21/07/14

Majorka, część 1 (impresje z podróży)

Małgorzata Kolankowska

Strona cyklu

Ogród kobiety
Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Srebr­ne szpil­ki, obcas 10 cm, przód zdo­bio­ny ceki­na­mi. Sukien­ka w kwia­ty, roz­klo­szo­wa­na, przed kola­na. Do tego roz­pusz­czo­ne, lek­ko pod­ta­pi­ro­wa­ne na czub­ku wło­sy. Kre­acja syl­we­stro­wa? Nie. Strój do samo­lo­tu. Ocze­ki­wa­nie na lot nie­ko­niecz­nie musi ozna­czać mar­no­wa­nie cza­su, może dostar­czyć nie­za­po­mnia­nych wra­żeń i pozwa­la zaspo­ko­ić naj­wred­niej­sze bab­skie potrze­by oplot­ko­wa­nia innych pasa­że­rów. Rze­czo­na dama była dosko­na­łym obiek­tem do obser­wa­cji. W szpi­lecz­kach trud­no jej się było poru­szać po śli­skiej posadz­ce wro­cław­skie­go ter­mi­na­la. Dodat­ko­we utrud­nie­nie sta­no­wi­ła przy­kle­jo­na do niej wrzesz­czą­co-wierz­ga­ją­ca dwu­lat­ka, któ­ra koniecz­nie chcia­ła obej­rzeć sto­isko z biżu­te­rią. Jej ata­ko­wi przy­glą­da­ła się z roz­bra­ja­ją­cą obo­jęt­no­ścią nasto­lat­ka, któ­ra była Wiel­ce Obra­żo­ną Sio­strą. Tatuś zda­wał się nie zauwa­żać żad­nej z nich, zapew­ne ogar­nię­ty czar­ną roz­pa­czą. Nic dziw­ne­go – kobie­ca domi­na­cja może być fru­stru­ją­ca, zwłasz­cza w per­spek­ty­wie dwóch tygo­dni, któ­re z defi­ni­cji mają być urlo­pem. Bie­dak nawet nie mógł strze­lić sobie zim­ne­go piw­ka na ostu­dze­nie emo­cji. Dama, śli­zga­jąc się, deli­kat­nie lawi­ro­wa­ła z roz­ka­pry­szo­ną małą przy sto­isku z bursz­ty­na­mi.

Nie­da­le­ko sie­dzia­ła par­ka ubra­na w sty­lo­we, mar­ko­we ciu­chy. Zauwa­ży­łam mega super dro­gie klap­ki z Dro­gie­go Skle­pu, któ­rych tań­szą wer­sję moż­na kupić na Świe­bodz­kim „za pęć” (czy­taj: za pięć – tak zachę­ca­ją Buł­ga­rzy do zaku­pów w opa­no­wa­nej przez nich czę­ści tar­go­wi­ska). Ona vene­cja, on tomi­hil­fi­ger, ale jak sta­nę­li obok mnie w kolej­ce, zro­bi­ło mi się lek­ko nie­do­brze od przy­kre­go zapa­chu.

W kolej­ce usta­wi­ły się też Różo­we Spoden­ki z sele­dy­no­wą tren­dy koszul­ką i tor­bą Wil­so­na wska­zu­ją­cą na to, że leci nie byle kto, któ­ry mię­dzy jed­nym i dru­gim drin­kiem w olin­klu­ziw musi być fit. Ten typ poru­sza się w spe­cy­ficz­ny spo­sób i ma ten nowo­bo­gac­ki wyraz twa­rzy, a dzie­ci wycho­wu­je bez­stre­so­wo.

Samo­lot wyczar­te­ro­wa­ny przez fir­mę X był czy­sty, z miłą obsłu­gą i bar­dzo dro­gim jedze­niem. Zgod­nie z moim wro­dzo­nym roz­trze­pa­niem zosta­wi­łam górę kana­pek w domo­wej lodów­ce, co spra­wi­ło, że głód moje­go syn­ka zmu­sił nas do zaku­pie­nia cia­bat­ty z serem na cie­pło za 16 PLN, słow­nie szes­na­ście zło­tych. Była to pod­grza­na, pół­su­ro­wa buł­ka z ohyd­nym serem i odro­bi­ną czosn­ko­wo­po­dob­ne­go sosu. Jedy­ną zale­tą tej pseu­do kanap­ki było to, że zaspo­ko­iła głód dziec­ka na krót­ką chwi­lę.

Przez dwie godzi­ny czter­dzie­ści pięć minut kil­ku­mie­sięcz­ne maleń­stwo wyra­ża­ło swój sprze­ciw wobec auto­ry­tar­nej decy­zji rodzi­ców o locie na Major­kę. Dzi­dzia była dwa rzę­dy za mną. Bli­żej urzę­do­wa­ła weso­ła gro­mad­ka (jakieś pię­cio­ro dzie­ci sie­dzą­cych na trzech miej­scach) nale­żą­ca do eki­py Różo­wych Spode­nek. Przez dwie godzi­ny czter­dzie­ści pięć minut nie prze­czy­ta­łam ani jed­nej linij­ki tek­stu, bo nie mogłam sku­pić myśli. Wysia­da­jąc, już czu­łam się zmę­czo­na.

Dama wysia­dła w japon­kach. Ban­da od Różo­wych Spode­nek pobie­gła, aby ocze­ki­wać na waliz­ki. Kie­dy tyl­ko poja­wi­ły się pierw­sze, dzie­ci po kolei wsia­da­ły na tor­by i jeź­dzi­ły wko­ło na taśmie. Nikt się nie prze­jął.

Po wyj­ściu z lot­ni­ska poczu­łam zna­jo­my zapach: mie­szan­kę palm, ole­an­drów i upa­łu. Było ciem­no. Wsia­dłam do auto­ka­ru i zasnę­łam. Major­kę zaczę­łam pozna­wać na dru­gi dzień.