Flora
„Wilgotny las równikowy, las strefy równikowej, puszcza tropikalna, las deszczowy, las tropikalny, las higromegatermiczny, zwany także dżunglą – wiecznie zielona formacja leśna strefy międzyzwrotnikowej. Występuje na ubogich glebach laterytowych, w klimacie przez cały rok jednostajnie gorącym i wilgotnym. Na skutek szybkiego rozkładu materii organicznej roślinność jest gęsta i bujna. Lasy te cechuje brak sezonowej rytmiki w życiu roślin, ogromne bogactwo gatunkowe drzew (na 1 hektarze lasu tropikalnego występuje ok. 200 gatunków drzew, podczas gdy w lesie strefy umiarkowanej dziesięciokrotnie mniej), wielowarstwowy układ drzewostanu oraz obfitość lian i epifitów. Drzewa mają proste, wysokie (do 80 m) pnie, dość pospolite jest zjawisko kauliflorii (kwiaty wyrastają bezpośrednio z pnia). Wnętrze lasu jest bardzo cieniste, wskutek czego słabo wykształca się warstwa krzewów i runa.” [Wikipedia]
Nazywam się Flora Tristan, mam trzydzieści lat, i zastanawiam się, co będzie dalej, gdyż zbliża się siódmy rok, odkąd zostałam pisarzem, a jak do tej pory, regularnie, co siedem lat, odkąd wkroczyłam w dorosłość, staję się kimś nowym, co pociąga za sobą znaczące zmiany tak w życiu zawodowym, jak i osobistym. Nie wspominając o transformacji, jaka zachodzi w moim ciele, tym płetwonogu wciskanym w kolejne formy, o zaburzeniach dotychczasowej fizjologii, wybuchach hormonów, które prowadzą do stworzenia mnie na nowo. Nie jest zresztą sprawą prostą ani pożądaną tak nagła metamorfoza, choć dzięki majątkowi, jaki odziedziczyłam w spadku po dziadku ze strony matki, o którym przez długi czas na uroczystościach rodzinnych nikt nie śmiał pisnąć ni słówka, jak i temu, że należę do owego rzadkiego podgatunku homo cameleonicus, co jest jak bycie latimerią w świecie zwierząt, w swoim życiu byłam i prestidigitatorem, i nadwornym błaznem, kochanką Quinty da Regaleira, tego ekscentrycznego bibliofila, który za moja duszę był w stanie oddać swój pałac nieopodal Sintry, jak i akwarelisty z Palacio da Pena. Tak, dobrze myślisz, jeśli się uśmiechasz. No więc był i Fernando II, i jego brat Albert ze swoją zazdrosną małżonką, spacery wzdłuż wybrzeża, boso, po mokrym piasku, z parasolką, kreślenie ruchu gwiazd, co wdzięczyły się na materiale nieba niby arabeski. A potem przechodziliśmy w inny wymiar, rozedrgany dźwiękami bębnów i trąbek, o zapachu piżma i rozlewanego szampana. Rozmywaliśmy się jak pastele na impresjonistycznych pejzażach Paryża w którejś z dusznych sal, gdzie akurat odbywał się bal, spotkanie udziałowców koncernów naftowych, co w rzeczy samej miało więcej wspólnego z sodomią niż prowadzeniem transakcji. Tak, blada Portugalio, znam Cię na wylot, i twój świt bladoniebieski jak sukienki Matki Boskiej Fatimskiej, gdy budziłam się z bólem głowy i szłam w morze oglądać, jak rybacy zdrewniałymi z wysiłku rękoma wyciągają ryby, skrzące rybią łuską sieci, ocierają pot, dźwigają tuńczyki. Obiecywałam sobie zawsze wtedy nigdy więcej do żadnego Palacio nie wracać, nie stapiać z tym światkiem efemerycznym i błahym, co jest tylko migawką, tańcem świateł, chaosem lecących w przepaść zbuntowanych aniołów, Kuszeniem świętego Antoniego z Boscha, krzykiem z Muncha, przystrojonym w fałdy, zakładki, zabiegi na tłuszczu i Armaniego. Tak, senhor, poznałam czym jest smak porażki, czym strach, gdy na szali przed pojedynkiem stawia się własne życie, i jeszcze gorszy, gdy odejście grozi najbliższym. A mój dziadek przyjaźnił się z Caloustem Gulbenkianem i Eduardem Manetem. I na ósme urodziny wręczył mi zeszyt z reprodukcją Chłopca puszczającego bańki. Mam go do dziś. I sentyment do mydlanych baniek, co skrzą się chwilę w świetle, by zaraz pęknąć. Dzieci, jak mali bożkowie, nadmuchują kolejne. Powstałeś ze słomki i mydlanej bańki.
No, ale może stopniowo, powoli, senhor garcom, poproszę jeszcze jeden kieliszek czerwonego wina, by językowi ułatwić tkanie opowieści. Jest ciepłe, wrześniowe popołudnie, po drugiej stronie cienie wydłużone jak szyjki butelek przechodzą po niebieskich azulejos i nikną schodami w dół, bo Lizbona to miasto schodów i biało-żółtych korytarzy. Obsypanych konfetti z płatków pelargonii, glicynii, znaczonych sznureczkami materiałowych trójkącików, z zakamarkami, gdzie przy tęsknym fado odbywa się tania miłość. Jest miastem tramwajów, co są jak żółte płótna wypełnione kolażami: głów, rąk, kapeluszy, toreb, warzyw, guzików, płaszczy. Tak, ale tu tramwaj nie dojeżdża (gdyby dojeżdżał, nietrudno byłoby sobie wyobrazić bohaterów Bułhakowa, gdy kłócą się o istnienie Boga). I w restauracji Verandah (tak, tak, Verandah, tej samej, w której Fernando Pessoa podpisuje moje opowieści swoim nazwiskiem, a Zelda Barbosa regularnie psuje mało mądrego podlotka, co niejednokrotnie kończy się strzelaniną w wykonaniu podpitego Alfonso Soaresa) prawie nikogo nie ma. Mimo to ten wypucowany żółtodziób w garniturku i lakierkach nie umie nawet właściwie podać wina. Aż strach poprosić o coś więcej.
No, ale wracając. Więc jak odkryłam, że jestem owym homo cameleonicus? (Ech, jak pięknie. Słońce lepi się do blatów stołów i odbija w twarzy siedzącej naprzeciwko staruszki. Ma w sobie coś powolnego, ociężałego, z konsystencji pudru. Podłużne smugi przesypują się przez gałęzie tulipanowców, które zaczęły zrzucać duże, pożółkłe liście. Jeżeli napiszę jeszcze kiedyś jakąś książkę, będzie to opowieść o świetle.) Dziękuję senhor garcom, wystarczy. Butelkę proszę zostawić na stole. Zastanawiam się, kiedy mnie to zabije, alkohol, pierwsza lampka wina zaraz po porannej kawie, potem kolejna i kolejna, że jak wychodzę z pracy, czuję, jak ziemia pod stopami wiruje. Potem jest już tylko gorzej i pośrodku nocy, gdy wracam złapaną z Praca de Figueira taksówką, potrafię już tylko płakać i obrzucać rzeczywistość najgorszymi obelgami. Spijam deszcz i zapraszam do siebie pierwszego napotkanego mężczyznę, którego po godzinie, awanturując się, wyrzucam. Dotykam się przez sen i w śnie scałowuję deszcz z twych półprzymkniętych powiek.
Kiedy to się skończy, zastanawiam się, i wcale nie chcę, żeby się kiedykolwiek skończyło, bo bardzo lubię te wszystkie widoczki, które spadają na mnie co rano razem z odgłosem deszczu i śmiejących się dzieci, których śmiech jest podobny do ciepłego deszczu. Albo te wszystkie rozmowy, pełne niedomówień i ukrytych znaczeń, jak na przykład z dziwką Zeldą Barbosą, która płacze mi w rękaw koszuli i opowiada, jak pięknie było temu eleganckiemu panu, ale że związku z tego nie będzie, jeżeli już, co najwyżej romans, wiadomo: żonaty, dzieciaty. Oczywiście nie mówię jej, że nawet gdyby i dzieci nie miał, był kawalerem albo wdowcem, przez głowę by mu nie przeszło związać się z kimś takim jak Zelda Barbosa, zwaną tu potocznie Krwawą Mery. No, a ona na koniec zaczyna opowiadać jak pisała wiersze, i zaczyna je recytować, a ja upijam się coraz bardziej, bo trudno przy takim grafomaństwie robić coś innego niż pić. Ale jeden z nich jest nawet ładny i zaczyna się od słów dotykam cię przez sen/bo tylko tam jesteś/świecie, którego nie ma. To nic wielkiego, ale za każdym razem się przy nim wzruszam, a potem wybucham spazmatycznym śmiechem, gdy dochodzi do motywu burleski.
Ale znowu zmieniam temat, choć z drugiej strony, czego spodziewać się po kimś, kto kończy już drugą butelkę Vinho Verde, a jest wczesne popołudnie, słońce kładzie się na blatach stołów, głaszcze po karku, tak, że zaczynam się rumienić… O tym, że należę do podgatunku homo cameleonicus, dowiedziałam się przez przypadek. Na rodzinnym spotkaniu pełnym pulchnych ciotek, wiecznie się odchudzających i wiecznie nakładających dokładkę, a to wiedeńskiego torcika, a to rurkę z bitą śmietaną, ich synalków a moich rozpieszczonych kuzynów, ich śmiejących się rubasznie mężów a moich wujów, rozmawiających jak nie o polowaniach, to o grze w karty, a najczęściej przekazujących sobie sprośne dowcipy. Czy wiesz, który ginekolog jest najlepszy? Ja wiem. Ten po siedemdziesiątce. A dlaczego?
Dla niewtajemniczonym powiem, że bycie homo cameleonicus jest takim samym problemem jak każdy inny. Jak jasnowidzenie albo umiejętność odczytywania mowy z ruchów warg. Jak posługiwanie się nieistniejącymi językami albo zatrzymywanie w powietrzu spadających talerzy i szklanek. I jak każdy, niesie ze sobą pewne ograniczenia. I tak jasnowidz nie powinien zostawać chirurgiem ani księdzem, by uniknąć konfliktu między prawdą a nadzieją, niedobrze też, gdy bierze sobie za żonę kobietę ładną, szczebiotliwą i lubiącą flirt, nie uchronią go wtedy jej powierzchowne kłamstewka ani przewracanie oczami. Opisywane są zresztą w literaturze historie, gdy zazdrosny jasnowidz nie mogąc zdzierżyć kolejnej zdrady ze strony swej małżonki, zastrzelił ją z kapiszonowca albo wywiózł do lasu, w masyw Serra de Estrela i tam zostawił przywiązaną do drzewa. Z kolei potrafiący zatrzymywać w locie spadające przedmioty ma szansę zostać clownem, ale już na rolę w filmie kaskaderskim nie ma co liczyć, podobnie jak na płomienny, awanturniczy związek. Tak, mam wrażenie, że wszystkie mniej pospolite uzdolnienia idą w parze z samotnością je posiadającego. Tak przynajmniej było w moim przypadku.
***
Tamtego pamiętnego lata, jakie spędzałam z ciotkami i kuzynostwem na wybrzeżu nieopodal Algavre, słońce niemal nie wychodziło zza pokrywy chmur i całymi dniami siąpił deszcz. Zmęczeni ciągłą zabawą w chowanego i słuchaniem bajek, szukaliśmy nowych zabaw, jakie mogłyby nam wypełnić czas. Tak też zaczęliśmy bawić się w teatr, robiąc na strychu scenę z koców i grubych zasłon, po których pięły się naszyte kwiaty, lniane wodorosty, pulchne owady o twardych pancerzykach i krótkich nóżkach. Lubiłam wcielać się w obce postaci, kreować zdarzenia, które nie mogły mieć miejsca (tak, na poddaszu przy Rua Fernandes Tomas pojawiał się Markiz de Pombal i w stroju z goździków zapowiadał nową rewolucję, z nim plemię Alanów i Wizygoci, i wielu innych, egzotycznie nam brzmiących bohaterów, jakich znajdowaliśmy na marginesach książek, atlasów, prenumerowanych przez stare ciotki gazet).
To prawda, miałam zdolność zapamiętywania. W tym obco brzmiących słów, jak „patogeneza” albo „menstruacja”, „ejakulację” pominę. Stąd często w naszych dziecinnych spektaklach dostawałam główne role.
Ćwiczyłam całymi popołudniami (moi kuzyni grali w tym czasie w badmintona na kredowozielonym boisku albo przypalali skupioną wiązką światła polne owady, koniki polne), tak, by wieczorem zaprezentować się jak najlepiej. Gra zresztą warta była świeczki. Trochę pochwał, kandyzowanych cukierków od wuja Alfonsa, pogłaskań piersiastych ciotek. Przytakiwań, oblizujących palce po lukrowanych ciastkach. Wycierania mi buzi po soku. Obietnic, że jak tak dalej pójdzie, w szesnastym roku życia wuj zapisze mnie do teatru lalek przy Rua da Esperanca w Lizbonie.
I nagle, nieszczęście! Jak ta mydlana bańka z obrazu Maneta, co wznosi się, wznosi i w samym sercu pęka!
***
Za każdym razem, gdy odgrywam jakąś rolę, moje ciało upodabnia się do wyimaginowanego pierwowzoru. Uzyskuje cechy, jakie ten powinien posiadać: mleczną cerę, gładkie włosy, wypryski. Znamiona na plecach, sińce pod oczami. Niepotrzebny jest mi makijaż. Wizażystka o palcach długich i sprawnych.
Gdyby taka umiejętność ujawniła się kilka lat później, może stałaby się furtką do zawrotnej kariery. Ale wydarzyło się to zbyt wcześnie. Gdy po prostu chciałam być jak inne dziewczynki, dziewczynką. (A może teraz kłamię? Może podświadomie zawsze prowokowałam świat, by wybić się jakoś ponad przeciętny poziom? I świat mnie wreszcie wysłuchał?)
Tak czy inaczej: będąc jeszcze dziewczynką, odkryty został mi dar, z którym nie wiedziałam co począć. Tym bardziej nie wiedział tego mój troskliwy ojciec ani piersiaste ciotki. Tłuste pączki w maśle, dla których masło było kwintesencją istnienia. A masło to było to wszystko, o czym się mówiło, co zajmowało i rozpływało między palcami na kształt miałkiej masy. Tak przynajmniej widziałam to wtedy, po części widzę też teraz. Banalne, niedzielne przejażdżki pełne mlaskania i obmawiania sąsiadek, a wcześniej wizyty w katedrze, w których biły pokłony. Zaaferowanie, by się pokazać z jak najlepszej strony, a w środku piżmowy łój. Hipokrytki w różu, błahe rococo. I między nimi ja, takie ladaco!
Gdy grałam rolę księżniczek, moja ciemna i nieco brudna za uszami skóra bledła, włosy wygładzały się, rozjaśniały, suknia zaczynała błyszczeć. Gdy odgrywałam chłopca, zniżała mi się barwa głosu, uwypuklało jabłko Adama, pod nosem pojawiało się coś na kształt delikatnego meszku. Początkowo nikt na to nie zwracał uwagi, traktując te zmiany jak starannie dobrany makijaż. Chwalono mnie po występach za przygotowanie do roli (a ten wąsik, to ci naprawdę wyszedł, jak prawdziwy! Prawdziwy Markiz de Pombal!). Jednak po przedstawieniu Pinokio, w którym mój nos faktycznie zaczął wydłużać się, ciotki zaczęły coraz dokładniej śledzić zmiany, jakie zachodziły w moim ciele, nie omieszkując wyrzucać ojcu, że jestem być może kolejnym wariatem w rodzinie, a on, żeniąc się z moją matką, splamił rodową krew.
Ojciec początkowo nie zwracał uwagi na to, co mówią ciotki, i surowo zabronił im poruszać tematu „odmienności” w mojej obecności. Oczywiście, efekt był zupełnie odwrotny. Ciotki tym natrętniej zaczęły mnie obserwować, śledzić każdy krok, podglądać w łazience (O, tutaj ptaszyno przyniosłam ci ręcznik, gdzie ci położyć? Dotknij, jakie miłe frotte!). A gdy pewnego popołudnia o smaku ciasteczek z amaretto zapytałam ojca wprost, czy jest coś ze mną nie tak, ten poszedł w zaparte, tłumacząc, że nie wie o co chodzi. Nie wytrzymałam, wybuchnęłam płaczem. A potem wykrzyczałam mu w twarz całą tę rozmowę z kuzynostwem, którzy powiedzieli, że nie mogą dać mi roli Draculi w kolejnej sztuce, gdyż obawiają się, że kogoś zabiję.
Pamiętam jak dziś. Senhor garcom, nalej mi jeszcze. Ojciec wziął mnie na kolana i powiedział, że mam talent po swojej mamie, ale muszę ostrożnie z nim postępować. Że ten talent tkwi gdzieś w moich korzeniach i posiadała go na pewno i moja matka, i dziadek Juan. Przestraszyłam się, gdyż moja matka, której prawie nie znałam, swoje ostatnie lata życia spędziła w szpitalu, a opowieści o dziadku Juanie zawsze napawały mnie lękiem (wystarczyło spojrzeć na jego portret). Wcale nie chciałam, żeby bez mojej kontroli wyrastały mi włosy na rękach albo skracała się noga. Chciałam być jak inne dzieci i myśleć tylko o tym, o czym myślą one. Ale szybko okazało się, że to niemożliwe. I sama, ku zadowoleniu ciotek, wycofałam się z zabaw z dziećmi. W świat fikcji, gdzie odbywało się wszystko.
***
Pierwsza rola, w jaką się wcieliłam w dorosłym życiu, była rolą prestidigitatora. Miałam wtedy szesnaście lat i chciałam wierzyć w istnienie lepszego świata. Jako prestidigitator mogłam niemal wszystko – wprowadzać w świat iluzji, ożywiać na nowo wcześniej przepołowione ostrzem gilotyny tancerki, mnożyć nieskończenie pieniądze, wyczarowywać z kapeluszy kwiaty i zamieniać kawałki zmiętego papieru w bieluteńkie gołąbki. Oczywiście wszystko to było dość wyrafinowanym kłamstwem, ale przez jakiś czas bawiło mnie takie dawanie złudzeń, i karmiłam się przekonaniem, że choć przez chwilę dzielę się kawałkiem lepszego świata. Tak, senhor garcom, jeszcze raz to samo, czy on nigdy nie nauczy się rozlewać?, senhor garcom, czyś ty pan oszalał, zabieraj to i przynieś jak należy, tak, dziękuję, kompletny idiota, tak więc, ale o czym to jak mówiłam? Ach, już wiem. Tak więc będąc prestidigitatorem mogłam niemal wszystko, i bardzo mi to odpowiadało. Tworzyłam, niszczyłam i tworzyłam na nowo, a wszystko szło mi tak gładko, że potrafiłam w niedzielę stanąć przed kościołem (mały drewniany barak w podrzędnej dzielnicy rybackiej) i krzyczeć: zburzcie tę świątynię, a ja ją za trzy dni odbuduję. Oczywiście moje pyszne nawoływania zrodziły mi niemało wrogów, ale miałam to w głębokim poważaniu. Bardziej bolały mnie utrudnienia, jakie musiałam znosić w drodze do stania się najpopularniejszym iluzjonistą w kraju. Podanie o przyjęcie do Krajowego Związku Iluzjonistów, opłaty za członkostwo, podanie do Komisji Bioetyki KZI (Krajowego Związku Iluzjonistów), że podczas swoich praktyk nikogo nie uśmiercę. A przede wszystkim sto czterdzieści dwa podania, by móc prowadzić działalność, gdy jestem kobietą. Bo do tej pory wszyscy szanowani prestidigitatorzy byli mężczyznami i tworzyli hermetycznie zamkniętą grupę nadętych bufonów. I tu nagle taki ktoś, butne dziewczynisko. I to w spodniach! Więc chowałam się w męskim stroju (ciasny gorset zawiązywałam na tyle mocno, że prawie nie było widać uwypukleń piersi), a pod nosem malowałam cieniutkie wąsiki. Ale na jednym ze spektakli deszcz zmył kamuflaż, co wywołało niemałe poruszenie wśród widowni i oburzenie w grupie parających się magią.
***
Ciekawe, że dla niektórych kolejne odbicia stanowią ucieczkę od poprzednich, podczas gdy za innymi pewne wątki ciągną się nieprzerwanie, choć ci robią wszystko, by było inaczej. Tak, niedokończone historie lubią wracać jak bezdomne psy, wybierając sobie do tego najmniej odpowiednie miejsce i czas. Dlaczego o tym piszę? Senhor garcom, i papierosy. Tylko nie takie słabe jak poprzednio. Otóż trudno opisywać mi własną historię, którą tak chętnie spisuje na kolanie ten tchórz Fernando Pessoa, nie poruszając pewnych pojęć. Bo kimkolwiek nie byłam, w jakichkolwiek nie żyłam czasach, miejscach i ludziach, zawsze towarzyszył mi ten sam głód. Można go nazwać tęsknotą, albo, jak to tutaj się ładnie określa, saudade, a co ślicznie wyraża Zila Medeiros w swoim fado. Nie chcę, by brzmiało to patetycznie, myślę, że podobne uczucie dotyczy niejednego, o ile nie każdego. Tak czy inaczej w moim przypadku było to dosyć istotne, bo cokolwiek nie robiłam, zawsze moje siedmioletnie odbicia kończyły się tak samo, umierały na serce albo popadały w szaleństwo, w którym obgryzały wpierw własne paznokcie, a następnie całe kończyny. Kimkolwiek nie stawałam się, zawsze gdzieś tam dopadał mnie głód, i wyprowadzał na manowce. Odchodziłam: powoli, boleśnie, nagle.