13/03/14

Carme Riera i Soledad Puértolas

Małgorzata Kolankowska

Strona cyklu

Ogród kobiety
Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

E‑mail do Sole­dad Puér­to­las. Odpo­wiedź od Sole­dad Puér­to­las. Pisze, że nie ma cza­su w zapro­po­no­wa­nym ter­mi­nie, że wyjeż­dża do syna, że ma pro­ble­my ze zdro­wiem.  Nie pod­da­ję się – odpo­wia­dam, że tak mailo­wo to nie to samo, co się z nią zoba­czyć, poroz­ma­wiać. Usta­la­my, że znaj­dzie dla mnie chwi­lę mię­dzy sesja­mi w Kró­lew­skiej Aka­de­mii Hisz­pań­skiej.

To był mój dru­gi dzień w Madry­cie. Wycho­dzę z hoste­lu, stre­mo­wa­na, godzi­nę wcze­śniej, żeby się nie spóź­nić. To taka dostoj­na insty­tu­cja. Koja­rzy mi się głów­nie z regu­lar­nie uak­tu­al­nia­ny­mi słow­ni­ka­mi i w pew­nym sen­sie ze świę­to­ścią. Tak, bo jak coś jest w RAE, to zna­czy, że ist­nie­je, że jest zatwier­dzo­ne.  Jeże­li nie ma, zna­czy, że to języ­ko­wy śmieć. Tak mnie uczy­li, tak też i powta­rzam moim stu­den­tom. Jeśli poja­wia­ją się wąt­pli­wo­ści, nale­ży spraw­dzić, czy RAE zaak­cep­to­wa­ła dany wyraz. To wyrocz­nia przez jed­nych uwiel­bia­na, a przez innych kry­ty­ko­wa­na. Jest w niej zale­d­wie parę kobiet. Teraz pra­cu­ją nad tym, aby wyeli­mi­no­wać szo­wi­nizm ze słow­ni­ka. Tak, bo przez lata był pisa­ny przez męż­czyzn i jest tam wie­le defi­ni­cji oraz przy­kła­dów kreu­ją­cych czy też pod­trzy­mu­ją­cych pew­ne ste­reo­ty­py doty­czą­ce kobie­cych i męskich ról.

ogrod_kobiety_02

Przede mną ogrom­ny gmach z napi­sem „Real Aca­de­mia Espa­ño­la”. Wcho­dzę prze­ję­ta. Tyl­ko parę schod­ków i już por­tier, ubra­ny w gra­na­to­wy mun­dur, pyta, kim jestem. Tłu­ma­czę, że byłam umó­wio­na z Car­me Rie­rą i Sole­dad Puér­to­las. Spraw­dza. „Tak, rze­czy­wi­ście. Pro­szę o doku­ment toż­sa­mo­ści”. Pan skru­pu­lat­nie spi­su­je, a następ­nie wysy­ła cia­cho w mun­du­rze, aby mnie zapro­wa­dzi­ło do holu. Pięk­ne obra­zy na ścia­nach i  mięk­kie, puszy­ste dywa­ny, w któ­rych zapa­da­ją się sto­py. Sia­dam na wyło­żo­nej zie­lo­nym aksa­mi­tem sofie. Na roz­mo­wy szłam wylu­zo­wa­na, ale tutaj poczu­łam swo­isty rodzaj lęku – takie lek­kie ści­ska­nie w doł­ku. Tłu­ma­czę sobie, że prze­cież znam Car­me, bo pozna­ły­śmy się, kie­dy przy­je­cha­ła na orga­ni­zo­wa­ną prze­ze mnie kon­fe­ren­cję. Sole­dad nie znam i boję się, że będzie się trud­no roz­ma­wiać.

Przy­cho­dzi Car­me – ele­ganc­ka, ubra­na w zie­lo­ny kostium, w któ­rym jest jej do twa­rzy. Rzecz­nik RAE infor­mu­je, że pani Puér­to­las dołą­czy chwi­lę póź­niej. Pro­wa­dzi nas do biblio­te­ki, aby­śmy mogły swo­bod­nie poroz­ma­wiać. Wcho­dzi­my na pię­tro i zapie­ra mi dech. Coś podob­ne­go widzia­łam jedy­nie w Sala­man­ce, przez szy­bę.  Tutaj pozwo­lo­no mi wejść. Wokół, od dołu do góry, pół­ki z pięk­nie opra­wio­ny­mi książ­ka­mi. Car­me wita się z sie­dzą­cym przy jed­nym ze sto­li­ków Anto­niem Muño­zem Moli­ną. Sia­da­my w głę­bi, mię­dzy rega­ła­mi. Car­me cie­szy się ze spo­tka­nia po paru mie­sią­cach. Zapra­szam ją na Port Lite­rac­ki. Uśmie­cha się. Polu­bi­ła nasze mia­sto. Musi spraw­dzić ter­mi­narz, kie­dy wró­ci z Madry­tu. Roz­ma­wia­my. Jest miło. Chwi­la­mi się wzru­sza, zwłasz­cza kie­dy pytam o Major­kę i macie­rzyń­stwo. Z pozo­ru wyda­je się być zamknię­tą, ale ma w sobie coś jak­by dosto­jeń­stwo wie­ku doj­rza­łe­go. Spra­wia wra­że­nie kobie­ty speł­nio­nej w swo­jej doj­rza­ło­ści. Nie dąży do tego, by wyglą­dać na nasto­lat­kę, ale wyda­je się roz­ko­szo­wać doświad­cza­niem tego eta­pu, na któ­rym wła­śnie się znaj­du­je. Wzru­szam się i ja, kie­dy wyzna­je, że ostat­nią książ­kę napi­sa­ła dla swo­jej wnucz­ki, któ­ra jest jesz­cze bar­dzo malut­ka. Mówi,  że czu­ła potrze­bę zacho­wa­nia Major­ki z lat dzie­ciń­stwa i dla­te­go zde­cy­do­wa­ła się opu­bli­ko­wać wspo­mnie­nia z tego okre­su.

Zja­wia się Sole­dad. Uśmiech­nię­ta, lek­ko roz­tar­gnio­na. Wal­czy z komór­ką. Dener­wu­je się, bo musi zostać w Aka­de­mii dłu­żej niż myśla­ła, a była umó­wio­na na spo­tka­nie w szko­le syna. „Będzie na mnie zły” – wyzna­je. Co chwi­le dosta­je smsy, aż w koń­cu poiry­to­wa­na odkła­da tele­fon. „Gubię się w tych wszyst­kich komór­kach, smsach”. Tłu­ma­czy, że przed wyjaz­dem wszyst­ko się kom­pli­ku­je, bo syn musi zaopie­ko­wać się jej domem i gro­mad­ką psów. „Wca­le nie tak łatwo się wyrwać na parę dni” – doda­je. Jest otwar­ta, bez­po­śred­nia. Mówię, że jestem bar­dzo zestre­so­wa­na, a ona odpo­wia­da, że przy niej nie mam co się dener­wo­wać. Prze­cho­dzi­my do roz­mo­wy. Jest cie­pła, ser­decz­na. Kie­dy opo­wia­da o pisa­niu, ma błysk w oku. Widać, że jej to spra­wia ogrom­ną przy­jem­ność, że żyje pisa­niem i zanu­rza się w życiu swo­ich posta­ci. Zafa­scy­no­wa­ło mnie wła­śnie to jej podej­ście do kre­owa­nych boha­te­rów – two­rzy, a jed­no­cze­śnie daje się im porwać. To tro­chę tak, jak Pino­kio –  wystru­ga­na kukieł­ka, któ­ra wymy­ka się z rąk i zaczy­na żyć swo­im życiem. Jest w tym i magia, magia two­rze­nia, nakła­da­nie się świa­ta real­ne­go i wyobra­żo­ne­go. Koń­czy­my, a ona prze­ra­żo­na bie­gnie na obra­dy: „Jesz­cze mi się obe­rwie za tę nie­obec­ność” – rzu­ca, odcho­dząc.

Wycho­dzę z budyn­ku i cho­ciaż jest już osiem­na­sta, w Madry­cie jest jasno. To w ogó­le bar­dzo jasne, sło­necz­ne mia­sto. Prze­cho­dzę obok muzeum Pra­do, wokół któ­re­go kłę­bią się tłu­my. Uli­ce też zapeł­ni­ły się ludź­mi, bo to wyjąt­ko­wo cie­pły dzień. Ktoś wspo­mniał, że było oko­ło dwu­dzie­stu stop­ni w dzień i do tego bez­chmur­ne nie­bo oraz słoń­ce. Wie­czo­rem jest chłod­niej, w nocy tem­pe­ra­tu­ra spad­nie poni­żej zera, ale teraz jest bosko. Patrzę na błę­kit nie­ba, na ludzi, uli­ce i myślę, ile histo­rii prze­cho­dzi obok mnie. Przy­glą­dam się twa­rzom, uśmie­chom, kurt­kom, butom i oczy­wi­ście toreb­kom. Zamy­ślo­na nie wra­cam do hoste­lu, lecz snu­ję się bez­wied­nie uli­ca­mi nie­zna­ne­go mi jesz­cze mia­sta. Niech mnie porwie… W gło­wie brzmią mi jesz­cze sło­wa tych dwóch nie­zwy­kłych kobiet. I daję się ponieść myślom, marze­niom, zata­piam się w Madry­cie… Koń­czę spa­cer podwój­ną por­cją wyśmie­ni­tych chur­ros z gorą­cą cze­ko­la­dą.

ogrod_kobiety_03