utwory / premiery w sieci

Saudade

Marta Kucharska

Premierowy fragment prozy Marty Kucharskiej.

Flora

„Wil­got­ny las rów­ni­ko­wy, las stre­fy rów­ni­ko­wej, pusz­cza tro­pi­kal­na, las desz­czo­wy, las tro­pi­kal­ny, las higro­me­ga­ter­micz­ny, zwa­ny tak­że dżun­glą – wiecz­nie zie­lo­na for­ma­cja leśna stre­fy mię­dzy­zw­rot­ni­ko­wej. Wystę­pu­je na ubo­gich gle­bach late­ry­to­wych, w kli­ma­cie przez cały rok jed­no­staj­nie gorą­cym i wil­got­nym. Na sku­tek szyb­kie­go roz­kła­du mate­rii orga­nicz­nej roślin­ność jest gęsta i buj­na. Lasy te cechu­je brak sezo­no­wej ryt­mi­ki w życiu roślin, ogrom­ne bogac­two gatun­ko­we drzew (na 1 hek­ta­rze lasu tro­pi­kal­ne­go wystę­pu­je ok. 200 gatun­ków drzew, pod­czas gdy w lesie stre­fy umiar­ko­wa­nej dzie­się­cio­krot­nie mniej), wie­lo­war­stwo­wy układ drze­wo­sta­nu oraz obfi­tość lian i epi­fi­tów. Drze­wa mają pro­ste, wyso­kie (do 80 m) pnie, dość pospo­li­te jest zja­wi­sko kau­li­flo­rii (kwia­ty wyra­sta­ją bez­po­śred­nio z pnia). Wnę­trze lasu jest bar­dzo cie­ni­ste, wsku­tek cze­go sła­bo wykształ­ca się war­stwa krze­wów i runa.” [Wiki­pe­dia]

Nazy­wam się Flo­ra Tri­stan, mam trzy­dzie­ści lat, i zasta­na­wiam się, co będzie dalej, gdyż zbli­ża się siód­my rok, odkąd zosta­łam pisa­rzem, a jak do tej pory, regu­lar­nie, co sie­dem lat, odkąd wkro­czy­łam w doro­słość,  sta­ję się kimś nowym, co pocią­ga za sobą zna­czą­ce zmia­ny tak w życiu zawo­do­wym, jak i oso­bi­stym. Nie wspo­mi­na­jąc o trans­for­ma­cji, jaka zacho­dzi w moim cie­le, tym płe­two­no­gu wci­ska­nym w kolej­ne for­my,  o zabu­rze­niach dotych­cza­so­wej fizjo­lo­gii, wybu­chach hor­mo­nów, któ­re pro­wa­dzą  do stwo­rze­nia mnie na nowo. Nie jest  zresz­tą  spra­wą pro­stą ani pożą­da­ną tak nagła meta­mor­fo­za, choć dzię­ki mająt­ko­wi, jaki odzie­dzi­czy­łam w spad­ku po dziad­ku ze stro­ny mat­ki, o któ­rym przez dłu­gi czas na uro­czy­sto­ściach rodzin­nych nikt nie śmiał pisnąć ni słów­ka, jak i temu, że nale­żę do owe­go rzad­kie­go pod­ga­tun­ku homo came­le­oni­cus, co jest jak bycie lati­me­rią w świe­cie zwie­rząt, w swo­im życiu byłam i pre­sti­di­gi­ta­to­rem, i nadwor­nym bła­znem, kochan­ką Quin­ty da Rega­le­ira, tego eks­cen­trycz­ne­go biblio­fi­la, któ­ry za moja duszę był w sta­nie oddać swój pałac nie­opo­dal Sin­try, jak i akwa­re­li­sty z Pala­cio da Pena. Tak, dobrze myślisz, jeśli się uśmie­chasz. No więc był i Fer­nan­do II, i jego brat Albert ze swo­ją zazdro­sną mał­żon­ką, spa­ce­ry  wzdłuż wybrze­ża, boso, po mokrym pia­sku, z para­sol­ką,  kre­śle­nie ruchu gwiazd, co wdzię­czy­ły się na mate­ria­le nie­ba niby ara­be­ski. A potem prze­cho­dzi­li­śmy w inny wymiar, roze­dr­ga­ny dźwię­ka­mi bęb­nów i trą­bek, o zapa­chu piż­ma i roz­le­wa­ne­go szam­pa­na. Roz­my­wa­li­śmy się jak paste­le na impre­sjo­ni­stycz­nych pej­za­żach Pary­ża w któ­rejś z dusz­nych sal, gdzie aku­rat odby­wał się bal, spo­tka­nie udzia­łow­ców kon­cer­nów naf­to­wych, co w rze­czy samej mia­ło wię­cej wspól­ne­go z sodo­mią niż pro­wa­dze­niem trans­ak­cji. Tak, bla­da Por­tu­ga­lio, znam Cię na wylot, i twój świt bla­do­nie­bie­ski jak sukien­ki Mat­ki Boskiej Fatim­skiej, gdy budzi­łam się z bólem gło­wy i szłam w morze oglą­dać, jak ryba­cy zdrew­nia­ły­mi z wysił­ku ręko­ma wycią­ga­ją ryby, skrzą­ce rybią łuską sie­ci, ocie­ra­ją pot, dźwi­ga­ją tuń­czy­ki. Obie­cy­wa­łam sobie zawsze wte­dy nigdy wię­cej do żad­ne­go Pala­cio  nie wra­cać, nie sta­piać z tym świat­kiem efe­me­rycz­nym i bła­hym, co jest tyl­ko migaw­ką, tań­cem świa­teł, cha­osem lecą­cych w prze­paść zbun­to­wa­nych anio­łów, Kusze­niem świę­te­go Anto­nie­go z Boscha, krzy­kiem z Mun­cha, przy­stro­jo­nym w fał­dy, zakład­ki, zabie­gi na tłusz­czu i Arma­nie­go. Tak, sen­hor, pozna­łam czym jest smak poraż­ki, czym strach, gdy na sza­li przed poje­dyn­kiem sta­wia się wła­sne życie, i jesz­cze gor­szy, gdy odej­ście gro­zi naj­bliż­szym. A mój dzia­dek przy­jaź­nił się z Calo­ustem Gul­ben­kia­nem i Edu­ar­dem Mane­tem. I na ósme uro­dzi­ny wrę­czył mi zeszyt z repro­duk­cją Chłop­ca pusz­cza­ją­ce­go bań­ki. Mam go do dziś. I sen­ty­ment do mydla­nych baniek, co skrzą się chwi­lę w świe­tle, by zaraz pęk­nąć. Dzie­ci, jak mali boż­ko­wie, nadmu­chu­ją kolej­ne. Powsta­łeś ze słom­ki i mydla­nej bań­ki. 

No, ale może stop­nio­wo, powo­li, sen­hor gar­com, popro­szę jesz­cze jeden kie­li­szek czer­wo­ne­go wina, by języ­ko­wi uła­twić tka­nie opo­wie­ści. Jest cie­płe, wrze­śnio­we popo­łu­dnie, po dru­giej stro­nie cie­nie wydłu­żo­ne jak szyj­ki bute­lek prze­cho­dzą po nie­bie­skich azu­le­jos i nik­ną scho­da­mi w dół, bo Lizbo­na to mia­sto scho­dów i bia­ło-żół­tych kory­ta­rzy. Obsy­pa­nych kon­fet­ti z płat­ków pelar­go­nii, gli­cy­nii, zna­czo­nych sznu­recz­ka­mi mate­ria­ło­wych trój­ką­ci­ków, z zaka­mar­ka­mi, gdzie przy tęsk­nym fado odby­wa się tania miłość. Jest mia­stem tram­wa­jów, co są jak żół­te płót­na wypeł­nio­ne kola­ża­mi: głów, rąk, kape­lu­szy, toreb, warzyw, guzi­ków, płasz­czy. Tak, ale tu tram­waj nie dojeż­dża (gdy­by dojeż­dżał, nie­trud­no było­by sobie wyobra­zić boha­te­rów Buł­ha­ko­wa, gdy kłó­cą się o ist­nie­nie Boga). I w restau­ra­cji Veran­dah (tak, tak, Veran­dah, tej samej, w któ­rej Fer­nan­do Pes­soa pod­pi­su­je moje opo­wie­ści swo­im nazwi­skiem, a Zelda Bar­bo­sa regu­lar­nie psu­je mało mądre­go pod­lot­ka, co nie­jed­no­krot­nie koń­czy się strze­la­ni­ną w wyko­na­niu pod­pi­te­go Alfon­so Soare­sa) pra­wie niko­go  nie ma. Mimo to ten wypu­co­wa­ny żół­to­dziób w gar­ni­tur­ku i lakier­kach nie umie nawet wła­ści­wie podać wina. Aż strach popro­sić o coś wię­cej.

No, ale wra­ca­jąc. Więc jak odkry­łam, że jestem owym homo came­le­oni­cus? (Ech, jak pięk­nie. Słoń­ce lepi się do bla­tów sto­łów i odbi­ja w twa­rzy sie­dzą­cej naprze­ciw­ko sta­rusz­ki. Ma w sobie coś powol­ne­go, ocię­ża­łe­go, z kon­sy­sten­cji pudru. Podłuż­ne smu­gi prze­sy­pu­ją się przez gałę­zie tuli­pa­now­ców, któ­re zaczę­ły zrzu­cać duże, pożół­kłe liście. Jeże­li napi­szę jesz­cze kie­dyś jakąś książ­kę, będzie to opo­wieść o świe­tle.) Dzię­ku­ję sen­hor gar­com, wystar­czy. Butel­kę pro­szę zosta­wić na sto­le. Zasta­na­wiam się, kie­dy mnie to zabi­je, alko­hol, pierw­sza lamp­ka wina zaraz po poran­nej kawie, potem kolej­na i kolej­na, że jak wycho­dzę z pra­cy, czu­ję, jak zie­mia pod sto­pa­mi wiru­je. Potem jest już tyl­ko gorzej i pośrod­ku nocy, gdy wra­cam zła­pa­ną z Pra­ca de Figu­eira tak­sów­ką,  potra­fię już tyl­ko pła­kać i obrzu­cać rze­czy­wi­stość naj­gor­szy­mi obe­lga­mi. Spi­jam deszcz i zapra­szam do sie­bie pierw­sze­go napo­tka­ne­go męż­czy­znę, któ­re­go po godzi­nie, awan­tu­ru­jąc się, wyrzu­cam. Doty­kam się przez sen i w śnie sca­ło­wu­ję deszcz z twych pół­przy­mknię­tych powiek.

Kie­dy to się skoń­czy, zasta­na­wiam się, i wca­le nie chcę, żeby się kie­dy­kol­wiek skoń­czy­ło, bo bar­dzo lubię te wszyst­kie widocz­ki, któ­re spa­da­ją na mnie co rano razem z odgło­sem desz­czu i śmie­ją­cych się dzie­ci, któ­rych śmiech jest podob­ny do cie­płe­go desz­czu. Albo te wszyst­kie roz­mo­wy, peł­ne nie­do­mó­wień i ukry­tych zna­czeń, jak na przy­kład z dziw­ką Zeldą Bar­bo­są, któ­ra pła­cze mi w rękaw koszu­li i opo­wia­da, jak pięk­nie było temu ele­ganc­kie­mu panu, ale że związ­ku z tego nie będzie, jeże­li już, co naj­wy­żej  romans, wia­do­mo: żona­ty, dzie­cia­ty. Oczy­wi­ście nie mówię jej, że nawet gdy­by i dzie­ci nie miał, był kawa­le­rem albo wdow­cem, przez gło­wę by mu nie prze­szło zwią­zać się z kimś takim jak Zelda Bar­bo­sa, zwa­ną tu potocz­nie Krwa­wą Mery. No, a ona na koniec zaczy­na opo­wia­dać jak  pisa­ła wier­sze, i zaczy­na je recy­to­wać, a ja upi­jam się coraz bar­dziej, bo trud­no przy takim gra­fo­mań­stwie robić coś inne­go niż pić. Ale jeden z nich jest nawet ład­ny i zaczy­na się od słów doty­kam cię przez sen/bo tyl­ko tam jesteś/świecie, któ­re­go nie ma. To nic wiel­kie­go, ale za każ­dym razem się przy nim wzru­szam, a potem wybu­cham spa­zma­tycz­nym śmie­chem, gdy docho­dzi do moty­wu bur­le­ski.

Ale zno­wu zmie­niam temat, choć z dru­giej stro­ny, cze­go spo­dzie­wać się po kimś, kto koń­czy już dru­gą butel­kę Vin­ho Ver­de, a jest wcze­sne popo­łu­dnie, słoń­ce kła­dzie się na bla­tach sto­łów, głasz­cze po kar­ku, tak, że zaczy­nam się rumie­nić… O tym, że nale­żę do pod­ga­tun­ku homo came­le­oni­cus, dowie­dzia­łam się przez przy­pa­dek. Na rodzin­nym spo­tka­niu peł­nym pulch­nych cio­tek, wiecz­nie się odchu­dza­ją­cych i wiecz­nie nakła­da­ją­cych  dokład­kę, a to wie­deń­skie­go tor­ci­ka, a to rur­kę z bitą śmie­ta­ną, ich synal­ków a moich roz­piesz­czo­nych kuzy­nów, ich śmie­ją­cych się rubasz­nie mężów a moich wujów, roz­ma­wia­ją­cych jak nie o  polo­wa­niach, to o grze w kar­ty, a naj­czę­ściej prze­ka­zu­ją­cych sobie spro­śne dow­ci­py. Czy wiesz, któ­ry gine­ko­log jest naj­lep­szy? Ja wiem. Ten po sie­dem­dzie­siąt­ce. A dla­cze­go?

Dla nie­wta­jem­ni­czo­nym powiem, że bycie homo came­le­oni­cus jest takim samym pro­ble­mem jak każ­dy inny. Jak jasno­wi­dze­nie albo umie­jęt­ność odczy­ty­wa­nia mowy z ruchów warg. Jak posłu­gi­wa­nie się nie­ist­nie­ją­cy­mi języ­ka­mi albo zatrzy­my­wa­nie w powie­trzu spa­da­ją­cych tale­rzy i szkla­nek. I jak każ­dy, nie­sie ze sobą pew­ne ogra­ni­cze­nia. I tak jasno­widz nie powi­nien zosta­wać chi­rur­giem ani księ­dzem, by unik­nąć kon­flik­tu mię­dzy praw­dą a nadzie­ją, nie­do­brze też, gdy bie­rze sobie za żonę kobie­tę ład­ną, szcze­bio­tli­wą i lubią­cą flirt, nie uchro­nią go wte­dy jej powierz­chow­ne kłam­stew­ka ani prze­wra­ca­nie ocza­mi. Opi­sy­wa­ne są zresz­tą w lite­ra­tu­rze histo­rie, gdy zazdro­sny jasno­widz nie mogąc zdzier­żyć kolej­nej zdra­dy ze stro­ny swej mał­żon­ki, zastrze­lił ją z kapi­szo­now­ca albo wywiózł do lasu, w masyw Ser­ra de Estre­la i tam zosta­wił przy­wią­za­ną do drze­wa. Z kolei potra­fią­cy zatrzy­my­wać w locie spa­da­ją­ce przed­mio­ty ma szan­sę zostać clow­nem, ale już na rolę w fil­mie kaska­der­skim nie ma co liczyć, podob­nie jak na pło­mien­ny, awan­tur­ni­czy zwią­zek. Tak, mam wra­że­nie, że wszyst­kie mniej pospo­li­te uzdol­nie­nia idą w parze z samot­no­ścią je posia­da­ją­ce­go. Tak przy­naj­mniej było w moim przy­pad­ku.

***

Tam­te­go pamięt­ne­go lata, jakie spę­dza­łam z ciot­ka­mi i kuzy­no­stwem na wybrze­żu nie­opo­dal Alga­vre, słoń­ce nie­mal nie wycho­dzi­ło zza pokry­wy chmur i cały­mi dnia­mi sią­pił deszcz. Zmę­cze­ni cią­głą zaba­wą w cho­wa­ne­go i słu­cha­niem bajek, szu­ka­li­śmy nowych zabaw, jakie mogły­by nam wypeł­nić czas. Tak też zaczę­li­śmy bawić się w teatr, robiąc na stry­chu sce­nę z koców i gru­bych zasłon, po któ­rych pię­ły się naszy­te kwia­ty, lnia­ne wodo­ro­sty, pulch­ne owa­dy o twar­dych pan­ce­rzy­kach i krót­kich nóż­kach. Lubi­łam wcie­lać się w obce posta­ci, kre­ować zda­rze­nia, któ­re nie mogły mieć miej­sca (tak, na pod­da­szu przy Rua Fer­nan­des Tomas poja­wiał się Mar­kiz de Pombal i w stro­ju z goź­dzi­ków zapo­wia­dał nową rewo­lu­cję, z nim ple­mię Ala­nów i Wizy­go­ci, i wie­lu innych, egzo­tycz­nie nam brzmią­cych boha­te­rów, jakich znaj­do­wa­li­śmy na mar­gi­ne­sach ksią­żek, atla­sów, pre­nu­me­ro­wa­nych przez sta­re ciot­ki gazet).

To praw­da, mia­łam zdol­ność zapa­mię­ty­wa­nia. W tym obco brzmią­cych słów, jak „pato­ge­ne­za” albo „men­stru­acja”, „eja­ku­la­cję” pomi­nę. Stąd czę­sto w naszych dzie­cin­nych spek­ta­klach dosta­wa­łam głów­ne role.

Ćwi­czy­łam cały­mi popo­łu­dnia­mi (moi kuzy­ni gra­li w tym cza­sie w bad­min­to­na na kre­do­wo­zie­lo­nym boisku albo przy­pa­la­li sku­pio­ną wiąz­ką świa­tła polne owa­dy, koni­ki polne), tak, by wie­czo­rem zapre­zen­to­wać się jak naj­le­piej. Gra zresz­tą war­ta była świecz­ki. Tro­chę pochwał, kan­dy­zo­wa­nych cukier­ków od wuja Alfon­sa, pogła­skań pier­sia­stych cio­tek. Przy­ta­ki­wań, obli­zu­ją­cych pal­ce po lukro­wa­nych ciast­kach. Wycie­ra­nia mi buzi po soku. Obiet­nic, że jak tak dalej pój­dzie, w szes­na­stym roku życia wuj zapi­sze mnie do teatru lalek przy Rua da Espe­ran­ca w Lizbo­nie.

I nagle, nie­szczę­ście! Jak ta mydla­na bań­ka z obra­zu Mane­ta, co wzno­si się, wzno­si i w samym ser­cu pęka!

***

Za każ­dym razem, gdy odgry­wam jakąś rolę, moje cia­ło upo­dab­nia się do wyima­gi­no­wa­ne­go pier­wo­wzo­ru. Uzy­sku­je cechy, jakie ten powi­nien posia­dać: mlecz­ną cerę, gład­kie wło­sy, wypry­ski. Zna­mio­na na ple­cach, siń­ce pod ocza­mi. Nie­po­trzeb­ny jest mi maki­jaż. Wiza­żyst­ka o pal­cach dłu­gich i spraw­nych.

Gdy­by taka umie­jęt­ność ujaw­ni­ła się kil­ka lat póź­niej, może sta­ła­by się furt­ką do zawrot­nej karie­ry. Ale wyda­rzy­ło się to zbyt wcze­śnie. Gdy po pro­stu chcia­łam być jak inne dziew­czyn­ki, dziew­czyn­ką. (A może teraz kła­mię? Może pod­świa­do­mie zawsze pro­wo­ko­wa­łam świat, by wybić się jakoś ponad prze­cięt­ny poziom? I świat mnie wresz­cie wysłu­chał?)

Tak czy ina­czej: będąc jesz­cze dziew­czyn­ką, odkry­ty został mi dar, z któ­rym nie wie­dzia­łam co począć. Tym bar­dziej nie wie­dział tego mój tro­skli­wy ojciec ani pier­sia­ste ciot­ki. Tłu­ste pącz­ki w maśle, dla któ­rych masło było kwin­te­sen­cją ist­nie­nia. A masło to było to wszyst­ko, o czym się mówi­ło, co zaj­mo­wa­ło i roz­pły­wa­ło mię­dzy pal­ca­mi na kształt miał­kiej masy. Tak przy­naj­mniej widzia­łam to wte­dy, po czę­ści widzę też teraz. Banal­ne, nie­dziel­ne prze­jażdż­ki peł­ne mla­ska­nia i obma­wia­nia sąsia­dek, a wcze­śniej wizy­ty w kate­drze, w któ­rych biły pokło­ny. Zaafe­ro­wa­nie, by się poka­zać z jak naj­lep­szej stro­ny, a w środ­ku piż­mo­wy łój. Hipo­kryt­ki w różu, bła­he roco­co. I mię­dzy nimi ja, takie lada­co!

Gdy gra­łam rolę księż­ni­czek, moja ciem­na i nie­co brud­na za usza­mi skó­ra ble­dła, wło­sy wygła­dza­ły się, roz­ja­śnia­ły, suk­nia zaczy­na­ła błysz­czeć. Gdy odgry­wa­łam chłop­ca,  zni­ża­ła mi się bar­wa gło­su, uwy­pu­kla­ło jabł­ko Ada­ma, pod nosem poja­wia­ło się coś na kształt deli­kat­ne­go mesz­ku. Począt­ko­wo nikt na to nie zwra­cał uwa­gi, trak­tu­jąc te zmia­ny jak sta­ran­nie dobra­ny maki­jaż. Chwa­lo­no mnie po wystę­pach za przy­go­to­wa­nie do roli (a ten wąsik, to ci napraw­dę wyszedł, jak praw­dzi­wy! Praw­dzi­wy Mar­kiz de Pombal!). Jed­nak po przed­sta­wie­niu Pino­kio, w któ­rym mój nos fak­tycz­nie zaczął wydłu­żać się, ciot­ki zaczę­ły coraz dokład­niej śle­dzić zmia­ny, jakie zacho­dzi­ły w moim cie­le, nie omiesz­ku­jąc wyrzu­cać  ojcu, że jestem być może kolej­nym waria­tem w rodzi­nie, a on, żeniąc się z moją mat­ką, spla­mił rodo­wą krew.

Ojciec począt­ko­wo nie zwra­cał uwa­gi na to, co mówią ciot­ki, i suro­wo zabro­nił im poru­szać tema­tu „odmien­no­ści” w mojej obec­no­ści. Oczy­wi­ście, efekt był zupeł­nie odwrot­ny. Ciot­ki tym natręt­niej zaczę­ły mnie obser­wo­wać, śle­dzić każ­dy krok, pod­glą­dać w łazien­ce (O, tutaj pta­szy­no przy­nio­słam ci ręcz­nik, gdzie ci poło­żyć? Dotknij, jakie miłe frot­te!). A gdy pew­ne­go popo­łu­dnia o sma­ku cia­ste­czek z ama­ret­to zapy­ta­łam ojca wprost, czy jest coś ze mną nie tak, ten poszedł w zapar­te, tłu­ma­cząc, że nie wie o co cho­dzi. Nie wytrzy­ma­łam, wybuch­nę­łam pła­czem. A potem wykrzy­cza­łam mu w twarz całą tę roz­mo­wę z kuzy­no­stwem, któ­rzy powie­dzie­li, że nie mogą dać mi roli Dra­cu­li w kolej­nej sztu­ce, gdyż oba­wia­ją się, że kogoś zabi­ję.

Pamię­tam jak dziś. Sen­hor gar­com, nalej mi jesz­cze. Ojciec wziął mnie na kola­na i powie­dział, że mam  talent po swo­jej mamie, ale muszę ostroż­nie z nim postę­po­wać. Że ten talent tkwi gdzieś w moich korze­niach i posia­da­ła go na pew­no i moja mat­ka, i dzia­dek Juan. Prze­stra­szy­łam się, gdyż moja mat­ka, któ­rej pra­wie nie zna­łam, swo­je ostat­nie lata życia spę­dzi­ła w szpi­ta­lu, a opo­wie­ści o dziad­ku Juanie zawsze napa­wa­ły mnie lękiem (wystar­czy­ło spoj­rzeć na jego por­tret). Wca­le nie chcia­łam, żeby bez mojej kon­tro­li wyra­sta­ły mi wło­sy na rękach albo skra­ca­ła się noga. Chcia­łam być jak inne dzie­ci i myśleć tyl­ko o tym, o czym myślą one. Ale szyb­ko oka­za­ło się, że to nie­moż­li­we. I sama, ku zado­wo­le­niu cio­tek, wyco­fa­łam się z zabaw z dzieć­mi. W świat fik­cji, gdzie odby­wa­ło się wszyst­ko.

***

Pierw­sza rola, w jaką się wcie­li­łam w doro­słym życiu, była rolą pre­sti­di­gi­ta­to­ra. Mia­łam wte­dy szes­na­ście lat i chcia­łam wie­rzyć w ist­nie­nie lep­sze­go świa­ta. Jako pre­sti­di­gi­ta­tor mogłam nie­mal wszyst­ko – wpro­wa­dzać w świat ilu­zji, oży­wiać na nowo wcze­śniej prze­po­ło­wio­ne ostrzem gilo­ty­ny tan­cer­ki, mno­żyć nie­skoń­cze­nie pie­nią­dze, wycza­ro­wy­wać z kape­lu­szy kwia­ty i zamie­niać kawał­ki zmię­te­go papie­ru w bie­lu­teń­kie gołąb­ki. Oczy­wi­ście wszyst­ko to było dość wyra­fi­no­wa­nym kłam­stwem, ale przez jakiś czas bawi­ło mnie takie dawa­nie złu­dzeń, i kar­mi­łam się prze­ko­na­niem, że choć przez chwi­lę dzie­lę się kawał­kiem lep­sze­go świa­ta. Tak, sen­hor gar­com, jesz­cze raz to samo, czy on nigdy nie nauczy się roz­le­wać?, sen­hor gar­com, czyś ty pan osza­lał, zabie­raj to i przy­nieś jak nale­ży, tak, dzię­ku­ję, kom­plet­ny idio­ta, tak więc, ale o czym to jak mówi­łam? Ach, już wiem. Tak więc będąc pre­sti­di­gi­ta­to­rem mogłam nie­mal wszyst­ko, i bar­dzo mi to odpo­wia­da­ło. Two­rzy­łam, nisz­czy­łam i two­rzy­łam na nowo, a wszyst­ko szło mi tak gład­ko, że potra­fi­łam w nie­dzie­lę sta­nąć przed kościo­łem (mały drew­nia­ny barak w pod­rzęd­nej dziel­ni­cy rybac­kiej) i krzy­czeć: zburz­cie tę świą­ty­nię, a ja ją za trzy dni odbu­du­ję. Oczy­wi­ście moje pysz­ne nawo­ły­wa­nia zro­dzi­ły mi nie­ma­ło wro­gów, ale mia­łam to w głę­bo­kim powa­ża­niu. Bar­dziej bola­ły mnie utrud­nie­nia, jakie musia­łam zno­sić w dro­dze do sta­nia się naj­po­pu­lar­niej­szym ilu­zjo­ni­stą w kra­ju. Poda­nie o przy­ję­cie do Kra­jo­we­go Związ­ku Ilu­zjo­ni­stów, opła­ty za człon­ko­stwo, poda­nie do Komi­sji Bio­ety­ki KZI (Kra­jo­we­go Związ­ku Ilu­zjo­ni­stów), że pod­czas swo­ich prak­tyk niko­go nie uśmier­cę. A przede wszyst­kim sto czter­dzie­ści dwa poda­nia, by móc pro­wa­dzić dzia­łal­ność, gdy jestem kobie­tą.  Bo do tej pory wszy­scy sza­no­wa­ni pre­sti­di­gi­ta­to­rzy byli męż­czy­zna­mi i two­rzy­li her­me­tycz­nie zamknię­tą gru­pę nadę­tych bufo­nów. I tu nagle taki ktoś, but­ne dziew­czy­ni­sko. I to w spodniach! Więc cho­wa­łam się w męskim stro­ju (cia­sny gor­set zawią­zy­wa­łam na tyle moc­no, że pra­wie nie było widać uwy­pu­kleń pier­si), a pod nosem malo­wa­łam cie­niut­kie wąsi­ki. Ale na jed­nym ze spek­ta­kli deszcz zmył kamu­flaż, co wywo­ła­ło nie­ma­łe poru­sze­nie wśród widow­ni i obu­rze­nie w gru­pie para­ją­cych się magią.

***

Cie­ka­we, że dla nie­któ­rych kolej­ne odbi­cia sta­no­wią uciecz­kę od poprzed­nich, pod­czas gdy za inny­mi pew­ne wąt­ki cią­gną się nie­prze­rwa­nie, choć ci robią wszyst­ko, by było ina­czej. Tak, nie­do­koń­czo­ne histo­rie lubią wra­cać jak bez­dom­ne psy, wybie­ra­jąc sobie do tego naj­mniej odpo­wied­nie miej­sce i czas. Dla­cze­go o tym piszę? Sen­hor gar­com, i papie­ro­sy. Tyl­ko nie takie sła­be jak poprzed­nio. Otóż trud­no opi­sy­wać mi wła­sną histo­rię, któ­rą tak chęt­nie spi­su­je na kola­nie ten tchórz Fer­nan­do Pes­soa, nie poru­sza­jąc pew­nych pojęć. Bo kim­kol­wiek nie byłam, w jakich­kol­wiek nie żyłam cza­sach, miej­scach i ludziach, zawsze towa­rzy­szył mi ten sam głód. Moż­na go nazwać tęsk­no­tą, albo, jak to tutaj się ład­nie okre­śla, sau­da­de, a co ślicz­nie wyra­ża Zila Mede­iros w swo­im fado. Nie chcę, by brzmia­ło to pate­tycz­nie, myślę, że podob­ne uczu­cie doty­czy nie­jed­ne­go, o ile nie każ­de­go. Tak czy ina­czej w moim przy­pad­ku było to dosyć istot­ne, bo cokol­wiek nie robi­łam, zawsze moje sied­mio­let­nie odbi­cia koń­czy­ły się tak samo, umie­ra­ły na ser­ce albo popa­da­ły w sza­leń­stwo, w któ­rym obgry­za­ły wpierw wła­sne paznok­cie, a następ­nie całe koń­czy­ny. Kim­kol­wiek nie sta­wa­łam się, zawsze gdzieś tam dopa­dał mnie głód, i wypro­wa­dzał na manow­ce. Odcho­dzi­łam: powo­li, bole­śnie, nagle.

O autorze

Marta Kucharska

Urodzona 22 maja 1984, do tej pory prozę i poezję publikowała na łamach m.in. „Akcentu”, „Odry”, „Rity Baum”, „Toposu”, „Twórczości”, „Latarni Morskiej”, „Wyspy”. Finalistka jednego z Połowów organizowanych przez Biuro Literackie, laureatka konkursu Dolina Kreatywna organizowanego przez TVP. Do tej pory wydała dwie książki: zbiór opowiadan Kino Objazdowe (Papierowy Motyl, 2012) i tomik poetycki Abisynia (Zeszyty Poetyckie, 2013), wyróżniony drugą nagrodą w konkursie Złoty Środek Poezji Kutno 2014 za najlapszy debiut poetycki. Mieszka pod Wrocławiem.

Powiązania

Ciężko utrzymać poziom, ale jeszcze trudniej wiarygodność poetycką

debaty / wydarzenia i inicjatywy Różni autorzy

Gło­sy Julii Fie­dor­czuk, Grze­go­rza Jan­ko­wi­cza, Paw­ła Kacz­mar­skie­go, Mate­usza Kotwi­cy, Mar­ty Kuchar­skiej i Mar­ci­na Sier­szyń­skie­go w deba­cie „Dożyn­ki 2008”.

Więcej