Widziałem dziewczynkę z bambusową wędką nad rzeką Bagmati w Pashupatinath, dzielnicy świątynnej Katmandu. Dziewczynka, może dziesięcioletnia, może młodsza, stała po kostki w szlamie i ciągnęła żyłkę przez szarą wodę, na której kołysały się zwęglone kawałki drewna, popiół, jakieś powalane sadzą strzępy i czarne grudy, o których trudno było powiedzieć, do jakich form należały wcześniej.
Raz po raz kłęby dymu zasnuwały wędkarkę, za którą sterczało z wody szereg ghatów, kamiennych platform, na których pod bezchmurnym wiosennym niebem płonęły stosy, płonęły zwłoki. Czasem czyjaś ręka lub noga spadała z któregoś z tych palących się łoży albo pośród płomieni ukazywał się pęknięty od żaru brzuch, z którego wylewał się szary kłąb wnętrzności. Wówczas biało odziani mężczyźni, strażnicy ognia, kładli wiechcie trawy na płonący stos, żeby dym przesłonił grozę rozpadu ciała, i rzucali, cokolwiek spadło z łoża, za pomocą łopat i wideł z powrotem w płomienie.
Jeśli ogień się dopalił, wówczas wodą czerpaną wiadrami z rzeki polewano popiół i ostatnie tlące się resztki żaru i miotłami z chrustu zmiatano do rzeki to, co się zwęgliło, ale nie spaliło. Potem zmywano platformę, aż znów błyszczała, i budowano nowy, kunsztowny stos, na koniec przypominający sarkofag, w którym umieszczano zwłoki i obkładano je polanami i chrustem, żeby leżały nie ot tak, pośród płomieni, ale w samym sercu ognia.
Na brzegu, w otoczeniu swoich lamentujących rodzin, leżeli owinięci w szafranowe płótno zmarli, których po raz ostatni skrapiano świętą wodą rzeki, zanim zakrywano im już na zawsze twarze i niesiono ich na ghaty.
Dziewczynka obrócona była tyłem do zmarłych i żałobników, obrócona tyłem do ognisk i świątyń, które połyskując złotem, wyrastały za ghatami, obrócona tyłem do miasta za świątyniami i białych łańcuchów Himalajów, wznoszących się daleko za miastem w błękitne niebo, i całą uwagę skupiała na przecinającej wodę żyłce swojej wędki. Tylko jeden jedyny raz wędkarka obejrzała się w stronę brzegu, kiedy jakaś kobieta, która zrosiła twarz swojego męża wodą z rzeki i po raz ostatni pogłaskała ją i pocałowała, w rozpaczy zaczęła krzyczeć, a potem wiła się z krzykiem w ramionach jakiejś pocieszycielki.
Także czarno-biały pies, który spał między zwłokami czekającymi na spalenie, zbudził się, zapewne słysząc skargę kobiety, podniósł się, ziewnął, przeciągnął, poczłapał do rzeki i zaczął obwąchiwać to, co nadpływało z jej nurtem, wziął coś na chwilę do pyska, po czym wypuścił z powrotem do wody. Zbliżył się jednak przy tym zanadto do wędkarki, która rzuciła w jego stronę jakiś rozkaz albo przekleństwo i schyliła się, jakby miała zamiar podnieść kamyk i rzucić nim w psa.
Pies zrozumiał, wykonał kilka podskoków w dół rzeki i rozrzucił przy tym wokół siebie czarny szlam. Potem potruchtał dalej, tu i tam węsząc i mlaszcząc, i był już oddalony o rzut kamieniem, kiedy natknął się na konkurenta, który zaatakował go bez ostrzeżenia.
Obserwowałem walczących w wodzie i dlatego nie widziałem, jak dziewczynka złapała coś. Dopiero jej triumfalny okrzyk sprawił, że powróciłem do niej. Wyciągnęła już z wody żyłkę, na końcu której zamiast haczyka umocowany był magnes z przywartą do niego zdobyczą, jakimś kawałkiem metalu, może jakąś klamrą, zapinką, czymś, co zdobiło kiedyś kogoś ze spalonych albo mu służyło i zostało razem z jego popiołami zmiecione do rzeki.
Dziewczynka oderwała zdobycz od magnesu, obejrzała ją sobie, pokazała ze śmiechem przykucniętej na brzegu kobiecie, jeszcze raz przyjrzała się przedmiotowi i włożyła go do woreczka z tkaniny, który miała przewieszony na pasku przez ramię.
Osłoniłem oczy dłonią, żeby powrócić do walczących w dole rzeki psów. Ale tam, gdzie zwarły się one ze sobą w szalony kłąb pośród fontann wody, lśniło w popołudniowym świetle tylko puste miejsce, a rzeka, która z bliska przypominała kloakę, płynęła srebrzysta w dal.