­więk­sze, wyda­je się oso­bli­wie ana­chro­nicz­ne: w tym sen­sie (a jest to ety­mo­lo­gicz­nie ści­sły sens sło­wa „ana­chro­nizm”), że nie oglą­da się na mody, nie pro­po­nu­je nowych, wykra­cza­ją­cych przed sze­reg dyk­cji, od pierw­sze­go tomu trwa w kształ­cie moc­no zasty­głym, samo­swo­im, idio­ma­tycz­nym, kon­se­kwent­nym i suwe­ren­nym. Dalej: jest Roman Honet poetą dość powszech­nie uzna­wa­nym za wybit­ne­go zarów­no przez poetyc­ką publicz­ność, jak i przez kry­ty­kę – a prze­cież gre­mia juror­skie tak ponad wszel­ką rozum­ną mia­rę roz­pa­no­szo­nych nagród lite­rac­kich (w któ­rych to gre­miach zasia­da­ją wszak naj­czę­ściej ci sami znaw­cy lite­ra­tu­ry, któ­rzy w swo­ich tek­stach przy­zna­ją Hone­to­wi należ­ne mu, wyso­kie miej­sce) cier­pli­wie pomi­ja­ją auto­ra mojej w swych wer­dyk­tach, ska­zu­jąc go tym samym na byto­wa­nie wciąż w tej samej niszy, na mar­gi­ne­sie głów­ne­go nur­tu i tak wątłe­go życia lite­rac­kie­go w Pol­sce.

I teraz, gdy czy­tam „podróż­ny” wybór wier­szy Roma­na Hone­ta przy­spo­so­bio­ny dla Biu­ra Lite­rac­kie­go (jak wska­zu­je sam tytuł serii – zale­d­wie dwa­dzie­ścia dwa utwo­ry; odjąw­szy to wszyst­ko, co prze­zna­czo­ne jest na powin­no­ści redak­cyj­ne i na epi­gra­ma­tycz­nie lapi­dar­ne sło­wo od auto­ra, zosta­je wszyst­kie­go trzy­dzie­ści sześć stron na poezję, by tak rzec, net­to), wszyst­kie te para­dok­sy zaokrą­gla­ją się i sta­ją dla mnie po jed­nej stro­nie, po któ­rej widzę/czytam Roma­na Hone­ta jako zja­wi­sko nie­opa­no­wa­ne, pul­su­ją­ce, jed­no­cze­śnie sto­ją­ce w kontrze do ofi­cjal­nych war­to­ścio­wań w rodzi­mych hie­rar­chiach lite­rac­kich i hie­rar­chie te usta­na­wia­ją­ce. Po stro­nie prze­ciw­nej mam repre­zen­ta­tyw­ny wybór z twór­czo­ści poety, któ­ry to wybór utwier­dza mnie w prze­ko­na­niu, że Honet jest auto­rem kor­pu­su tek­sto­we­go nie­by­wa­le wręcz kom­plet­ne­go, abso­lut­ne­go w swym zamy­śle i reali­za­cji. Moż­na by rzec – jak­kol­wiek dzi­wacz­nie by to nie zabrzmia­ło – monu­men­tal­ne­go, domknię­te­go opus.

Recen­zo­wa­nie tomu sta­no­wią­ce­go wybór z tak usy­tu­owa­ne­go w mojej czy­tel­ni­czej wyobraź­ni dzie­ła – recen­zo­wa­nie poj­mo­wa­ne jako pró­ba prze­nik­nię­cia zna­czeń kon­kret­nych tek­stów – nie mia­ło­by, jak sądzę, poważ­niej­sze­go sen­su. Pró­ba pochy­le­nia się nad kom­po­zy­cją tomu, nad gene­zą tych a nie innych decy­zji autora/redaktora widzi mi się z kolei jako po czę­ści przy­naj­mniej nie­sto­sow­na uzur­pa­cja (w czym utwier­dza mnie każ­de z sześć­dzie­się­ciu pię­ciu słów odau­tor­skie­go posło­wia, pęcz­nie­ją­ce­go od wie­lo­znacz­no­ści ese­ju o apo­re­tycz­no­ści każ­de­go – pisar­skie­go i życio­we­go – aktu wybie­ra­nia). Pozo­sta­je mi zatem – a innej moż­li­wo­ści nie widzę – pró­ba stwo­rze­nia dale­kie­go od kom­plet­no­ści spi­su usta­na­wia­ją­cych ten tom tema­tów, obse­sji, natręctw, figur, tro­pów, etc. (czy też raczej: kata­lo­gu tego, co mnie się tu pod­czas lek­tu­ry ze szcze­gól­ną natar­czy­wo­ścią narzu­ca). A zatem: szki­ce do por­tre­tu poezji Roma­na Hone­ta – umów­my się, że uło­żo­ne w coś na kształt abe­ce­da­riu­sza (znów: żało­śnie nie­kom­plet­ne­go; nie znaj­dzie się w nim wszak – co oczy­wi­ste – nic, co zaczy­na­ło­by się choć­by od „z” bądź „y”, ale też od więk­szo­ści innych liter). I jesz­cze jed­na waż­na uwa­ga: to, co pisać będę ponie­kąd o jed­nej tyl­ko ksią­żecz­ce, o wybo­rze roz­mo­wa trwa dalej, odno­si się też – na pra­wach synek­do­chy i mocą uwag do tej pory tu prze­ze mnie poczy­nio­nych – do cało­ści Sone­to­we­go opus. Przy­naj­mniej tak, jak ja je czytam/widzę.

ABECEDARIUSZ

Cię­żar

Kon­sta­ta­cja pierw­sza, a zatem (do pew­ne­go stop­nia przy­naj­mniej) fun­da­tor­ska i zobo­wią­zu­ją­ca dla wszyst­kie­go, co jesz­cze przyj­dzie mi tu napi­sać: wyjąt­ko­wość poezji Roma­na Hone­ta pole­ga na tym, że poeta trak­tu­ją ją (a więc: rów­nież to, co w niej/poza/przed nią się kryje/odsłania, a zatem: tak­że swo­je­go czy­tel­ni­ka) nie­zwy­kle poważ­nie. Czy­li – z pew­ne­go punk­tu widze­nia – nie­sto­sow­nie.

Cze­mu nie­sto­sow­nie? Bo jeśli w ogó­le przy­jąć, że ist­nie­je w Pol­sce coś takie­go jak uśred­nio­ny obraz naj­now­szej (czy­li tej debiu­tu­ją­cej po 1989 roku) poezji, to jed­nym z naj­waż­niej­szych rysów tego obra­zu będzie wie­lo­ra­ko poj­mo­wa­na nie­waż­kość. Po pierw­sze: nie­waż­kość w poezji tej imma­nent­nie tkwią­ca – nie­waż­kość tema­tycz­na (rezy­gna­cja z cze­goś, co czy­tel­ni­cza doksa uzna­je za zagad­nie­nia na tyle donio­słe, by były one god­ne uczcze­nia przez mowę wią­za­ną) i nie­waż­kość dys­kur­syw­na (idiom nowej poezji albo pro­wo­ka­cyj­nie zagłę­bia rejo­ny języ­ko­we­go bana­łu, albo osten­ta­cyj­nie mani­fe­stu­je swą auto­iro­nicz­ną samo­zw­rot­ność, sta­jąc się lite­ra­tu­rą dla lite­ra­tu­ry, o lite­ra­tu­rze i z lite­ra­tu­ry). Po wtó­re: nie­waż­kość spo­łecz­no-poli­tycz­na – poezja, do dziś tak moc­no w Pol­sce postrze­ga­na w pry­zma­cie roman­tycz­nych mitów genial­no­ści, wyjąt­ko­wo­ści, sakral­no­ści i posłan­nic­twa, rezy­gnu­je oto z ambi­cji zaj­mo­wa­nia jakie­go­kol­wiek istot­ne­go sta­no­wi­ska wobec tego, co orga­ni­zu­je życie polis. A nawet jeśli zaj­mu­je – to czy­ni to na swój pry­wat­ny, ogra­ni­czo­ny rachu­nek; wspo­mnia­ny powy­żej mit wiesz­czy zamie­nio­ny został na coś, co naj­le­piej chy­ba opi­su­je słyn­ne zda­nie Jac­ka Pod­sia­dły o „odmo­wie współ­udzia­łu”. Po trze­cie wresz­cie – nie­waż­kość towa­rzy­sko-ryn­ko­wa: poezji czy­ta się i wyda­je mało, a roz­ma­wia się o niej (rów­nież poprzez pismo) w zamknię­tym krę­gu kil­ku­set może nazwisk. Z poezji – mówiąc bru­tal­nie – nikt nie wyży­je, więc nikt też nie wyży­je dzię­ki niej; czy­ta­nie i pisa­nie poezji to hob­by znacz­nie bar­dziej eks­cen­trycz­ne niż, powiedz­my, paint­ball czy bun­gee jum­ping.

Oczy­wi­ście, każ­dą z tych powy­żej opi­sa­nych ema­na­cji nie­waż­ko­ści poezji nale­ża­ło­by opa­trzyć par­ty­ku­łą „jako­by”; obraz prze­ze mnie nakre­ślo­ny jest i uprosz­czo­ny, i (do pew­ne­go stop­nia przy­naj­mniej) nie­ak­tu­al­ny – zwłasz­cza spra­wa nie­waż­ko­ści dru­giej, spo­łecz­no-poli­tycz­nej, jest dziś podej­mo­wa­na zupeł­nie na nowo, w innych kry­tycz­no­li­te­rac­kich języ­kach opi­su i na zupeł­nie nowym, nie­wsty­dzą­cym się swych wyra­zi­stych ide­owych afi­lia­cji mate­ria­le twór­czym. Nie­mniej jed­nak obraz taki do dziś poku­tu­je – dość wspo­mnieć nie tak daw­ne jere­mia­dy Andrze­ja Fra­nasz­ka, oskar­ża­ją­ce­go „nową poezję” wła­śnie o tak rozu­mia­ną nie­waż­kość, o nie­wy­dol­ność w opi­sy­wa­niu jakich­kol­wiek uwi­kłań naszej egzy­sten­cji i o bez­pro­duk­tyw­ną meta­li­te­rac­kość. I jak­kol­wiek moż­na się z uzna­nym mono­gra­fi­stą Cze­sła­wa Miło­sza nie zga­dzać, to nie spo­sób też nie zauwa­żyć, że to wła­śnie jego roz­po­zna­nia sta­ły się w ostat­nim cza­sie przed­mio­tem jedy­nej bodaj względ­nie oży­wio­nej (jak na realia pol­skiej kul­tu­ry) medial­nej deba­ty. Nad­to wyda­je mi się, że zary­so­wa­ny prze­ze mnie powy­żej obraz był jak naj­bar­dziej obo­wią­zu­ją­cy mniej wię­cej w poło­wie ostat­niej deka­dy poprzed­nie­go stu­le­cia – czy­li wła­śnie wte­dy, gdy pol­skiej poezji przy­da­rzy­ła się przy­go­da sygno­wa­na nazwi­skiem Roma­na Hone­ta.

Autor ali­cji i pój­dziesz synu do pie­kła – po pierw­sze – unie­waż­nił dru­gą i trze­cią z opi­sy­wa­nych prze­ze mnie dwa aka­pi­ty wyżej nie­waż­ko­ści. Unie­waż­nił w spo­sób tyleż pro­sty, co naj­pew­niej­szy – czy­li poprzez obej­ście. Dys­ku­sje o miej­scu poezji tak w cało­kształ­cie życia spo­łecz­ne­go, jak i w szcze­gól­nym tego życia miej­scu, któ­rym jest rynek wydaw­ni­czy, zda­wa­ły się tej poezji zupeł­nie obce. Obce były też – co trze­ba pod­kre­ślić – rów­nież same­mu Roma­no­wi Hone­to­wi, nie­zbyt chęt­nie anga­żu­ją­ce­mu się w zna­czo­ny kolej­ny­mi (cza­sem istot­ny­mi, cza­sem efe­me­rycz­ny­mi) dys­pu­ta­mi pro­gra­mo­wo-poko­le­nio­wy­mi festyn życia mło­do­li­te­rac­kie­go… Czymś – dodam na mar­gi­ne­sie – bar­dzo symp­to­ma­tycz­nym wyda­je mi się fakt, że gdy Piotr Marec­ki (jako pierw­szy na taką ska­lę) podej­mo­wał się wysił­ków zmie­rza­ją­cych do wyod­ręb­nie­nia i zde­fi­nio­wa­nia nowej, post-bru­Lio­no­wej gene­ra­cji poetyc­kiej, jej ante­na­ta­mi pró­bo­wał uczy­nić (skąd­inąd sza­le­nie arbi­tral­nie) Sta­ni­sła­wa Czy­cza i Euge­niu­sza Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go, wska­zu­jąc na waż­ność ich tra­dy­cji abso­lut­nej osob­no­ści i jed­nost­ko­wo­ści dzia­ła­nia lite­rac­kie­go. A prze­cież Marec­kie­mu cho­dzi­ło wła­śnie o to poko­le­nie, za któ­re­go naj­wy­bit­niej­sze­go repre­zen­tan­ta (oczy­wi­ście jeśli zało­żyć, że jakie­kol­wiek moż­li­we do repre­zen­to­wa­nia poko­le­nie w ogó­le ist­nia­ło) tyleż mil­czą­co, co powszech­nie uzna­wa­no wła­śnie Roma­na Hone­ta!

Naj­waż­niej­sze jed­nak było to, że Roman Honet swo­ją poezją prze­ciw­sta­wił się pierw­szej opi­sa­nej prze­ze mnie nie­waż­ko­ści – tej od tema­tu i języ­ka. Osza­ła­mia­ją­ca zra­zu efek­tow­ność języ­ko­wa tej poezji, jej dywer­syj­na orna­men­ta­cyj­ność, była po rów­no odle­gła wszyst­kie­mu, co wów­czas się pisa­ło: od (by poprze­stać na zja­wi­skach wte­dy nowych i uzna­wa­nych za bie­gu­no­we) „bru­ta­li­zu­ją­cej” dyk­cji ślą­skie­go Na Dzi­ko, po „nowo­me­dial­ne” języ­ko­we eks­pe­ry­men­ty war­szaw­skich neo­lin­gwi­stów. To wła­śnie powo­do­wa­ło (a o czym sze­rzej będzie poni­żej), że dla Hone­ta tak roz­pacz­li­wie szu­ka­no jakiejś wiel­kiej tra­dy­cji, pod któ­rą moż­na by tę poezję pod­wie­sić – stąd pomy­sły a to na sur­re­alizm, a to na wiel­ki moder­nizm Char­le­sa Baudelaire’a i Jeana Arthu­ra Rim­bau­da, a to (nad­mier­nie reduk­cjo­ni­stycz­ne i przez to zapew­ne rza­dziej zgła­sza­ne) na oniryzm/kreacjonizm, na eks­pre­sjo­nizm nawet… Poezji Hone­ta (jako się rze­kło – raczej stro­nią­ce­go od meta­po­etyc­kich spo­rów tam­te­go gorą­ce­go cza­su, a jeśli już udzie­la­ją­ce­go się w kry­ty­ce lite­rac­kiej, to bar­dziej po to, by doko­ny­wać wni­kli­wej egze­ge­zy jakie­goś poje­dyn­cze­go fak­tu lite­rac­kie­go bez ambi­cji kre­śle­nia wiel­kich syn­tez; taki warun­ko­wo i powścią­gli­wie syn­te­ty­zu­ją­cy cha­rak­ter mają nawet szki­ce Hone­ta towa­rzy­szą­ce przy­go­to­wy­wa­nym przez nie­go dwóm anto­lo­giom, choć wyda­wać by się mogło, że podob­ne zamie­rze­nia wydaw­ni­cze wręcz zmu­sza­ją redak­to­ra do kre­śle­nia ujęć pano­ra­micz­nych) oczy­wi­ście w niczym takie kla­sy­fi­ka­cje nie prze­szka­dza­ły ani w niczym nie poma­ga­ły – od począt­ku, co zazna­cza­łem na wstę­pie, twór­czość ta reali­zo­wa­ła wła­sny, moc­ny i kon­sy­stent­ny pro­jekt.

A w cen­trum tego pro­jek­tu leża­ło wła­śnie owo – jak to nazwa­łem na począt­ku tego frag­men­tu – nie­sto­sow­ne, nie­dzi­siej­sze przy­wra­ca­nie poezji cię­ża­ru mówie­nia o pew­nych war­to­ściach uni­wer­sal­nych. Zwłasz­cza – jak­kol­wiek try­wial­nie by to nie zabrzmia­ło – o miło­ści i śmier­ci, Ero­sie i Tha­ta­to­sie, siłach two­rze­nia i destru­owa­nia naszej egzy­sten­cji, tak czę­sto zresz­tą zamie­nia­ją­cych się miej­sca­mi. I nie cho­dzi­ło tu o gest zna­ny choć­by z wcze­snej poezji Świe­tlic­kie­go czy Pod­sia­dły – tam kocha­nie i umie­ra­nie roz­pro­szo­ne było na deta­le świa­ta, w nich zapo­śred­ni­czo­ne (jak w przej­mu­ją­cym wyli­cze­niu tego, co będą­cą-ku-śmier­ci miłość odra­cza­ło – w Kore­spon­den­cji pośmiert­nej ze Schi­zmy; jak w Zagłę­biu smut­ku lub Jest świa­tłem z Aryt­mii, gdzie mate­rial­ne feno­me­ny życio­daj­nej miło­ści – pół­mi­li­me­tro­wa zwyż­ka rtę­ci w ter­mo­me­trze, wypa­lo­na żarów­ką dziu­ra we fla­ne­lo­wej koszu­li – zaświad­cza­ły o miło­ści tyleż ide­al­nej, co zani­kłej, po któ­rej zosta­je tyl­ko spo­tę­go­wa­na świa­do­mość wła­snej prze­mi­jal­no­ści). Nie cho­dzi też o lek­cję nie­któ­rych sta­rych mistrzów – bo tam miłość nazbyt czę­sto, nawet w wier­szach noszą­cych zna­mio­na oso­bi­ste­go wyzna­nia, kost­nia­ła w trzy­ma­ny na dystans obiekt reflek­sji i spe­ku­la­cji. Honet tym­cza­sem – tyl­ko i aż – uzna­je, że poezja, o czym­kol­wiek by nie trak­to­wa­ła, zawsze jest czymś nie­skoń­cze­nie poważ­nym; jeśli to wyzna­nie, to takie, któ­re się­ga trze­wi cia­ła (kocha­ją­ce­go i umie­ra­ją­ce­go, nic ponad­to), ducha (być może będą­ce­go jedy­nie funk­cją cie­le­sno­ści), rozu­mu (zorien­to­wa­ne­go na kon­tem­pla­cję war­to­ści rudy­men­tar­nych); jeśli gra, to o staw­ce naj­wyż­szej, wobec któ­rej na plan dal­szy zejść muszą żywioł śmie­chu i prze­te­ore­ty­zo­wa­na nad­świa­do­mość języ­ka. W opo­zy­cji do słyn­ne­go powie­ścio­we­go ese­ju Mila­na Kun­de­ry, Roman Honet swą poezją pisze trak­tat o nie­zno­śnym cię­ża­rze bycia, o przy­ro­dzo­nej nasze­mu egzy­sto­wa­niu powa­dze, któ­rej nie da się roz­mie­nić ani na żart, ani na auto­te­licz­ność komu­ni­ka­tu poetyc­kie­go, ani na rusz­to­wa­nie filo­zo­ficz­nych pro­tez, ani na banał. Choć cza­sem bar­dzo by się – w odru­chu samo­obro­ny – chcia­ło.

I myślę, że to jeden z waż­nych powo­dów, dla któ­rych poezja Roma­na Hone­ta – tak na pozór seman­tycz­nie nie­prze­ni­kli­wa, języ­ko­wo cza­sem tak zdu­mie­wa­ją­co nie­dzi­siej­sza, bizan­tyń­ska w swym bogac­twie – docze­ka­ła się w nie­któ­rych krę­gach sta­tu­su kul­to­wej. Bo cho­dzi o prze­świad­cze­nie, że na kar­tach pią­te­go kró­le­stwa lub ser­ca doko­nu­je się powrót żywio­łu poetyc­ko­ści w jego naj­bar­dziej pod­sta­wo­wym sen­sie – jako cze­goś, co wyra­sta z sza­cun­ku wobec zapo­zna­nej, wznio­słej zgro­zy życia.

For­ma

Kolej­ną z naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nych cech poezji Roma­na Hone­ta wyda­je się jej abso­lut­na nie­wraż­li­wość na for­mę, pod­czas gdy w naj­now­szej poezji – jak by się jej tak dobrze przyj­rzeć – dba­łość o for­mal­ny wystrój tek­stu poetyc­kie­go jest jeśli już nie powszech­na, to przy­naj­mniej bar­dziej niż wyraź­nie widocz­na. Cza­sem są to for­my zasta­ne, wydo­by­te z nie­obe­szłe­go archi­wum histo­rii poezji i reto­ry­ki – cza­sem osten­ta­cyj­nie jed­no­krot­ne pod­po­rząd­ko­wa­nia komu­ni­ka­tu jakie­muś nad­da­ne­mu rygo­ro­wi skład­ni, fra­ze­olo­gii, stro­fi­ki, wer­sy­fi­ka­cji. Obna­ża­ją­ce sztucz­ność poetyc­kiej komu­ni­ka­cji sesty­ny Mar­ci­na Sen­dec­kie­go i Sosnow­skie­go, cyber­ne­tycz­ny szum sły­szal­ny w Repe­ty­to­rium Macie­ja Taran­ka i Prze­trwal­ni­ku Wal­de­ma­ra Joche­ra, pro­wo­ka­cyj­nie kata­ryn­ko­we rymo­wa­nia Mar­ty Pod­gór­nik, kunsz­tow­ne rebu­sy Szy­mo­na Słom­czyń­skie­go, haiko­idal­ne epi­fa­nie lepo­rel­lo­we­go trak­ta­tu Fili­pa Zawa­dy, lin­gwi­stycz­ne labo­ra­to­rium Joan­ny Muel­ler, kla­sy­cy­zu­ją­co-deka­denc­kie vila­nel­le Jac­ka Deh­ne­la… Dłu­go by jesz­cze wymie­niać.

Honet jawi się na tym tle jako for­mal­ny natursz­czyk, jego wier­sze wyda­ją się mrocz­ną eks­ta­zą, bli­ską temu rozu­mie­niu aktu twór­cze­go, któ­ry w sta­ro­żyt­nej Gre­cji nazy­wa­no μανια, mania. Poezja – i sztu­ka w ogó­le – manicz­na rodzi się nie­ja­ko w opo­zy­cji do τέχνης, tech­ne, two­rze­nia jako wy-twa­rza­nia według reguł, jako pro­ce­su skon­cep­tu­ali­zo­wa­ne­go i pod­da­ne­go peł­nej kon­tro­li arty­sty. Mania to unie­sie­nie, szał, furia, wizyj­ność, opę­ta­nie. Moż­na by rzec, że o ile tech­ne patro­nu­je sło­necz­ny i rozu­mo­wy Apol­lo, o tyle mania jest aktyw­no­ścią wyzwa­la­ną przez księ­ży­co­we­go i bebe­cho­wa­te­go Dio­ni­zo­sa… Ale nie nale­ży zapo­mi­nać i o tym, że manicz­ność ma jesz­cze – ponie­kąd przy­naj­mniej – jed­ne­go, nie­bez­piecz­ne­go opie­ku­na: mania­mi Gre­cy nazy­wa­li demo­ny odpo­wie­dzial­ne za obłęd…

Nie chcę przez to bynaj­mniej powie­dzieć, że for­ma wier­szy Hone­ta nosi zna­mio­na sza­leń­stwa – wręcz prze­ciw­nie: jest ona (jak nie­mal wszyst­ko w tej poezji, o czym pisa­łem we wstę­pie) na swój spo­sób abso­lut­na. Ale jest to abso­lut­ność nie podyk­to­wa­na niczym innym (zwłasz­cza zaś – żad­ną, zasta­ną bądź wykon­cy­po­wa­ną, moż­li­wą do wyab­stra­ho­wa­nia z sen­su i tema­tu struk­tu­rą języ­ko­wą) niż koniecz­no­ścią mówie­nia do tego – i tyl­ko do tego, i aż do tego – momen­tu, w któ­rym koniecz­ność usta­je. Bo poezja Roma­na Hone­ta – o czym pisa­łem – to cię­żar, a zatem rów­nież przy­mus, koniecz­ność; Honet pró­bu­je mie­rzyć się z rze­cza­mi o takiej wadze, że ich wypo­wie­dze­nie (i dopo­wie­dze­nie) rośnie do ran­gi impe­ra­ty­wu nie do odrzu­ce­nia, nie do roz­mie­nie­nia na drob­ni­cę języ­ko­we­go pazłot­ka – któ­re to pazłot­ko, dodaj­my, czę­sto ma za zada­nie znie­czu­lić gro­zę naszej egzy­sten­cji, tej pięk­nej kata­stro­fy Ale­xi­sa Zor­by; nie ma for­my (zda­je się mówić Honet), któ­ra dźwi­gnę­ła­by miłość i śmierć – bo nie ma nic na tyle sta­tycz­ne­go, by zdo­ła­ło bez zosta­wia­nia prze­klę­tej resz­ty powścią­gnąć dyna­micz­ność ist­nie­nia.

Szcze­gól­nie wyraź­nie ta warun­ko­wa manicz­ność for­my wier­szy Hone­ta widocz­na jest w dwóch więk­szych pomiesz­czo­nych w tomie roz­mo­wa trwa dalej utwo­rach – w poema­tach z podró­ży pośmiert­nej i tytu­ło­wym. Widocz­na tym bar­dziej, że wpi­sa­na w dia­lek­ty­kę cią­gło­ści i zerwa­nia: oba tek­sty roz­pi­sa­ne są na krót­sze frag­men­ty (w utwo­rze roz­mo­wa trwa dalej jed­no­znacz­nie od sie­bie sepa­ro­wa­ne), ogni­sku­ją­ce się na jakimś w mia­rę domknię­tym zbio­rze sen­sów, ale prze­cież sen­sy te – choć­by na pra­wach nader migaw­ko­wej aso­cja­cji – ze sobą kore­spon­du­ją, budu­ją enu­me­ra­cyj­ny opis cze­goś na wyż­szym pozio­mie doświad­cze­nia. Wra­że­nie, że oba poema­ty tyleż koń­czą się po wyczer­pa­niu każ­de­go jed­ne­go sen­su, co nie koń­czą się wca­le (bo tyle jesz­cze sen­sów do opi­sa­nia, a i te, któ­re są, zda­je się, że mogły­by – w pew­nym ogra­ni­czo­nym zakre­sie – wymie­niać się ze sobą miej­sca­mi) jest prze­moż­ne: oto ta miło­szo­wa for­ma bar­dziej pojem­na, naj­bar­dziej pojem­na przez swą peł­ną bez­fo­rem­ność.

Język

Naj­bar­dziej rzu­ca­ją­cą się w (moje) oczy cechą same­go języ­ko­we­go wypo­sa­że­nia wier­szy Roma­na Hone­ta jest, po pierw­sze: ich nie­prze­ni­kli­wość, ciem­ność, her­me­tycz­ność, po wtó­re – nie­zwy­kła suge­styw­ność, wyobra­że­nio­wa siła ewo­ko­wa­nych tu obra­zów, po trze­cie wresz­cie – wra­że­nie (złud­ne) pier­wot­no­ści, spon­ta­nicz­no­ści, nie­wy­kon­cy­po­wa­nia. Idąc od tyłu tego, co napi­sa­łem powy­żej: poeta Roman Honet zda­je się reani­mo­wać mit poezji jako języ­ka pierw­sze­go, natu­ral­ne­go (mit ten w odnie­sie­niu do Bole­sła­wa Leśmia­na opi­sy­wał już ongiś – nawią­zu­jąc do Giam­bat­ti­sty Vica – Michał Gło­wiń­ski; eks­ta­za poezji mia­ła­by być eks­pre­sją zamierz­chłych intu­icji meta­fi­zycz­nych, nie­spę­ta­nych jesz­cze przy­mu­sa­mi rozu­mu). Poezja tak poj­mo­wa­na – jako pod­sta­wo­wy akt nazy­wa­nia świa­ta – sta­ła­by się aktem zgo­ła mistycz­nym i stąd pły­nę­ła­by siła poetyc­kie­go obra­zu, zapi­su nie­okieł­zna­ne­go, sytu­ują­ce­go się poza wszel­ką defi­niu­ją­cą insty­tu­cją doświad­cza­nia rze­czy­wi­sto­ści. Ale siła poetyc­kie­go obra­zo­wa­nie nie mie­rzy się bynaj­mniej jego koale­scen­cją z jaką­kol­wiek rze­czą: wręcz prze­ciw­nie, poezja (zwłasz­cza ta pier­wot­na, mistycz­na, mocar­na wresz­cie: nie bez powo­du wszak okres domi­na­cji poezji w języ­ku sam Vico wią­zał z hero­icz­nym cza­sem histo­rii czło­wie­ka) powo­łu­je do życia byty o dużym stop­niu suwe­ren­no­ści. Gra nie toczy się tutaj o odtwa­rza­nie, ale o stwa­rza­nie świa­ta.

Ile­kroć tak wła­śnie myślę o wier­szach Roma­na Hone­ta, tyle­kroć kusi mnie, by porów­nać go z innym poetą, z któ­rym auto­ra baw się łączy obse­syj­ne nie­mal defi­nio­wa­nie życia jako Heideg­ge­row­skie­go zgo­ła Sein zum Todd – z Dariu­szem Suską. Nie ma chy­ba dwóch innych two­rzą­cych obec­nie poetów (może jesz­cze – do nie­daw­na – Jaro­sław Marek Rym­kie­wicz) tak bez resz­ty zanu­rzo­nych w świę­to­wa­niu per­ma­nent­nej żało­by. A prze­cież ich filo­zo­fie języ­ka poetyc­kie­go róż­nią się od sie­bie w spo­sób fun­da­men­tal­ny.

Dariusz Suska – podob­nie jak Roman Honet zna­ko­mi­ty i domy­śla­ny, podob­nie nie­roz­piesz­cza­ją­cy czy­tel­ni­ka nad­mia­rem publi­ko­wa­nych wier­szy, podob­nie też osob­ny i pomi­ja­ny przez gre­mia iner­cyj­ną siłą nagra­dza­nia prze­no­szą­ce w głów­no­nur­to­wy obieg czy­tel­ni­czy – wyży­wa się w rekre­owa­niu pamię­ci. Jego poezja to metrycz­nie hip­no­tycz­ny, rymo­wo trans­owy seans odtwa­rza­nia tego, co było (a było i prze­mi­nę­ło u Suski abso­lut­nie wszyst­ko, nawet jeśli jest tu i teraz, nawet jeśli dopie­ro nadej­dzie). Nasy­co­na szcze­gó­ła­mi prze­strzeń jego wier­szy – cza­sem w tym dąże­niu do wydo­by­wa­nia kon­kre­tu aż natu­ra­li­stycz­na, tym bar­dziej, że tak soma­tycz­na, fizjo­lo­gicz­na nie­omal – przy­po­mi­na mi tro­chę śmiet­ni­ko­we cmen­ta­rze, w któ­re swą sce­nicz­ną prze­strzeń zamie­niał Tade­usz Kan­tor. I w tym pamię­ta­niu doko­nu­je się u Suski obron­ny gest – świa­do­my swej ilu­zo­rycz­no­ści – wobec zapo­mi­na­nia, któ­re jest osta­tecz­ną figu­rą śmier­ci. Mówiąc ina­czej nie­co – fun­du­ją­cym poezję Suski gestem jest kon­sta­ta­cja pry­mar­no­ści nie­ist­nie­nia, z któ­rej to kon­sta­ta­cji roz­po­czy­na się powrot­ny ruch ku życiu: odtwa­rza­ne­mu, naśla­do­wa­ne­mu, pokrew­ne­mu baro­ko­wej este­ty­ce hor­ror vacui, któ­ra prze­sy­tem masku­je każ­dy feno­men pust­ki. Takie życie – jako następ­nik źró­dło­we­go roz­po­zna­nia ist­nie­nia jako swo­je­go wła­sne­go bra­ku – sta­je się w isto­cie tym, co przy­cho­dzi po śmier­ci, co jest śmierć unie­waż­nia­ją­cą anam­ne­zą życia w całym swym eks­ta­tycz­nym, bez­ład­nym bogac­twie.

Ina­czej u Hone­ta: pier­wot­ny, magicz­ny, per­for­ma­tyw­ny, usta­na­wia­ją­cy język jego poezji nie wyra­sta z pra­gnie­nia prze­ciw­sta­wie­nia nico­ści tego, co pamię­ta­ne; on jest cele­brą pogo­dze­nia z zapo­mnie­niem, osta­tecz­ną figu­rą śmier­tel­ne­go (i pośmiert­ne­go) zani­ku. Zna­ki łącz­no­ści ze świa­tem są tu pozo­ro­wa­ne: w isto­cie bowiem cho­dzi nie o odtwa­rza­nie, a o stwarzanie/wytwarzanie, o zapro­po­no­wa­nie cze­goś istot­nie nowe­go w miej­sce cze­goś sta­re­go – „sta­re­go” w sen­sie dosłow­nym, czy­li cie­le­śnie zaświad­cza­ją­ce­go o prze­mo­cy cza­su. Sło­wa skła­da się zawsze – jak to w swym pięk­nym Orfe­uszu i Eury­dy­ce pięk­nie ujął Miłosz – prze­ciw­ko śmier­ci, ale zawsze ina­czej: Suska zeskro­bu­je śmier­tel­ne nawar­stwie­nia z tego, co było; Honet z siłą pier­wot­ną, hero­icz­ną i czar­no­księ­ską pró­bu­je usta­no­wić nowe jest. Oczy­wi­ście, że wyłącz­nie języ­ko­we – ale prze­cież nicze­go inne­go (po kapi­tu­la­cji rze­czy­wi­sto­ści zadep­ta­nej w nie­koń­czą­cym się odcho­dze­niu) mu nie dano.

Tak zatem, jeśli Suskę jako tru­ba­du­ra mocu­ją­ce­go się ze śmier­cią (i wyłącz­nie w jej cie­niu się reali­zu­ją­ce­go) życia przy­rów­na­łem wcze­śniej do Tade­usza Kan­to­ra, względ­nie do któ­re­go­kol­wiek z mistrzów prze­pysz­nej baro­ko­wej maka­bry, to – cią­gnąc tę malar­ską meta­fo­rę – Hone­to­wi bli­żej by było do tym sil­niej­szej, im bar­dziej nie­na­tu­ral­nej wizyj­no­ści nice­stwie­nia zna­nej z malar­stwa Fran­ci­sa Baco­na lub Zdzi­sła­wa Bek­siń­skie­go. Względ­nie do nie­zrów­na­nie sub­tel­nej kon­tem­pla­cji nicze­go w tych wszyst­kich pustych, roz­świe­tlo­nych (cza­sem przez ciem­ność) prze­strze­niach wnętrz spod pędz­la Edwar­da Hop­pe­ra.

I osta­tecz­nie – jak­kol­wiek nie­moż­li­wie by to nie zabrzmia­ło – u Hone­ta mię­dzy Bek­siń­skim i Baco­nem a Hop­pe­rem nie ma wca­le aż takiej róż­ni­cy.

Moder­nizm

 Usi­łu­jąc okieł­znać nie­po­ko­ją­cą żywot­ność poezji Roma­na Hone­ta, jej (nie do koń­ca cza­sem zro­zu­mia­łą na tle rów­nież prze­cież istot­nych wystą­pień innych poetów tego poko­le­nia) wpły­wo­wość, pra­dyg­ma­tycz­ność, nie­zwy­czaj­ną popu­lar­ność, kry­ty­ka lite­rac­ka pró­bo­wa­ła się­gnąć po jakieś narzę­dzia poezję tę osa­dza­ją­ce, ase­ku­ra­cyj­nie wią­żą­ce z czymś, co już pozna­ne i opi­sa­ne. I zary­zy­ko­wał­bym syn­te­ty­zu­ją­cy sąd, że o ile przy wie­lu nazwi­skach debiu­tan­tów z poło­wy lat dzie­więć­dzie­sią­tych (czy­li z hipo­te­tycz­ne­go poko­le­nia nad­cho­dzą­ce­go jako dru­gie po tym mniej wię­cej „bru­Lio­no­wym”, otwie­ra­ją­cym lite­ra­tu­rę III Rzecz­po­spo­li­tej) żon­glo­wa­ło się róż­ny­mi waria­cja­mi na tema­ty post­mo­der­ni­stycz­ne, o tyle Honet dość wyra­zi­ście jawił się jako oso­bli­wy, nie­sfor­ny i samo­swój kon­ty­nu­ator dyk­cji moder­ni­stycz­nej.

Samo roz­po­zna­nie wyda­je mi się zasad­ni­czo traf­ne – acz nie wszyst­kie tro­py szcze­gó­ło­we do mnie prze­ma­wia­ją. Weź­my choć­by sur­re­alizm – w odnie­sie­niu do Hone­ta uży­wa­ny jako inter­pre­ta­cyj­ny wytrych bodaj rów­nie czę­sto jak barok przy czy­ta­niu Tka­czy­szy­na-Dyc­kie­go czy tra­dy­cja nowo­jor­ska w obu swych bie­gu­nach, oha­ry­stycz­nym i ash­be­row­skim, współ­kon­stu­tu­ją­ca rozu­mie­nie (odpo­wied­nio) Pod­sia­dły bądź Sosnow­skie­go. Jeśli przy­jąć, że ów sur­re­ali­stycz­ny trop ozna­czał­by przy­wią­za­nie do pew­nej tech­ni­ki „ośmie­la­nia wyobraź­ni” (przy­wo­ły­wa­ny już tutaj kon­cept Sta­li), do nie­zna­ją­ce­go gra­nic posze­rza­nia pola wypo­wie­dzi meta­fo­rycz­nej poza gra­ni­ce naj­bar­dziej nawet umow­nej refe­ren­cji – to jesz­cze moż­na by się z tym, przy pew­nych istot­nych zastrze­że­niach, zgo­dzić. Tyle tyl­ko, że jest to inspi­ra­cja pły­ną­ca raczej z pro­po­zy­cji pisar­skiej tych, któ­rych zwy­kło się trak­to­wać jako ante­na­tów sur­re­ali­zmu: Rim­bau­da, de Lau­tréa­mon­ta; nie­wie­le w tym z tego, co sta­no­wi istot­ne jądro sur­re­ali­zmu (zwłasz­cza w jego naj­bar­dziej roz­po­zna­wal­nym, a jed­no­cze­śnie nie­zno­śnie dogma­tycz­nym warian­cie, zapro­po­no­wa­nym przez André Bre­to­na), a co moż­na by – obra­zo­wo i reduk­cjo­ni­stycz­nie – nazwać este­tycz­ną ide­olo­gią zwal­nia­nia lite­ra­tu­ry z rze­czy­wi­sto­ści bądź zide­olo­gi­zo­wa­ną este­ty­ką pro­wo­ka­cji. Ale kie­dy już w swym tyleż waż­nym, co (z koniecz­no­ści nie­ja­ko) nie­wol­nym od dale­ko idą­cych uprosz­czeń szki­cu Jaro­sław Klej­noc­ki pro­po­nu­je nazy­wać Roma­na Hone­ta jed­nym z „nowych egzy­sten­cja­li­stów”, to sfor­mu­ło­wa­nie takie ude­rza swo­ją nie­oczy­wi­stą traf­no­ścią: to, co pisa­łem powy­żej o tema­tycz­nym cię­ża­rze (wadze/powadze) poezji Hone­ta, wyka­zu­je istot­ne powi­no­wac­twa z egzy­sten­cja­li­zmem wła­śnie, z jego tyleż dostoj­ny­mi, co roz­pacz­li­wy­mi pró­ba­mi dowar­to­ścio­wa­nia skraj­nie nie­waż­kiej, kosmicz­nie nie­umo­ty­wo­wa­nej ludz­kiej egzy­sten­cji. A egzy­sten­cja­lizm jest wszak rów­nież jed­nym z łabę­dzich śpie­wów moder­ni­stycz­nej for­ma­cji świa­to­po­glą­do­wej.

Dla mnie jed­nak naj­waż­niej­sza przy­na­leż­ność poezji Roma­na Hone­ta do moder­ni­zmu loku­je się gdzie indziej.

Po pierw­sze: w kano­nicz­nej już dziś książ­ce Post­mo­dern Fic­tion (a ści­ślej, w jej frag­men­cie zaty­tu­ło­wa­nym Od powie­ści moder­ni­stycz­nej do post­mo­der­ni­stycz­nej: zmia­na domi­nan­ty, prze­ło­żo­nym przez Micha­ła Paw­ła Mar­kow­skie­go i pomiesz­czo­nym w nie­oce­nio­nej, zre­da­go­wa­nej przez Ryszar­da Nycza anto­lo­gii Post­mo­der­nizm) Brian McHa­le kre­śli opo­zy­cję mię­dzy domi­nan­tą epi­ste­mo­lo­gicz­ną (typo­wą dla powie­ści moder­ni­stycz­nej) a onto­lo­gicz­ną (wła­ści­wą post­mo­der­ni­zmo­wi). Nie wda­jąc się w szcze­gó­ły: dla lite­ra­tu­ry moder­ni­stycz­nej typo­we jest cele­bro­wa­nie nie­moż­no­ści poznaw­cze­go doga­da­nia się ze świa­tem, trak­to­wa­nie go jako nie­prze­nik­nio­nej tajem­ni­cy, wobec któ­rej darem­ne są wszel­kie nasze zorien­to­wa­ne na rozu­mie­nie wysił­ki, roz­dę­te w pozy­ty­wi­zmie do roz­mia­rów try­um­fa­li­stycz­nych uto­pii. Lite­ra­tu­ra post­mo­der­ni­stycz­na z kolei likwi­du­je samą tajem­ni­cę, odże­gnu­je się od zatrud­nień poznaw­czych, mani­fe­stu­je zwąt­pie­nie onto­lo­gicz­ne – nie­wia­rę w samo ist­nie­nie moż­li­we­go do odsło­nię­cia i opi­sa­nia, twar­de­go jądra rze­czy­wi­sto­ści.

Po wtó­re: Jean-Fra­nço­is Lyotard i jego roz­po­zna­nia (przed­sta­wio­ne zwłasz­cza w Post­mo­der­ni­zmi dla dzie­ci, rów­nież w Kon­dy­cji pono­wo­cze­snej) doty­czą­ce wła­ści­wej post­mo­der­ni­zmo­wi a obró­co­nej prze­ciw­ko wszyst­kim dys­kur­syw­nym ide­olo­giom ludycz­no­ści. O ile moder­ni­zmo­wi – zda­niem Lyotar­da – wła­ści­wy był ponu­ry, stra­ceń­czy patos poszu­ki­wa­nia wiel­kich sen­sów (a tak­że przy­mu­sza­nie opor­nych do sen­sów tych – zaklę­tych w „wiel­kie nar­ra­cje” – podzie­la­nia), o tyle w post­mo­der­ni­zmie „żało­ba dobie­gła koń­ca”, zastą­pio­na przez świa­do­mą swej (auto)ironiczności grę uwol­nio­nych od desy­gna­tów zna­czeń.

Z tego wła­śnie punk­tu widze­nia Roman Honet wyda­je mi się suk­ce­so­rem raczej moder­ni­zmu. Po pierw­sze: bo jego poezja, owszem, wyra­sta z doświad­cza­nia zgro­zy świa­ta, któ­re­go cechą dys­tynk­tyw­ną jest ucza­so­wio­na zmien­ność, obumie­ra­nie, roz­pad, stra­ta (o czym już pisa­łem i będę jesz­cze pisał), ale wobec świa­ta tego nie kapi­tu­lu­je: pod­sta­wo­wym ruchem poety Roma­na Hone­ta jest sub­sty­tu­cja języ­ka w miej­sce świa­ta, sub­sty­tu­cja, któ­ra ma świat – choć­by nawet warun­ko­wo i pro­te­zo­wo – oca­lić. Poznać świa­ta nie moż­na – ale nie zna­czy to prze­cież, że świat nie ist­nie­je. Wręcz prze­ciw­nie: życio­daj­ną siłą, z któ­rej wyra­sta poetyc­ki (ale też – jak pozwa­lam sobie sądzić – poznaw­czy i etycz­ny) impe­ra­tyw twór­cze­go dzia­ła­nia Hone­ta, jest nie­koń­czą­ca się tęsk­no­ta za świa­tem; być może zresz­tą to tej wła­śnie nie­skoń­czo­no­ści zna­kiem są spe­cy­ficz­nie nie­koń­czą­ce się, amor­ficz­no-gno­micz­ne for­my wier­szy poety, o któ­rych pisa­łem powy­żej… I w tym też miesz­czą się wspo­mnia­ne powy­żej, rze­ko­mo nad­re­ali­stycz­ne (a w isto­cie – jeśli już w ogó­le – to bar­dziej pre­sym­bo­li­stycz­ne, rim­bau­dow­skie) źró­dła tej dyk­cji: w prze­świad­cze­niu, że isto­tą komu­ni­ka­cji poetyc­kiej nie jest cel – czy­li jakiś tam świat – ale mean­drycz­na dro­ga, jaką w poszu­ki­wa­niu owe­go wciąż odra­cza­ne­go celu wyko­nu­je sam język. Po dru­gie: o ile w żaden spo­sób nie da się zorien­to­wać poezji Hone­ta na wspie­ra­nie jakiej­kol­wiek dys­kur­syw­nej ide­olo­gii, o tyle też nie da się jej zamknąć (bez ryzy­ka utra­ty pew­ne­go naj­waż­niej­sze­go być może nad­dat­ku) w prze­strze­ni tak czę­sto podej­mo­wa­ne­go przez post­mo­der­nizm (w tym rów­nież przez Lyotar­da), laca­now­sko-bar­the­sow­skie­go kor­pu­su poję­cio­we­go zor­ga­ni­zo­wa­ne­go wokół jouis­san­ce – gry, zaba­wy, ucie­chy, ukon­ten­to­wa­nia, przy­jem­no­ści… Na swój spo­sób twór­czość auto­ra pią­te­go kró­le­stwa – w tym rów­nież jej home­opa­tycz­na syn­te­za zawar­ta w tomie roz­mo­wa trwa dalej – zde­cy­do­wa­nie bliż­sza jest bie­gu­no­wi pato­su niż iro­nii (oczy­wi­ście iro­nii poj­mo­wa­nej jako cało­ścio­wa, zało­ży­ciel­ska dyna­mi­ka eko­no­mii języ­ko­wej zre­du­ko­wa­nej do pogry­wa­nia z nie­ist­nie­ją­cą rze­czy­wi­sto­ścią). A już na pew­no (ina­czej niż chciał tego Lyotard) nie jest Honet poetą ukoń­czo­nej żało­by – wię­cej nawet: żało­ba w moż­li­wym do wyczy­ta­nia z tej twór­czo­ści pro­jek­cie antro­po­lo­gicz­nym jest fun­da­men­tem kon­dy­cji ludz­kiej, któ­ra zawsze sytu­uje się wobec śmier­ci czegoś/kogoś inne­go…

Poie­in

W uzna­wa­nej za kano­nicz­ną edy­cji Cor­pus Ari­sto­te­li­cum, przy­spo­so­bio­nej nie­co ponad dwie­ście lat temu przez Augu­sta Imma­nu­ela Bek­ke­ra, dzie­ła Sta­gi­ry­ty poświę­co­ne bez­po­śred­nio sztu­ce użyt­ko­wa­nia sło­wa, poety­ce i reto­ry­ce, znaj­du­ją się na samym koń­cu. Ale samo poję­cie ozna­cza­ją­ce spe­cy­fi­kę two­rze­nia wła­ści­wą poezji zaj­mu­je w reflek­sji Ary­sto­te­le­sa miej­sce znacz­nie bar­dziej pocze­sne – zna­leźć je moż­na chy­ba już w Kate­go­riach, trak­ta­cie otwie­ra­ją­cym Orga­non, kor­pus pism logicz­nych filo­zo­fa, sam począ­tek kry­tycz­nej edy­cji Bek­ke­ra.

Fun­da­men­tem aktyw­no­ści poety jest to, co w gre­ce Ary­sto­te­le­sa nosi nazwę ποιέω, poie­in – a co wykła­da się naj­czę­ściej po pro­stu jako two­rze­nie, robie­nie cze­goś. Wykład­nię tę jed­nak trze­ba nie­co skom­pli­ko­wać. Po pierw­sze zatem – poie­in pokrew­ne jest wspo­mnia­ne­mu już tu poję­ciu tech­ne, czy­li wytwa­rza­nia jako pew­nej umie­jęt­no­ści warsz­ta­to­wej, jako zdol­no­ści wyko­rzy­sta­nia pew­nej (nomen omen) tech­ni­ki, jako (w sen­sie ety­mo­lo­gicz­nie ści­słym) mani­pu­la­cji, two­rze­nia ręcz­ne­go. Ale to zna­cze­nie mniej mnie tutaj, w kon­tek­ście poezji Roma­na Hone­ta, inte­re­su­je. Cie­kaw­sza wyda­je mi się dru­ga kom­pli­ka­cja: otóż two­rze­nie jako poie­in jest zawsze kre­owa­niem od począt­ku, z nicze­go. A zatem zakła­da ono – do pew­ne­go stop­nia przy­naj­mniej – koniecz­ność uprzed­nie­go wynisz­cze­nia. Poezja jako poie­in to zatem – obra­zo­wo i kon­tek­stu­al­nie mówiąc – albo to, co T. S. Eliot okre­ślał jako wysi­łek odtwa­rza­nia sen­su z a heap of bro­ken ima­ges, „sto­su pokru­szo­nych obra­zów”, albo to, co sta­no­wi sed­no filo­zo­fii lite­ra­tu­ry Maurice’a Blan­cho­ta: zało­że­nie, że aktyw­ność pisa­rza jest zawsze pod nie­obec­ność świa­ta, zamiast świa­ta, że pisa­nie jest w isto­cie cele­bra­cją fak­tycz­ne­go nie­ist­nie­nia wszyst­kie­go, co świa­tem moż­na by nazwać.

Tym wła­śnie wyda­je mi się twór­czość poetyc­ka Hone­ta: two­rze­niem w miej­sce rze­czy­wi­sto­ści ogar­nię­tej przez bez­gra­nicz­ny roz­pad. Ale – wła­śnie – trze­ba poczy­nić tu waż­ne roz­róż­nie­nie: poeta Roman Honet nie jest kimś, kto nisz­czy po to, by coś mogło zostać stwo­rzo­ne: on jedy­nie tak wła­śnie, prze­moż­nie, doświad­cza świa­ta i życia w nim, jako prze­strze­ni, któ­rej pod­sta­wo­wą cechą wyróż­nia­ją­cą jest nice­stwie­nie (dla­te­go skąd­inąd zasad­ną wyda­je się szcze­gól­na ran­ga, jaką w jego twór­czo­ści przy­pi­su­je się – pod­świa­do­mie być może – ostat­niej książ­ce z nowy­mi wier­sza­mi, świat był mój, gdzie to wła­śnie doświad­cze­nie utra­ty jest naj­moc­niej, naj­do­słow­niej, naj­bar­dziej wprost obec­ne).

Ten dosko­na­le opróż­nio­ny ze sta­bil­nych sen­sów, wypa­tro­szo­ny ze sta­bil­no­ści świat, któ­re­go prze­strzeń wypeł­nio­na jest wyłącz­nie nie­po­chwyt­nym, dewa­stu­ją­cym cza­sem, Roman Honet wypeł­nia języ­kiem, któ­re­go naj­pierw­szą, naj­ła­twiej dostrze­gal­ną cechą jest – o czym już pisa­łem – nie­zwy­kłość. I jest w tym pew­na żela­zna kon­se­kwen­cja: sko­ro świat się nicu­je, to i języ­ki fin­gu­ją­ce swą przy­wie­dl­ność do tego świa­ta mogą jedy­nie do bez­sen­su dokła­dać bez­sens – a w związ­ku z tym sens ma jedy­nie język, któ­ry jest rady­kal­nie zamiast świa­ta, jest zaświa­to­wy. Moż­na pró­bo­wać doszu­ki­wać się tu kore­spon­den­cji z „unie­zwy­klo­ną” języ­ko­wo oso­bli­wo­ścią poezji z kon­cep­cji rosyj­skich for­ma­li­stów, moż­na też trak­to­wać Hone­ta jako suk­ce­so­ra idei poezji „pseu­do­ni­mu­ją­cej” rze­czy­wi­stość, zna­nej z pism Tade­usza Peipe­ra – ale mnie przy­cho­dzi na myśl Ire­neo Funes, boha­ter jed­ne­go z apo­kry­fów Jor­ge Luisa Bor­ge­sa, któ­ry „wyna­lazł ory­gi­nal­ny sys­tem nume­ra­cji; […]. Zamiast sie­dem tysię­cy trzy­na­ście, mówił (na przy­kład) Mak­sy­mi­lian Perez; zamiast sie­dem tysię­cy czter­na­ście – kolej; inne licz­by nazy­wa­ły się: Ludwik Lafi­nur, siar­ka, trefl, wie­lo­ryb, ogni­sko, kocioł, Napo­le­on. Zamiast pięć­set, mówił dzie­więć. Każ­de­mu sło­wu odpo­wia­dał spe­cjal­ny znak, coś w rodza­ju nie­od­łącz­ne­go pięt­na”. Funes Bor­ge­sa („pamię­tli­wy”, jak nazy­wa go tytuł opo­wia­da­nia) wyru­sza na nie­moż­li­wą kru­cja­tą prze­ciw­ko nie­wier­no­ści cza­su, przy­mu­sza­jąc swą pamięć do nie­ludz­kich wysił­ków – jed­ną z kam­pa­nii w owej kru­cja­cie jest wła­śnie nowa filo­zo­fia licze­nia, któ­ra abs­trak­cję cią­gu liczb (figu­rę prze­pły­wa­nia w bez­pow­rot­nie tra­co­ną prze­szłość) usi­łu­je wypeł­nić mate­rial­nym kon­kre­tem, nie­re­al­ność cza­su pod­mie­nić na kon­kret prze­strzen­ne­go nazwa­nia. Ale cechą tego nazy­wa­nia jest absur­dal­na z zewnętrz­ne­go punk­tu widze­nia, arbi­tral­na imma­nen­cja: sens tej przy­wró­co­nej prze­strze­ni cza­so­wo­ści jest sen­sem zna­nym wyłącz­nie Fune­so­wi. Ekwi­wa­len­cje języ­ko­we wier­szy Hone­ta podob­nie: jeśli jest to poie­in, two­rze­nie prze­ciw­staw­ne znisz­cze­niu, to speł­nia się ono tyl­ko w jed­no­ra­zo­wym akcie jed­ne­go tyl­ko wier­sza, któ­ry zamiast „stwier­dzać ist­nie­nie trzech setek, sze­ściu dzie­sią­tek i pię­ciu jed­no­ści”, pro­po­nu­je nam „Czar­ne­go Tymo­te­usza czy sztu­kę mię­sa”.

Zie­mia

„pali zie­mię lawi­na wczo­raj­szych śla­dów” (echa jed­ne­go gło­su); „rocz­ni­ce zasy­pa­ne lawi­ną mosięż­nych / iskier” (zawsze na pół­noc); „lśnią­cy jak gdy­by tam w piw­ni­cy / prze­sy­py­wa­no potem sre­bro” (z podró­ży pośmiert­nej); „żeby wrzał metal, w bla­sku / sta­wa­ły kamie­nie” (żeby wrzał); „wąż z roz­ża­rzo­ne­go meta­lu” (czło­wiek, któ­ry wędro­wał przez węża); „śla­dy rąk odci­śnię­te na pia­sku” (wszy­scy tutaj tęsk­ni­my, leo); „kru­szec w wodach galak­ty­ki” (zim­ne pole); „popie­la­te gale­rie z beto­nu i kwar­cu” (cur­ri­cu­lum vitae); „stos elek­try­czych naczyń na śmiet­ni­ku” ([z naszej wypra­wy w głąb oka]); „przy­szedł proch. / robak przy­szedł – dwóch bra­ci w prze­mia­nie” (kwia­ty, lar­wy); „iskry lecą­ce w ciem­ność / jak­by to tesla złą­czył w spa­rzo­nych rękach / prze­wo­dy nie­ba i zie­mi” (lato 1991. gol­den boy); „kto palił mia­sta, / ten leżał mar­twy w cze­rem­chach, / a w jego oczach oddy­cha­ły czer­wie” (powro­ty, raj); „ręce w mil­cze­niu / zry­wa­ją­ce darń , trum­na – / minu­ta ostro wydłu­żo­na, / z obu stron zamknię­ta nad nami” (minu­ta); „wil­goć two­rzą­ca samo­żyw­ne bry­ły / w przed­sion­kach łaź­ni” (rodza­je noc­nej alche­mii); „stru­mie­nie pyłu za mia­stecz­kiem” (otwo­rzy­łem sen nie mój); „obręcz / argo­no­we­go bla­sku nad gło­wa­mi tłu­mu” (wyznaw­cy); „nad zamar­z­nię­tą wodą przy torach. / dźwi­ga­jąc prę­ty zbro­je­nio­we, / czer­wo­ne krę­gi z pie­ca kuchen­ne­go” (tra­sy kole­jo­we); „w zamie­ci daw­nych rocz­nic falo­wa­nie ognia, / plu­ska­nie ryb skła­da­ją­cych ikrę / w aku­mu­la­to­rze” (koro­na); „to wszyst­ko było z ognia i ja na chwi­lę / i ja wbie­głem pomię­dzy pło­mie­nie” (pożar); „zamar­z­nię­te jezio­ro i ryba / leżą­ca w śnie­gu jak nóż po przej­ściu pro­ce­sji” (funk­cjo­na­riu­sze); „było jak wypa­lo­ny dom / jak brud­na woda” (piór­ko); „elek­trycz­ne zni­cze, / zbior­nik pro­pan buta­nu do kre­ma­cji, / wyświe­tla­cze w nagrob­kach” (roz­mo­wa trwa dalej).

Dwa­dzie­ścia dwa cyta­ty – po jed­nym z każ­de­go wier­sza pomiesz­czo­ne­go w tomie roz­mo­wa trwa dalej, uło­żo­ne w tej kolej­no­ści, w jakiej utwo­ry uło­żo­ne są w książ­ce (a uło­żo­ne są – przy­po­mi­nam – po myśli auto­ra).

Po co to? Tro­chę (a może nie „tro­chę”, tyl­ko „bar­dzo”; a może nawet nie „bar­dzo”, tyl­ko „wyłącz­nie”) po to, by same­mu sobie piszą­ce­mu udo­wod­nić, że nie mylę się, gdy czy­ta­jąc wier­sze Hone­ta mam wra­że­nie, że obcu­ję z wytwo­ra­mi wyobraź­ni, by tak rzec, mine­ral­nej. Albo – sze­rzej nie­co – ziem­nej. Lub też – dla wszyst­kich tych, któ­rzy wszę­dzie wie­trzą meta­fi­zy­kę – chto­nicz­nej, tel­lu­rycz­nej… Bo też w ogó­le: jeśli poezja Roma­na Hone­ta pozo­sta­wia we mnie powi­dok uczest­nic­twa w czymś uni­wer­sal­nym, to nie wyłącz­nie dla­te­go, że zorien­to­wa­na jest na figu­ra­ty­wi­zo­wa­nie tych powszech­ni­ków, o któ­rych tyle­kroć już tu pisa­łem – dia­lek­tycz­ne­go ago­nu Ero­sa i Tha­na­to­sa, Wisz­nu i Śiwy, życio­daj­nej miło­ści i życio­bior­czej śmier­ci; jest nią rów­nież dla­te­go, że roz­gry­wa się w uni­wer­sum okre­śla­nym przez esen­cje, żywio­ły. Czę­sto wzrok tego, któ­ry tu mówi, ucie­ka w nie­bo – choć w tym ucie­ka­niu nie ma lek­ko­ści wzlo­tu, jak­by cięż­kie, pene­tru­ją­ce zachmu­rzo­ny, czę­sto wie­czor­ny (a więc zacie­ra­ją­cy gra­ni­ce powie­trza i hory­zon­tu) nie­bo­skłon spoj­rze­nie nazbyt było w sobie samym uwię­zio­ne, by wzbić się w góry. Nie­ma­ło tu wody – postrze­ga­nej głów­nie jako upływ, rzad­ko przej­rzy­stej. Wie­le też z tego, co opi­su­je Honet, tra­wi ogień – ale nawet jeśli te pło­mie­nie oczysz­cza­ją, to tyl­ko dla­te­go, że nice­stwią, roz­pra­sza­ją dła­wią­cy cię­żar mate­rii na iro­nicz­ną zwiew­ność popio­łu.

Naj­wię­cej jed­nak zie­mi – z któ­rej wyra­sta i w któ­rą obra­ca się to wszyst­ko kocha­ją­ce, co żyje. Ku zie­mi – obrzmia­łej jak rodzą­ce łono, wzdę­tej jak po wiel­kim kani­ba­li­stycz­nym obżar­stwie – zwra­ca się też sens tyleż nie­wąt­pli­wej, co bez­na­dziej­nej meta­fi­zy­ki poezji Roma­na Hone­ta. Jest w tym coś z gestu Nie­tz­sche­go, któ­ry tak czę­sto każe swe­mu Zara­tu­strze obkła­dać ana­te­ma­mi wzgar­dzi­cie­li zie­mi, piew­ców nazbyt łatwe­go zaświa­to­we­go pocie­sze­nia; jest wznio­sła (a języ­ko­wo tak po freu­dow­sku „nie­sa­mo­wi­ta”) afir­ma­cja żywio­łu, w któ­rym – jako jedy­nym – reali­zu­je się nasz czas, nasze życie pod­po­rząd­ko­wa­ne mija­niu, nasze miło­ści i nasza śmierć, nie­zbęd­ny życia waru­nek. Roman Honet – prze­ta­pia­jąc, sku­wa­jąc, ryjąc, mine­ra­li­zu­jąc, odkry­wa­jąc i swo­im imie­niem nazy­wa­jąc miria­dy nowych pier­wiast­ków – obra­ca swój wzrok ku zie­mi, tej roba­czy­wej zie­mi, by nie widząc w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku (w defi­ni­tyw­nym zrów­na­niu, w ter­mi­nal­nym pogo­dze­niu) nic poza nią, widzieć wszyst­ko.

ZAMIAST ZAKOŃCZENIA: CODA

Ten ostat­ni frag­ment miał być wyłącz­nie zamiast zakoń­cze­nia; wyszło ina­czej, muzycz­nie – stąd jesz­cze „coda”… Wyszło? Tak, wła­śnie tak – tak mnie książ­ka Roma­na Hone­ta, książ­ki tej wier­sze (wio­dą­ce mnie, czy tego chcia­łem, czy nie, do wszyst­kie­go inne­go z Hone­ta, co mi się prze­czy­ta­ło i prze­czy­ta­nym pomy­śla­ło) popro­wa­dzi­ły. Ale czy nie to wła­śnie jest naj­bar­dziej może fascy­nu­ją­ce w pisa­niu o czytaniu/pisaniu? Ten nigdy nie­prze­wi­dzia­ny splot intu­icji i meto­dy, przy­pad­ku i regu­ły, olśnie­nia i namy­słu…

Tak czy ina­czej: moż­na mi wie­rzyć albo nie, ale nie pla­no­wa­łem choć­by tego, że poświę­co­ny „cię­ża­ro­wi” począ­tek znaj­dzie swe dopeł­nie­nie w „ziem­nym” fina­le, w przy­po­wia­st­ce o tej zie­mi, któ­ra jest – w nie­skoń­czo­nej ete­rycz­no­ści kosmo­su – jed­no­krot­nym feno­me­nem cięż­ko­ści (nie pla­no­wa­łem zra­zu nawet tych, nie innych tytu­łów obu czę­ści, któ­re to tytu­ły roz­strze­li­ły cięż­kość i ziem­ność poezji Hone­ta na bie­gu­ny tego tu moje­go o nim pisa­nia).

Nie pla­no­wa­łem też tego, że klam­ra taka zaci­skać się będzie na czymś, co kon­struk­cyj­nie zamie­ni­ło mi się w coś na kształt – upra­szam o wyba­cze­nie za zuchwa­łość – fugi. Bo osta­tecz­nie tym moim oglą­dem poezji Hone­ta – pro­te­uszo­wo wszak wie­lo­kształt­nej, kame­le­ono­wo wie­lo­barw­nej (choć pozo­ru­ją­cej mono­chro­ma­tycz­ność) – roz­po­rzą­dzi­ła logi­ka powtó­rze­nia i waria­cji na kil­ka tyl­ko wiel­kich tema­tów: miłość, śmierć, czas, pamięć i jej przy­rod­nia bliź­nia sio­stra (któ­rej imie­nia nikt zapa­mię­tać nie może), mate­ria duszy mate­rii, świat i jego zanie­cha­nie, i jego sub­sty­tu­owa­nie.

Tak wyszło. Przy­pad­kiem? Nie sądzę: bo oto klam­rą jesz­cze więk­szą zamy­ka mi się i potwier­dza to, co napi­sa­łem na począt­ku – że w poro­wa­to­ści poezji Roma­na Hone­ta kry­je się zamysł abso­lut­ny.

Tak zatem wyszło, jak – zapew­ne – być musia­ło.  

O autorze

Przemysław Rojek

Nowohucianin z Nowego Sącza, mąż, ojciec, metafizyk, capoeirista. Doktor od literatury, nauczyciel języka polskiego w krakowskim Liceum Ogólnokształcącym Zakonu Pijarów, nieudany bloger, krytyk literacki. Były redaktor w sieciowych przestrzeniach Biura Literackiego, laborant w facebookowym Laboratorium Empatii, autor – miedzy innymi – książek o poezji Aleksandra Wata i Romana Honeta.

Powiązania

Nienostalgiczna gramatyka scrollingu

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recen­zja Prze­my­sła­wa Roj­ka towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Real Jan Škro­ba w tłu­ma­cze­niu Zofii Bał­dy­gi, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 3 kwiet­nia 2023 roku.

Więcej

W omatidiach roztrzęsiona afirmacja niepogodzenia

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recen­zja Prze­my­sła­wa Roj­ka, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki żal, może on Roma­na Hone­ta, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 17 paź­dzier­ni­ka 2022 roku.

Więcej

Wielka historia literatury ukraińskiej

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

48. odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Sześćdziesiąt trzy zdania (dwadzieścia dziewięć ostatnich)

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

46. odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Sześćdziesiąt trzy zdania (trzydzieści cztery pierwsze)

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

45. odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Sir Grzegorz pod Mroczną Wieżą stanął

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

44. odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Krótka (historycznoliteracka) rozprawa między trzema osobami: Belfrem, Kontrabasistą i Szachistą

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

43. odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Jak (nie) zostałem kolaborantem

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

42. odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Białe księgi

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recen­zja Prze­my­sła­wa Roj­ka towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Stel­le Bian­ki Rolan­do, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 11 mar­ca 2019 roku.

Więcej

Niezaufane połączenia (III). Biurowa lista kontaktów

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

40. odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Poetycka książka trzydziestolecia: nominacja nr 3

debaty / ankiety i podsumowania Przemysław Rojek

Głos Prze­my­sła­wa Roj­ka w deba­cie „Poetyc­ka książ­ka trzy­dzie­sto­le­cia”.

Więcej

Zdania i uwagi – revisited (2)

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

39. odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Zdania i uwagi – revisited (1)

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

38. odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Nie stoi w sprzeczności

wywiady / o książce Paweł Kaczmarski Przemysław Rojek

Roz­mo­wa Prze­my­sła­wa Roj­ka z Paw­łem Kacz­mar­skim, towa­rzy­szą­cą pre­mie­rze anto­lo­gii Zebra­ło się śli­ny. Nowe gło­sy z Pol­ski, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 20 wrze­śnia 2016 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 18 grud­nia 2017 roku.

Więcej

Antropologia rozczarowywania. Czterdzieści dziewięć notatek symultanicznych

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recen­zja Prze­my­sła­wa Roj­ka towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki ciche psy Roma­na Hone­ta, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 21 sierp­nia 2017 roku.

Więcej

[–] Ust. z dn. 31 VII 1981 o kontroli publikacji i widowisk

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

36. odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Niedziela z życia Raymonda Queneau. Trzynaście znaków zapytania

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recen­zja Prze­my­sła­wa Roj­ka z książ­ki Nie­dzie­la życia Ray­mon­da Quene­au, wyda­nej w prze­kła­dzie Han­ny Igal­son-Tygiel­skiej w Biu­rze Lite­rac­kim w wer­sji papie­ro­wej 4 paź­dzier­ni­ka 2016 roku, a w wer­sji elek­tro­nicz­nej 8 maja 2017 roku.

Więcej

Dziennik pisany czytaniem (Krynickiego)

recenzje / IMPRESJE Przemysław Rojek

Recen­zja Prze­my­sła­wa Roj­ka, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Prze­kre­ślo­ny począ­tek Ryszar­da Kry­nic­kie­go, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 20 mar­ca 2017 roku.

Więcej

Gniew, dźwigar, przyimki

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recen­zja Prze­my­sła­wa Roj­ka towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Nie Kon­ra­da Góry, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 15 listo­pa­da 2016 roku.

Więcej

Cztery ważne słowa (Gałczyńskiego) o socjalizmie

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

32 odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Redaktor biBLioteki interweniuje

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

31 odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Jestem co się zowie żarówką zgrozy

wywiady / o książce Justyna Bargielska Przemysław Rojek

Roz­mo­wa Prze­my­sła­wa Roj­ka z Justy­ną Bar­giel­ską, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Sel­fie na tle rze­pa­ku, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 27 czerw­ca 2016 roku.

Więcej

Trzy fundamentalne pytania o Joyce’a

wywiady / o książce Jerzy Jarniewicz Przemysław Rojek

Roz­mo­wa Prze­my­sła­wa Roj­ka z Jerzym Jar­nie­wi­czem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Por­tret arty­sty w wie­ku mło­dzień­czym, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 30 maja 2016 roku.

Więcej

Czytając Flauberta Domagalskiego

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

30 odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Czy żyjemy na Korei?

wywiady / o książce Różni autorzy

Roz­mo­wa Prze­my­sła­wa Roj­ka z Anną Mar­chew­ką, Prze­my­sła­wem Koniu­szym, Dawi­dem Buj­no i Grze­go­rzem Jędr­kiem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze e‑booka Życie na Korei Andrze­ja Sosnow­skie­go, wyda­ne­go w Biu­rze Lite­rac­kim 18 kwiet­nia 2016 roku.

Więcej

Polski: pierwsza, Wiśniewskiego

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

29 odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Pocztówka do Pawła Tańskiego

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

26 odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Mały literacki projekt

wywiady / o książce Artur Burszta Przemysław Rojek

Roz­mo­wa Prze­my­sła­wa Roj­ka z Artu­rem Bursz­tą, auto­rem wybo­ru wier­szy w anto­lo­gii 100 wier­szy pol­skich sto­sow­nej dłu­go­ści, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 23 mar­ca 2015 roku.

Więcej

Ludzie na wiadukcie

recenzje / IMPRESJE Przemysław Rojek

Esej Prze­my­sła­wa Roj­ka towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Zawsze Mar­ty Pod­gór­nik, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 2 mar­ca 2015 roku.

Więcej

„To jakby architektoniczna wersja matrioszek”

wywiady / o książce Joanna Mueller Przemysław Rojek

Z Joan­ną Muel­ler o książ­ce inti­ma thu­le roz­ma­wia Prze­my­sław Rojek

Więcej

„Jestem już gdzie indziej”

wywiady / o książce Przemysław Rojek Szymon Słomczyński

Z Szy­mo­nem Słom­czyń­skim o książ­ce Nad­jeż­dża roz­ma­wia Prze­my­sław Rojek.

Więcej

O tomie Rafała Wojaczka Wiersze i proza 1964–1971

recenzje / IMPRESJE Przemysław Rojek

Esej Prze­my­sła­wa Roj­ka towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze anto­lo­gii Wier­sze i pro­za 1964–1971 Rafa­ła Wojacz­ka.

Więcej

7 (siedmiu) moich autorów: sześciu, czyli coda w kształcie sestyny

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

14 odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Dycio, Ireneo Funes

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

13 odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Andrzej Sosnowski, flow

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

12 odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Martyna Buliżańska, trauma

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

11 odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Dariusz Suska, nasselar

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

10 odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Filip Zawada, apofatyczny

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

9 odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

7 (siedmiu) moich Portowych autorów: Krystyna Miłobędzka, rodząca

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

8 odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Zmiana warty. Reaktywacja / Odmarsz. Następne pokolenia

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

7 odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Jaką Pol(s)kę zobaczyli z drugiej strony lustra: podsumowanie

debaty / ankiety i podsumowania Przemysław Rojek

Pod­su­mo­wa­nie deba­ty „Jaką Pol(s)kę zoba­czy­li z dru­giej stro­ny lustra”.

Więcej

Różnicowanie sumy

recenzje / IMPRESJE Przemysław Rojek

Esej Prze­my­sła­wa Roj­ka towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki Trzy ścież­ki nad jed­ną rze­ką sumu­ją się Fili­pa Zawa­dy.

Więcej

Jaką Pol(s)kę zobaczyli z drugiej strony lustra

debaty / ankiety i podsumowania Przemysław Rojek

Wpro­wa­dze­nie do deba­ty „Jaką Pol(s)kę zoba­czy­li z dru­giej stro­ny lustra”.

Więcej

Straszne skutki zamiany dwóch liter

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

5 odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

W Wieży Osobnej, czyli pochwała poezji

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Przemysław Rojek

3 odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Pomieszanie języków, przesunięcie granic mowy

debaty / wydarzenia i inicjatywy Przemysław Rojek

Głos Prze­my­sła­wa Roj­ka w deba­cie „10 lat Por­tu i Biu­ra we Wro­cła­wiu”.

Więcej

Lekcja języka (obcego)

felietony / Przemysław Rojek

1 odci­nek cyklu „Wie­ża Kur­rem­kar­mer­ru­ka” autor­stwa Prze­my­sła­wa Roj­ka.

Więcej

Wielość razy mnogość

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recen­zja Prze­my­sła­wa Roj­ka z książ­ki Manat­ki Bogu­sła­wa Kier­ca.

Więcej

Utrata suchości

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recen­zja Prze­my­sła­wa Roj­ka z książ­ki Ska­le­cze­nie chłop­ca Fili­pa Wyszyń­skie­go.

Więcej

O niepowtarzalnych okolicznościach

recenzje / ESEJE Przemysław Rojek

Recen­zja Prze­my­sła­wa Roj­ka z książ­ki O dwa kro­ki stąd Tade­usza Pió­ry.

Więcej

Polska: tyle, ile znaczy z perspektywy dżdżownicy

recenzje / IMPRESJE Przemysław Rojek

Recen­zja Prze­my­sła­wa Roj­ka z książ­ki Pol­skie zna­ki Woj­cie­cha Bono­wi­cza.

Więcej

Rzeczywistość jest umowna. Także, a może zwłaszcza, ta poetycka

debaty / ankiety i podsumowania Przemysław Rojek

Głos Prze­my­sła­wa Roj­ka w deba­cie „Poezja na nowy wiek”.

Więcej

Miłobędzka jak świat

recenzje / IMPRESJE Przemysław Rojek

Recen­zja Prze­my­sła­wa Roj­ka z książ­ki zni­kam jestem Kry­sty­ny Miło­będz­kiej.

Więcej

Kobieta, muzyka, liryka i pies

wywiady / o książce Artur Burszta Roman Honet

Roz­mo­wa Artu­ra Bursz­ty z Roma­nem Hone­tem, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki roz­mo­wa trwa dalej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kiem 8 mar­ca 2016 roku.

Więcej

Myśląc o zmienności

recenzje / KOMENTARZE Roman Honet

Autor­ski komen­tarz Roma­na Hone­ta w ramach cyklu „Histo­ria jed­ne­go wier­sza”, towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki roz­mo­wa trwa dalej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 8 mar­ca 2016 roku.

Więcej