utwory / premiery w sieci

Larysa

Małgorzata Kolankowska

Premierowe opowiadanie Małgorzaty Kolankowskiej.

W powie­trzu uno­sił się zapach wil­go­ci. Rze­ka nie­daw­no wyla­ła na oko­licz­ne łąki. Teraz zro­bi­ło się par­no i dusz­no. Nad wodą uno­si­ły się chma­ry koma­rów. Ste­fan polu­zo­wał guzi­ki koszu­li. Nie mógł prze­stać myśleć o jej pier­siach, któ­rych kształt deli­kat­nie zary­so­wy­wał się pod cha­bro­wą bluz­ką. Zapa­mię­tał kolor bluz­ki, bo od razu sko­ja­rzył mu się z ocza­mi. Pięk­ne, gra­na­to­we z nutą zie­le­ni, opra­wio­ne gęsty­mi, czar­ny­mi brwia­mi. Powta­rzał sobie w pamię­ci te trzy sło­wa: „Wuja nie ma”.

Jak zawsze w czwart­ki, zaszedł do popa na par­tyj­kę sza­chów i kie­li­szek nalew­ki z gło­gu. Nie spo­dzie­wał się, że otwo­rzy mu kobie­ta. Mia­ła może trzy­dzie­ści parę lat. Sza­ra spód­ni­ca, cha­bro­wa bluz­ka i opa­da­ją­ce na nią lek­ko dwa dłu­gie war­ko­cze – gdy­by chcia­ła, mogła­by się nimi prze­pa­sać i jesz­cze zwi­sa­ły­by poni­żej ple­ców. I do tego to słod­kie spoj­rze­nie. Wan­da nigdy tak na nie­go nie patrzy­ła. Nawet w dniu ślu­bu.

Przy­po­mniał sobie jej dłu­gą suk­nię w kolo­rze ecru. Była ele­ganc­ka, ale bar­dzo skrom­na. Na gło­wie cze­pek z welo­nem, a w dło­niach kon­wa­lie. Wte­dy, gdy sta­li obok sie­bie przy ołta­rzu, był w niej zako­cha­ny do sza­leń­stwa. Pisał wier­sze, z któ­rych ona się śmia­ła. Nie wie­dział, czy tak napraw­dę coś do nie­go czu­ła. Bar­dzo chciał w to wie­rzyć. Wie­le sobie obie­cy­wał po nocy poślub­nej, ale moc­no się roz­cza­ro­wał. Było ciem­no. Ona zim­na i nie­go­to­wa. Nie dopro­wa­dził jej do roz­ko­szy. Wyda­wa­ło mu się, że cicho łka­ła w podusz­kę. Było ciem­no, nie mógł spoj­rzeć w jej oczy. Teraz trud­no mu uwie­rzyć, że uda­ło im się jakoś spło­dzić dwo­je dzie­ci. Posłusz­nie wyko­ny­wał swo­ją pra­cę. Codzien­nie rano wycho­dził i wra­cał w mia­rę punk­tu­al­nie. Po obie­dzie sia­dał przy biblio­tecz­ce i się­gał po Mic­kie­wi­cza lub Byro­na. Odpły­wał myśla­mi na suche­go prze­stwór oce­anu.

Nie było jej łatwo. Szyb­ko oka­za­ło się, że mał­żeń­stwo to jed­na wiel­ka fik­cja. Mama nigdy nie przy­zna­ła się, że było jej cięż­ko. Jede­na­ście poro­dów, w tym jeden mar­twy, póź­niej śmierć dziew­czy­nek. Wszyst­ko zawsze było na czas, czy­ste, przy­go­to­wa­ne. Mama, cho­ciaż suro­wa, nigdy się nie skar­ży­ła, nigdy nie zwie­rza­ła. Zno­si­ła ten kosz­mar z praw­dzi­wą god­no­ścią. Wan­da zro­zu­mia­ła, że tak już jest. Wiel­ka miłość, cudow­ni kochan­ko­wie nigdy jej nie pocią­ga­li. Mia­ła prag­ma­tycz­ne podej­ście do życia. Nie chcia­ła zostać sta­rą pan­ną, więc chwy­ci­ła się pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji. Pomy­śla­ła, że miłość przyj­dzie póź­niej. A może, że miłość to żyć w zgo­dzie do śmier­ci. Teraz już nie pamię­ta­ła, co myśla­ła. Teraz musia­ła zająć się domem. A ści­ślej całą logi­sty­ką. Dzień zaczy­na­ła o czwar­tej lub pią­tej. Pali­ła w pie­cu, aby dzie­ci mia­ły cie­pły posi­łek z rana. Szy­ko­wa­ła śnia­da­nie dla wszyst­kich, pako­wa­ła kanap­ki Ste­fa­no­wi, a potem zabie­ra­ła się do pra­nia i sprzą­ta­nia. Latem nie było tak źle, ale zimą ręcę mdla­ły jej z zim­na, gdy godzi­na­mi sta­ła nad balią. Jej miesz­ka­nie lśni­ło czy­sto­ścią i zawsze pach­nia­ło świe­żym kroch­ma­lem i domo­wym cia­stem. Ste­fan przy­no­sił pie­nią­dze, a ona skru­pu­lat­nie dzie­li­ła wydat­ki. Pra­nie, sprzą­ta­nie, goto­wa­nie, lek­cje z dzieć­mi i wie­czor­ne szy­cie przy lam­pie. Cza­sa­mi wyda­wa­ło jej się, że zaczy­na gorzej widzieć. Witek i Kasia byli nie­zno­śni. Było pomię­dzy nimi zale­d­wie dzie­sięć mie­się­cy róż­ni­cy i świet­nie doga­dy­wa­li się w tema­cie psot, ale z dru­giej stro­ny sta­le rywa­li­zo­wa­li o wzglę­dy mamy. Obo­je bar­dzo się sta­ra­li, aby zała­pać się na więk­szy kawa­łek cia­sta z kru­szon­ką. Ach, ta kru­szon­ka! Zawsze wycho­dzi­ła jej lek­ko chru­pią­ca. Nie korzy­sta­ła z żad­nych ksią­żek kuchar­skich – odmie­rza­ła wszyst­ko na oko i doda­wa­ła zawsze coś od sie­bie, w zależ­no­ści od nastro­ju. Męża kocha­ła w szcze­gól­ny spo­sób. Chy­ba przy­zwy­cza­iła się do jego cichej obec­no­ści i to inter­pre­to­wa­ła jako miłość. Lubi­ła, kie­dy był obok, cho­ciaż czę­sto nie mogła się oprzeć wra­że­niu, że jest nie­obec­ny, że krą­ży gdzieś w innej prze­strze­ni, do któ­rej ona nie mia­ła dostę­pu.

Była zmę­czo­na upa­łem i ducho­tą. Ste­fan wszedł, poca­ło­wał ją w poli­czek i skie­ro­wał się do gabi­ne­tu. Póź­niej, kie­dy jedli obiad, pota­ki­wał tyl­ko odru­cho­wo gło­wą. Ona mar­twi­ła się kolej­ny­mi uwa­ga­mi w dzien­nicz­ku Kasi i pogło­ska­mi o groź­bie woj­ny. Patrzy­ła w oczy męża, a raczej pró­bo­wa­ła do nich dotrzeć, ale patrzy­ły śle­po w jakieś inne miej­sce. Było jej przez moment przy­kro, ale przy­po­mnia­ła sobie, że ma być sil­na. Sprząt­nę­ła po obie­dzie. Dzie­ci pobie­gły się bawić. Myła sło­iki, płu­ka­ła ogór­ki i koper wło­ski. Na tar­gu kupi­ła dzie­sięć kilo na kiszo­ne. Jak zawsze szy­ko­wa­ła wszyst­ko sama. Zale­wa już była prze­stu­dzo­na w komór­ce. Ukła­da­ła ogó­rek za ogór­kiem, aby jak naj­wię­cej zmie­ści­ło się w sło­iku. Ste­fan sie­dział przy biur­ku i coś pisał. Ona dokła­da­ła teraz po kil­ka ząb­ków czosn­ku i obry­wa­ła kwia­ty kopru, aby roz­ło­żyć je rów­no­mier­nie. Popro­si­ła Kasię, aby narwa­ła jej liści z czar­nej porzecz­ki i wiśni. Doda­wa­ły aro­ma­tu. To był jej sekret. Obmy­wa­jąc ogór­ki, zasta­na­wia­ła się, co się sta­nie z tym wszyst­kim, jeśli zno­wu wybuch­nie woj­na. Pamię­ta­ła tę pierw­szą z dzie­ciń­stwa. Była wte­dy mała. Pamię­ta­ła krew. Dużo krwi. I płacz. I lęk. Teraz wszyst­ko zaczę­ło się ukła­dać. Wol­na Pol­ska. Język pol­ski w szko­le. Język pol­ski na uli­cy. Co będzie, gdy tego zabrak­nie? Przy­po­mnia­ła sobie, że wszy­scy zacią­ga­li się wte­dy do woj­ska. Czy Ste­fan też zno­wu pój­dzie? Ten mój roman­tyk, ode­rwa­ny od rze­czy­wi­sto­ści? Dzia­łał prze­cież w Pol­skiej Orga­ni­za­cji Woj­sko­wej… Prze­szył ją dreszcz nie­po­ko­ju.

Wziął do ręki uko­cha­ne Sone­ty. Roz­ma­rzył się. Wan­da coś do nie­go mówi­ła z kuch­ni, ale on widział roz­cią­ga­ją­ce się pola, a spo­śród traw wyła­nia­ła się pięk­na twarz dziew­czy­ny. Chciał­by móc tak z nią prze­cha­dzać się po łące… Przy­bie­gła Kasia i usia­dła mu na kola­nach, pro­sząc, aby pomógł jej napi­sać wypra­co­wa­nie, bo nic mądre­go nie przy­cho­dzi­ło jej do gło­wy. Ste­fan zapy­tał o temat opo­wia­da­nia. Trze­ba było napi­sać o rodzin­nych korze­niach. Sta­rał się odtwo­rzyć w pamię­ci, od kie­dy Pole­sie sta­ło się jego miej­scem. Ojciec zarzą­dzał mająt­kiem w Szpi­ta­lach. To był nie­wiel­ki dwo­rek, jak u Trau­gut­tów czy Kościusz­ków. Wokół zie­leń. Pięk­na, dzi­ka, nie­okieł­zna­na. Rodzi­na Wan­dy prze­nio­sła się na te zie­mie ze Ślą­ska – wszy­scy Powiec­cy wal­czy­li w powsta­niach. Wan­dy ojciec był kie­dyś na Pole­siu i koniecz­nie chciał wró­cić na te zie­lo­ne tere­ny. Coś go tu urze­kło. Na począt­ku było cięż­ko, prze­cież roz­po­czy­na­li wszyst­ko od zera. Parę mie­się­cy miesz­ka­li w zie­mian­ce, ale Wan­da nie wspo­mi­na­ła tego źle, mówi­ła, że mia­ło swój urok. Kasia słu­cha­ła uważ­nie, noto­wa­ła i pobie­gła grzecz­nie spi­sać histo­rię.

***

– Wan­dziu, wycho­dzę. – Zatrza­snął drzwi i poszedł do biu­ra. Nie mógł się na niczym sku­pić i skoń­czył wcze­śniej. Roz­dy­spo­no­wał innym zada­nia i udał się na prze­chadz­kę. Było pięk­ne lato, wyjąt­ko­wo łaska­we tego roku. Cie­płe dni, prze­pla­ta­ne lek­kim desz­czem. Dziw­nym tra­fem nogi popro­wa­dzi­ły go w stro­nę domu popa. W ogro­dzie doj­rzał zna­jo­mą syl­wet­kę. Nachy­la­ła się, zry­wa­jąc tru­skaw­ki. Pod­szedł do pło­tu i się ukło­nił. Wsta­ła uśmiech­nię­ta. Na czo­le mia­ła drob­ne kro­pel­ki potu, a twarz czer­wo­ną od słoń­ca.
– Wuj był bar­dzo nie­po­cie­szo­ny, że się pano­wie roz­mi­nę­li. Zapra­szam, może pan do nas zaj­dzie? Wuj powi­nien nie­dłu­go wró­cić…
Ste­fan nie wie­dział, co odpo­wie­dzieć. Była taka słod­ka. Patrzył teraz, jak kro­pla potu spły­wa wąską struż­ką wzdłuż szyi w kie­run­ku dekol­tu. Oddy­cha­ła mia­ro­wo, a pier­si deli­kat­nie uno­si­ły się w górę. Zoba­czy­ła coś w jego spoj­rze­niu, ale zamiast spu­ścić wzrok, powtó­rzy­ła zapro­sze­nie.
– Dzię­ku­ję, dobrze, zacze­kam. – odparł bez­wied­nie. Co ja robię, zasta­na­wiał się.
– Jak pani na imię? – zapy­tał onie­śmie­lo­ny.
– Lary­sa – odpo­wie­dzia­ła, zapra­sza­jąc go do środ­ka. Dom pach­niał kwia­ta­mi. Nie potra­fił bli­żej okre­ślić, jaki­mi. Słod­ki zapach róż mie­szał się z wonią cze­goś bli­żej nie­okre­ślo­ne­go. Dziew­czy­na weszła do kuch­ni, aby nasta­wić wodę. Na pie­cu wol­no goto­wa­ła się zupa owo­co­wa. Krzą­ta­ła się spraw­nie, wyj­mu­jąc fili­żan­ki, robi­ła to z wła­ści­wą sobie gra­cją. Przy­glą­dał się jej smu­kłej syl­wet­ce. Tego dnia mia­ła zaple­cio­ne dwa war­ko­cze, któ­re teraz opla­ta­ły jej bio­dra po bokach. Przy­go­to­wa­ła her­ba­tę w imbry­ku, a na tale­rzu uło­ży­ła tru­skaw­ki. Ste­fan się­gnął po owo­ce. Pach­nia­ły inten­syw­nie i były bar­dzo soczy­ste. Lary­sa rów­nież wycią­gnę­ła po nie rękę i deli­kat­nie odgry­za­ła zęba­mi kawał­ki czer­wo­ne­go miąż­szu. Momen­ta­mi sok wypły­wał z jej ust. Ste­fan nie mógł ode­rwać od niej wzro­ku. Zauwa­żył śmiesz­ny pie­przyk nad pra­wym kąci­kiem ust. Doda­wał jej uro­ku. Gdy się­gnął po kolej­ną tru­skaw­kę, ich dło­nie przy­pad­ko­wo się zetknę­ły. Poczuł lek­ki dreszcz, muśnię­cie anio­ła. Ona odsu­nę­ła szyb­ko rękę i spoj­rza­ła mu w oczy. Zoba­czył coś wyjąt­ko­we­go, a może mu się tyl­ko zda­wa­ło.
– Kogo ja widzę? Witaj, Ste­fa­nie. – nie­spo­dzie­wa­nie wszedł pop. – Szko­da, że wczo­raj nam prze­pa­dła par­tyj­ka. Mam nadzie­ję, że zosta­niesz na obie­dzie. Lary­ska zaraz poda, a my tym cza­sem…
– Wan­dzia na mnie cze­ka w domu. Nie daru­je mi, jeśli nie będę na obie­dzie. – odrzekł Ste­fan, cho­ciaż myślał odwrot­nie.
– Ależ mój dro­gi przy­ja­cie­lu, Wan­da zro­zu­mie. Sia­daj. Prze­bio­rę się, a ty tym­cza­sem roz­łóż sza­chy. Lary­sko, podaj panu Ste­fa­no­wi pudeł­ko.
Dziew­czy­na poda­ła posłusz­nie sza­chy i spoj­rza­ła na Ste­fa­na. Teraz był pewien, że to nie było nie­win­ne.
– A panien­ka na dłu­go przy­je­cha­ła? – zagad­nął.
– Na całe waka­cje, pomóc wujo­wi, bo gospo­sia poważ­nie zacho­ro­wa­ła. Mama mnie przy­sła­ła.
– A pozna­ła pani już oko­li­cę? – zapy­tał, dzi­wiąc się sobie coraz bar­dziej.
– Naj­bliż­szą tak, a dalej nie mia­łam odwa­gi samej cho­dzić. – odpo­wie­dzia­ła.
Ste­fan zapro­po­no­wał, że ją zabie­rze na spa­cer. Sta­ry dureń, myślał, prze­cież masz żonę i dwo­je dzie­ci, co inni pomy­ślą, gdy cię z nią zoba­czą. Lary­sa z uśmie­chem przy­ję­ła zapro­sze­nie.
– Dosko­na­le. Przyj­dę po panią jutro, po pra­cy.
Lary­sa ski­nę­ła gło­wą i zaczę­ła nakry­wać do sto­łu. W chwi­lę póź­niej wró­cił pop i tym samym dal­sza roz­mo­wa sta­ła się nie­moż­li­wa. Męż­czyź­ni zje­dli ze sma­kiem obiad i roz­po­czę­li par­tyj­kę, któ­ra pochło­nę­ła ich do resz­ty.

Wan­da była napraw­dę wście­kła.
– Gdzieś ty się podzie­wał? Ja tu od zmy­słów odcho­dzę. Obiad trzy­mam w duchów­ce, żeby nie wystygł.
– Nie będę nic jadł. Musia­łem zostać dłu­żej w pra­cy. – Dla­cze­go nie powie­dział, że był u przy­ja­cie­la, dla­cze­go nagle skła­mał i na doda­tek poszło mu tak łatwo? Nie mógł tego zro­zu­mieć. Coś się z nim dzia­ło. To było nie­po­ko­ją­ce i przy­jem­ne zara­zem. Wan­da pobrzę­czy, pobrzę­czy i prze­sta­nie, on teraz miał w gło­wie cie­pły, głos Lary­sy, któ­ra mówi­ła z sil­nym wschod­nim akcen­tem, prze­cią­ga­jąc „ł”, bocz­ne przed­nio­ję­zy­ko­wo­zę­bo­we, jak gdzieś prze­czy­tał.

Poło­żył się spać bez kola­cji. W myślach pla­no­wał, jak się zor­ga­ni­zu­je następ­ne­go dnia, aby zabrać dziew­czy­nę na prze­jażdż­kę Miał swo­je ulu­bio­ne miej­sca w Brze­ściu i w oko­li­cach. Lubił prze­cha­dzać się nad rze­ką. Mia­sto poło­żo­ne było na sty­ku Muchaw­ca i Bugu, co czy­ni­ło je wyjąt­ko­wo uro­kli­wym. Nie­da­le­ko roz­cią­ga­ły się tor­fo­wi­ska, bagni­ste tere­ny pokry­te wyso­ką tra­wą i inną roślin­no­ścią, któ­ra tutaj buj­nie się roz­wi­ja­ła. Przy odro­bi­nie szczę­ścia moż­na było zaob­ser­wo­wać polu­ją­ce cza­ple i małe pociesz­ne pta­ki ukry­te w zaro­ślach.

Naza­jutrz po pra­cy udał się pro­sto do Lary­sy. Cze­ka­ła na nie­go.
– Dzień dobry, panie Ste­fa­nie.
– Dzień dobry, zabie­ram panią na dłuż­szą prze­chadz­kę.
– Jestem przy­go­to­wa­na. Zro­bi­łam nawet drob­ną prze­ką­skę. – Ste­fan czuł, że palą go policz­ki, że robi coś, cze­go nie powi­nien robić, a jed­nak poku­sa spę­dze­nia paru godzin z tą uro­czą osób­ką była sil­niej­sza do nie­go. Nigdy zresz­tą nie miał sil­nej woli.
Zapro­wa­dził ją w swo­je tajem­ne miej­sce, o któ­rym wła­ści­wie nigdy niko­mu nie mówił. Pano­wa­ła tam nie­zwy­kła cisza. Od cza­su do cza­su sły­chać było deli­kat­ny plusk wody, kie­dy nur­ko­wa­ły żura­wie albo łabę­dzie. Była poło­wa lata, a więc mło­de, jesz­cze brzyd­kie kacząt­ka, uczy­ły się pły­wać. Mat­ki-kacz­ki obser­wo­wa­ły dzie­ci z bez­piecz­nej odle­gło­ści, pil­nu­jąc jed­nak, aby zanad­to się nie odda­la­ły. Gdzie­nie­gdzie sły­chać było dale­kie nawo­ły­wa­nie pustuł­ki. Lary­sa przy­glą­da­ła się kuli­kom wiel­kim, bro­dzi­ły uważ­nie po wodzie, wyszu­ku­jąc swo­im dłu­gim, lek­ko zagię­tym dzio­bem, sma­ko­wi­te prze­ką­ski ukry­te wśród mokra­deł.
– Pięk­nie tu. – powie­dzia­ła cicho. –Dzię­ku­ję, że mnie pan tu zabrał.
– Ste­fan, jeśli pani pozwo­li.
– Lary­sa. – poda­ła mu dłoń, a on poca­ło­wał ją, lek­kim muśnię­ciem. Teraz ona poczu­ła dreszcz. Nie odsu­nę­ła od razu ręki. On przy­trzy­mał ją obie­ma dłoń­mi.
– Ma pani, masz, pięk­ne dło­nie. – Zaczer­wie­ni­ła się. –Jesteś kobie­tą nie­zwy­kłej uro­dy. –Jego usta mówi­ły, a on sam tego nie rozu­miał. Żona, dom, rodzi­na, odpo­wie­dzial­ność. Patrzył teraz na naj­pięk­niej­szą dziew­czy­nę, jaką w życiu widział. Nadal trzy­mał jej rękę. Była cie­pła i miła w doty­ku. Teraz albo nigdy! Pomy­ślał i poca­ło­wał ją w usta. Naj­pierw deli­kat­nie, żeby spraw­dzić, jak zare­agu­je. Odda­ła mu poca­łu­nek z nie­śmia­ło­ścią, lek­ko piesz­cząc jego war­gę. Przy­jął to jako zgo­dę. Poca­ło­wał moc­niej. Mia­ła smak świe­żych malin, tru­ska­wek, sam nie wie­dział cze­go. Prze­rwał, aby spoj­rzeć jej w oczy. Były jesz­cze bar­dziej nie­bie­skie dzi­siaj, błę­kit­ne jak gdy­by odbi­ło się w nich słoń­ce.
– Prze­pra­szam. – popa­trzył na nią z uczu­ciem.
– Wra­caj­my. – odpar­ła. Na szyi dostrzegł czer­wo­ne pla­my. Widział, że cała drży. On też nie mógł dojść do sie­bie. Dotar­ło do nie­go, co przed chwi­lą zro­bił. „I ślu­bu­ję ci miłość, wier­ność i uczci­wość mał­żeń­ską…” Wan­dziu, wybacz! Pomy­ślał, że Wan­dzia i tak nic nie zauwa­ży, jak zwy­kle będzie pochło­nię­ta domem.

Wra­ca­li w mil­cze­niu. Do domu żad­ne nie ode­zwa­ło się sło­wem.
– Do widze­nia, Lary­so.
– Do zoba­cze­nia, Ste­fa­nie. – odpo­wie­dzia­ła cicho, otwie­ra­jąc drzwi.

Wan­da rze­czy­wi­ście zaję­ta była czymś w kuch­ni. Prze­bie­ra­ła teraz porzecz­ki, ręce mia­ła czar­ne od soku. Zauwa­żył, że były poka­le­czo­ne od pra­cy w ogro­dzie. Perz. Perz miał twar­de łodyż­ki i przy wyry­wa­niu moż­na było zatrzeć ręce. Były spra­co­wa­ne. Dzie­ci kłó­ci­ły się w poko­ju obok.
– Może mógł­byś mi z tym pomóc?
Przy­tak­nął i usiadł obok żony. Nie zno­sił prze­bie­ra­nia porze­czek, ale dzi­siaj ta czyn­ność mia­ła zba­wien­ny cha­rak­ter – nie wyma­ga­ła myśle­nia, mógł posłusz­nie, mecha­nicz­nie ścią­gać czer­wo­ne i czar­ne kulecz­ki z szy­pu­łek. Zapach owo­ców koja­rzył mu się z Lary­są. Mięk­ki miąższ roz­pły­wa­ją­cy się na opusz­kach pal­ców przy­po­mi­nał deli­kat­ność jej ust. Wariu­ję, myślał sku­pio­ny na mecha­nicz­nej czyn­no­ści. Wan­da cie­szy­ła się, że jej pomo­że – do prze­ro­bie­nia mia­ła trzy ogrom­ne misy. Sie­dzie­li tak, prze­bie­ra­jąc porzecz­ki. Dwo­je bli­skich sobie ludzi, ale w tej chwi­li tak dale­ko od sie­bie. Ste­fan czuł się tak jak gdy­by poprzed­niej nocy ostro zapił z kole­ga­mi, szu­mia­ło mu w gło­wie, nie mógł sku­pić myśli, a co naj­dziw­niej­sze w tym wszyst­kim – był w siód­mym nie­bie. Już teraz, w myślach, posta­no­wił posta­wić wszyst­ko na jed­ną kar­tę. Ze ścia­ny spo­glą­dał na nie­go suro­wo Jezus z drew­nia­ne­go krzy­ża, ale spu­ścił wzrok. Obie­ra­li owo­ce do póź­na. Potem, kie­dy leżał obok żony, nie mógł zasnąć. Marzył. O kolej­nym spa­ce­rze, łące, słoń­cu i pustuł­kach. W koń­cu zasnął.

Wan­da od rana szy­ko­wa­ła zacier­kę. W domu pach­nia­ło mle­kiem. Dzie­ci jesz­cze spa­ły, bo była sobo­ta. Ste­fan narzu­cił coś na sie­bie i wyszedł pod pre­tek­stem kupie­nia gaze­ty. Tak napraw­dę chciał przez chwi­lę pobyć sam ze sobą. Krą­żył uli­ca­mi, jed­nak z dale­ka od domu popa. Cho­ciaż była dopie­ro dzie­wią­ta rano na dwo­rze było par­no. Zapo­wia­dał się upal­ny dzień. Poszedł w stro­nę par­ku. Usiadł na ław­ce. Nagle, nie wia­do­mo skąd, zja­wi­ła się Lary­sa.
– Ste­fan?
– Lary­sa? Co ty tutaj robisz o tej porze? – zapy­tał kom­plet­nie zasko­czo­ny.
– Idę na targ. Im wcze­śniej, tym więk­szy wybór, a ja muszę zro­bić zaku­py na kil­ka dni. – odpo­wie­dzia­ła, lek­ko stro­pio­na.
– Pomo­gę ci, jeśli pozwo­lisz.
– Nie, lepiej nie, dzię­ku­ję. Do widze­nia. – Odda­li­ła się, a on odpro­wa­dził ją wzro­kiem. Chciał­by za nią pobiec, ale prze­cież nie mógł. Wszy­scy go tam zna­li ze sta­cji. Spu­ścił gło­wę. Spa­cer, któ­ry miał przy­nieść otrzeź­wie­nie, stał się źró­dłem udrę­ki. Dla­cze­go nie chcia­ła, abym jej towa­rzy­szył? Dla­cze­go mnie odtrąciła?…Czuł się zbi­ty z tro­pu. Smut­ny. Zda­wał sobie jed­no­cze­śnie spra­wę z absur­dal­no­ści tej sytu­acji. Prze­cież nie mógł mieć do niej żalu. Był żona­ty. To on prze­kro­czył nie­do­zwo­lo­ną gra­ni­cę, sta­wia­jąc ja w nie­zręcz­nej sytu­acji. Obser­wo­wał par­kę gołę­bi. Wła­ści­wie nie był pewien, czy były parą. Patrzył na pta­ka dum­nie wypie­ra­ją­ce­go pierś przed samicz­ką. Ta ucie­ka­ła przed nim, cho­wa­jąc gło­wę. Samiec roz­kła­dał ogon niczym pió­ro­pusz i wachlo­wał ją z każ­dej stro­ny. Pozo­sta­wa­ła nie­wzru­szo­na. To nie pora na gru­cha­nie, prze­szło mu przez myśl, prze­cież wio­sna już daw­no minę­ła. On nie­stru­dzo­ny toko­wał przed gołę­bi­cą, któ­ra kon­se­kwent­nie go igno­ro­wa­ła. Robi­ło się coraz cie­plej. Posta­no­wił, że tego tak nie zosta­wi i pój­dzie wie­czo­rem do Lary­sy. Musi z nią poroz­ma­wiać choć­by nie wiem co. Musi. Teraz wró­ci do domu, zje śnia­da­nie, pój­dzie gdzieś z dzieć­mi, a potem znaj­dzie spo­sób, żeby odwie­dzić popa.

Dzień minął szyb­ko. Pod wie­czór Wan­da zaję­ta była robie­niem dże­mów, nasta­wi­ła też zaczyn na cia­sto droż­dżo­we. Wymy­śli­ła, że na wierz­chu uło­ży róż­ne owo­ce z ogro­du. Dzie­ci będą zachwy­co­ne. Ste­fan powie­dział, że idzie na wie­czor­ną mszę. To nie było do nie­go podob­ne, ale Wan­da nie śmia­ła­by go odwieść od tego pomy­słu, bo modli­twa to rzecz świę­ta. Zawsze była bogo­boj­na i jak niko­mu ufa­ła Mat­ce Boskiej.

Skie­ro­wał się w stro­nę domu popa. Upał już nie­co zelżał, ale powie­trze było cięż­kie, lep­kie. Jaskół­ki obsia­dły oko­licz­ne słu­py, jak­by prze­czu­wa­jąc nad­cho­dzą­cy deszcz. Przy­spie­szył kro­ku, ser­ce wali­ło mu jak młot, nie myślał racjo­nal­nie. Spoj­rzał na zega­rek i domy­ślił się, że pop powi­nien być w cer­kwi.

Zapu­kał. W drzwiach sta­ła Lary­sa z roz­pusz­czo­ny­mi wło­sa­mi. Wyglą­da­ła jak anioł z obra­zu przy ołta­rzu.
– Dobry wie­czór, przy­sze­dłem poroz­ma­wiać.
– Nie mamy o czym roz­ma­wiać. Jeże­li chce się pan zaba­wić, to pro­szę nie moim kosz­tem.
– Lary­so, nie chcia­łem cię zra­nić, prze­pra­szam. To był impuls. Magia chwi­li. Nie mógł­bym cię skrzyw­dzić.
– Już pan to zro­bił.
– Dla­cze­go jesteś taka chłod­na. To… wczo­raj to nie była gra… Sam nie wiem, jak to się sta­ło…
– Pro­szę wejść.
Usiadł przy sto­le.
– Pój­dę zro­bić kawę. – powie­dzia­ła chłod­no.
– Poroz­ma­wiaj­my… – przy­trzy­mał ją za rękę. Wysu­nę­ła ją zde­cy­do­wa­nym ruchem.
– O czym? Zabie­rasz mnie na spa­cer, a póź­niej oka­zu­je się, że masz nie­szcze­re inten­cje.
– Ależ, Lary­so, przez gło­wę mi to nie prze­szło. Two­je oczy tak pięk­nie błysz­cza­ły w słoń­cu. Zauro­czy­łaś mnie. Nie wiem, co się ze mną dzie­je.
– Żało­sne. Wszy­scy mówią tak samo.
– Nie wiem, co mówią wszy­scy. Wiem, że odkąd cię zoba­czy­łem, nie myślę o niczym innym. W domu, w pra­cy, na spa­ce­rze. Wszę­dzie widzę cie­bie. Te two­je cza­ru­ją­ce oczy, jak dwa jezio­ra, głę­bo­kie, nie­prze­nik­nio­ne. Lary­sko, nie wiem, co się ze mną dzie­je.
– Nie wie­rzę ci! Po pro­stu nie wie­rzę.
– A co mam zro­bić, żebyś zaczę­ła mi wie­rzyć?
Spoj­rza­ła mu w oczy, ze sło­dy­czą.
– Poca­łuj mnie. Poca­łuj, żebym wie­dzia­ła, że to praw­dzi­we.

Objął jej twarz ręko­ma, wsu­wa­jąc dło­nie pod wło­sy na szyi. Poczu­ła jego mięk­kie pal­ce na policz­kach. Poca­ło­wał ją. Naj­pierw deli­kat­nie, a póź­niej coraz bar­dziej namięt­nie. Otwo­rzy­ła usta i pozwo­li­ła się pie­ścić. Przy­gry­zał jej mię­si­ste mali­no­we war­gi, ona lek­ko cało­wa­ła jego trzy­dnio­wy zarost. Na pie­cu bul­go­ta­ła kawa, jej aro­mat napeł­nił miesz­ka­nie, ale oni zaję­ci byli sobą. Cało­wa­li się z taką zachłan­no­ścią, jak gdy­by nigdy tego wcze­śniej nie robi­li. Boże, mówił sobie w duchu, a więc to jest namięt­ność. Nigdy wcze­śniej nie czuł tak poca­łun­ków. Czuł coraz więk­sze pod­nie­ce­nie. Przy­tu­lił ją moc­no i poca­ło­wał w jed­no oko, póź­niej w dru­gie. Zaczął prze­cze­sy­wać jej wło­sy pal­ca­mi.
– Jesteś taka pięk­na, Lary­so. Two­je wło­sy, oczy… Zwa­rio­wa­łem na two­im punk­cie.
Tulił ją moc­no i cało­wał coraz namięt­niej. Czuł, że jego mię­śnie sta­ją się coraz bar­dziej naprę­żo­ne. Przy­su­nął ją do sie­bie. Poczu­ła jego twar­dą męskość, ale się nie odsu­nę­ła. Powo­li prze­su­wał poca­łun­ki wzdłuż twa­rzy, w stro­nę szyi i uszu. Drgnę­ła, kie­dy przy­gryzł jej ucho. Wpla­tał dło­nie we wło­sy, prze­su­wa­jąc się w dół. Z Wan­dą nigdy się tak nie czuł. Zawsze było ciem­no, ona nigdy nie chcia­ła. Musiał ją dłu­go gła­skać, żeby pozwo­li­ła mu pod­nieść bar­cha­ny. Wcho­dził w nią wte­dy z tru­dem i szyb­ko zaspo­ka­jał potrze­bę. Ona odwra­ca­ła się bok i było po wszyst­kim. Lary­sa pach­nia­ła świe­żo­ścią. Wyczuł, że jej pier­si nabrzmia­ły teraz z pod­nie­ce­nia. Czuł jej sztyw­ne sut­ki, jak gdy­by przy­war­ła do nie­go naga. Zaczął roz­pi­nać jej cha­bro­wą bluz­kę – tę, któ­rą mia­ła pierw­sze­go dnia, gdy ją spo­tkał. Nie mia­ła biu­sto­no­sza. Bia­łe ster­czą­ce pier­si były niczym dwa sło­necz­ni­ki – zachę­ca­ły, by je cało­wać. Cało­wał je deli­kat­nie z nie­wy­po­wie­dzia­ną roz­ko­szą. Przy­po­mi­na­ły świą­tecz­ne poma­rań­cze z twar­dą skór­ką. Poma­łu prze­szli w stro­nę jej poko­ju, gdzie było zaście­lo­ne łóż­ko. Nie wie­dział, czy ma kon­ty­nu­ować, ale ona się nie opie­ra­ła. Zdjął bluz­kę i zsu­nął spód­ni­cę. Bia­łe koron­ko­we majt­ki roz­pa­li­ły go jesz­cze bar­dziej. I cia­ło jak mar­mur. Deli­kat­nie roz­pię­ła mu koszu­lę i zaczę­ła roz­pi­nać roz­po­rek, jak gdy­by nie robi­ła tego pierw­szy raz, prze­szło mu przez myśl. Teraz ona pie­ści­ła jego szy­ję. Kie­dy zsu­nął spodnie, pchnął ją na łóż­ko i poma­łu z wpra­wą wszedł w nią. Była taka cie­pła, wil­got­na. Nie bro­ni­ła się ani przez chwi­lę, odda­ła mu się z dzi­ką namięt­no­ścią, któ­rej nigdy wcze­śniej nie doznał. Szczy­to­wa­li razem. Póź­niej ona prze­ję­ła ini­cja­ty­wę, a on tra­cił zmy­sły. Był sztyw­ny parę razy i tyleż samo opa­dał wycień­czo­ny, by zno­wu pod­nieść się w unie­sie­niu. Nie­bo otwo­rzy­ło się przed nim. Dla nie­go mia­ła smak tru­ska­wek, a meszek na jej skó­rze koja­rzył mu się ze świe­żo­ścią malin. I usta, aksa­mit­ne niczym doj­rza­łe wiśnie. Roz­pły­wa­ła się w nim. Bez­wol­na, roz­bu­ja­na, wol­na. Owo­co­wa roz­kosz. Z dwo­ru dobie­gło nie­da­le­kie uja­da­nie psów.
– Wuj wra­ca. – powie­dzia­ła prze­ra­żo­na, chwy­ta­jąc bluz­kę i spód­ni­cę. Zapo­mnia­ła zało­żyć majt­ki, pomy­ślał, prze­ły­ka­jąc śli­nę. Pło­nął. Cały. Chciał­by jesz­cze. Chciał­by zostać, nie wycho­dzić. Tulić ją tak bez prze­rwy. Rzu­ci­ła rze­czy w jego stro­nę.
– Ubierz się. On nie może cię tu zoba­czyć.
Ste­fan pospiesz­nie nasu­wał na sie­bie ubra­nie, a za drzwia­mi sły­chać było, że pop otrze­py­wał buty. Lary­sa otwo­rzy­ła okno.
– Wyska­kuj!
– Ale jak?
– Wyska­kuj, prze­cież to niski dom.
Wysko­czył w ostat­niej chwi­li, sły­szał jesz­cze odgłos otwie­ra­nych drzwi.
– Lary­sko, z kim roz­ma­wiasz, dziec­ko moje?
– Z nikim. Nuci­łam sobie pod nosem. Ale zmar­z­li­ście, wuju. Zapa­rzę wam her­ba­ty.

Wte­dy przy­po­mnia­ła sobie o kawie, któ­ra już pra­wie cał­kiem się wygo­to­wa­ła. Ciem­ne pla­my fusów skwier­cza­ły na pie­cu. Czuć było spa­le­ni­zną. Jesz­cze czu­ła odrę­twie­nie w nogach i sła­bość w rękach. Uświa­do­mi­ła sobie, że ma nie­na­tu­ral­nie zmierz­wio­ne wło­sy. Poda­ła her­ba­tę i odda­li­ła się do swo­je­go poko­ju. Podusz­ki pach­nia­ły Ste­fa­nem. Wtu­li­ła się moc­no w jed­ną z nich. Bar­dzo chcia­ła, żeby wró­cił.

Wan­da była tak zaję­ta w kuch­ni, że nie zauwa­ży­ła, kie­dy wszedł mąż. Burk­nął tyl­ko chłod­ne „dobry wie­czór” i zamknął się w gabi­ne­cie. Wan­da naszy­ko­wa­ła sobie to, co trze­ba było poza­szy­wać. Nic­poń Witek zno­wu podarł spodnie i koszul­kę. W sku­pie­niu zaję­ła się cero­wa­niem. Kasia przy­bie­gła z lal­ką i dum­nie oświad­czy­ła, że jak doro­śnie, to zosta­nie leka­rzem. Mama się uśmiech­nę­ła i pomy­śla­ła, że mia­ła­by wte­dy powód do dumy. Jej samej się nie uda­ło ze stu­dia­mi, ale cór­ka może mieć inne życie.

Ste­fan pła­kał przy biur­ku. Zasta­na­wiał się, co ma robić. Czuł, że roz­pie­ra go uczu­cie. Wszę­dzie widział tyl­ko Lary­sę, jej pięk­ne oczy, usta, soczy­ste pier­si. Co robić? Zosta­wić żonę? Pójść za tą sza­lo­ną miło­ścią? Ojciec by go zabił. Nie po to wal­czył o wol­ną Pol­skę, o Krzyż, za Wia­rę, żeby teraz jego syn wszyst­ko prze­kre­ślił. Nie mógł. Z dru­giej stro­ny wie­dział, że już do koń­ca życia będzie musiał nosić w sobie brze­mię grze­chu. Zdra­dził żonę, ale prze­cież nie mógł jej o tym powie­dzieć.

Następ­ne­go dnia zro­bi­ło się wietrz­nie i desz­czo­wo. Nie prze­sta­wa­ło padać po noc­nej burzy. Wszyst­ko zda­wa­ło się budzić do życia – liście napi­na­ły się, żeby chwy­cić jak naj­wię­cej wody. Kwia­ty spra­gnio­ne wil­go­ci nawet nie zamy­ka­ły swo­ich koron w obro­nie przed stru­ga­mi desz­czu. Wyglą­da­ło to jak gdy­by zaży­wa­ły dłu­go wycze­ki­wa­nej kąpie­li, a ta spra­wia­ła im nie­wy­po­wie­dzia­ną przy­jem­ność. Nawet wró­ble były zachwy­co­ne, plu­ska­ły się w kału­żach, wcho­dzi­ły do wody i wyska­ki­wa­ły, rado­śnie otrze­pu­jąc skrzy­dła. Ste­fan patrzył przez szy­by i zasta­na­wiał się, co robi Lary­sa. Była nie­dzie­la. W domu roz­no­sił się zapach droż­dżo­we­go cia­sta. Dzie­ci zaglą­da­ły z zacie­ka­wie­niem do duchów­ki, żeby spraw­dzić, czy już moż­na coś skub­nąć. Cia­sto sma­ku­je naj­le­piej, kie­dy cie­pły puch roz­pły­wa się w ustach. Ste­fan nie mógł sobie zna­leźć miej­sca, coś roz­pie­ra­ło go od środ­ka.

Gdy Wan­da wyję­ła cia­sto z pie­kar­ni­ka, zoba­czył, że uro­sło ponad mia­rę, a na wierz­chu ster­cza­ły tru­skaw­ki i mali­ny, wysta­wia­jąc dum­ne łep­ki spod kru­szon­ki. W jego domu pach­nia­ło Lary­są. Pomy­ślał, że to począ­tek sza­leń­stwa.

Od tam­tej pory nie liczy­ło się nic poza dziew­czy­ną z war­ko­cza­mi. Tego lata żył jak w amo­ku. Wycho­dził rano do pra­cy i pod­rzu­cał kwia­ty na para­pet od stro­ny poko­ju Lary­sy, aby pop tego nie widział. Codzien­nie wsta­wał wcze­śniej i zacho­dził do niej. Od razu szli do łóż­ka. Była wul­ka­nem namięt­no­ści. Nie wie­dział, że kobie­ty mogą być tak gorą­ce, wręcz wyuz­da­ne. Sza­lał. Z pożą­da­nia, z miło­ści, ze szczę­ścia. Nie myślał o kon­se­kwen­cjach, nie miał wyrzu­tów sumie­nia. Wie­rzył, że miłość nie może być zła. Był prze­ko­na­ny, że zawsze może być tyl­ko dobra.

Wan­da była bla­da jak ścia­na. Pomy­ślał, że już wie o wszyst­kim. Zamarł w środ­ku.
– Ste­fan… co my teraz zro­bi­my? – zawie­si­ła głos. Łzy spły­wa­ły jej po policz­kach. Był pewien, że wie, ale nie było mu żal. Trud­no. Powie, że musi odejść.
– Ste­fan, co z nami będzie? – zro­bi­ło mu się nie­do­brze.
Poka­za­ła mu gaze­tę. Woj­na była tuż, tuż…Płakała cicho. To nie był nor­mal­ny począ­tek wrze­śnia. Dzie­ci nie poszły jak zwy­kle do szko­ły. W powie­trzu wyczu­wa­ło się lęk. Powie­trze prze­sta­ło dawać wytchnie­nie. Tam, na nie­bie, zro­bi­ło się nie­bez­piecz­nie. Nie­po­kój, strach i bez­sil­ność. Jak to będzie? Co z dzieć­mi? Pyta­nia mno­ży­ły się w gło­wie.

Mija­ły dni i zaczę­to szep­tać mię­dzy sobą, że Rosja­nie coś szy­ku­ją. Przy­szli, żeby zabrać. Zaczę­ły się wywóz­ki, egze­ku­cje, prze­słu­cha­nia. Lasy prze­sta­ły być magicz­ne, lasy zaczę­ły żywić się krwią i tru­chłem. Księ­ża nie nadą­ża­li cho­wać. Dzie­ci nie mogły cho­dzić na grzy­by, bo spo­śród wrzo­sów wysta­wa­ły ręce, nogi, pal­ce.

Ste­fan wie­dział, że na bocz­ni­cy jest takie miej­sce, któ­re zaję­li. Kie­dy tam­tę­dy prze­cho­dził, sły­szał jęki. POW – ta ety­kiet­ka cią­ży­ła na nim. Pew­ne­go ran­ka Wan­da powie­dzia­ła: „Ucie­kaj, Stef­ciu! Ja sobie jakoś pora­dzę. Ucie­kaj, póki możesz. Odnaj­dzie­my się u rodzi­ców.” W nocy spa­ko­wał naj­po­trzeb­niej­sze rze­czy. Wsiadł do skła­du, któ­rym jechał kole­ga. Nie poże­gnał się z Lary­są.

O autorze

Małgorzata Kolankowska

Hispanistka, medioznawca, tłumacz przysięgły. Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Adiunkt w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Wrocławskiego.

Powiązania

Smak opuncji w Katalonii

wywiady / o książce Małgorzata Kolankowska Najat El Hachmi

Roz­mo­wa Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej z Najat El Hach­mi, towa­rzy­szą­ca pre­mie­rze książ­ki Ostat­ni patriar­cha Najat El Hach­mi w tłu­ma­cze­niu Anny Sawic­kiej, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 27 czerw­ca 2022 roku.

Więcej

Byłbym pisarzem, nawet gdybym niczego nie napisał

wywiady / o pisaniu Bruno Vieira Amaral Małgorzata Kolankowska

Roz­mo­wa Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej z Bru­no Vie­irą Ama­ra­lem. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu Nowe gło­sy z Euro­py.

Więcej

Metafora Portugalii

recenzje / NOTKI I OPINIE Małgorzata Kolankowska

Gło­sy o twór­czo­ści Bru­no Vie­iry Ama­ra­la, wybra­ne przez Mał­go­rza­tę Kolan­kow­ską. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu Nowe gło­sy z Euro­py.

Więcej

Zabawa w kotka i myszkę

wywiady / o pisaniu Albert Forns Małgorzata Kolankowska

Roz­mo­wa Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej z Alber­tem Forn­sem. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu Nowe gło­sy z Euro­py.

Więcej

Narracyjny patchwork

recenzje / NOTKI I OPINIE Małgorzata Kolankowska

Gło­sy o twór­czo­ści Alber­ta Forn­sa, wybra­ne przez Mał­go­rza­tę Kolan­kow­ską. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu Nowe gło­sy z Euro­py.

Więcej

Śnienie

recenzje / IMPRESJE Małgorzata Kolankowska

Esej Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej towa­rzy­szą­cy pre­mie­rze książ­ki dla dzie­ci Spo­so­by na zaśnię­cie, wyda­nej w Biu­rze Lite­rac­kim 13 lip­ca 2015 roku.

Więcej

O szkole, flamastrach, snach i strupiącej czaszce

wywiady / o książce Daniel de Latour Małgorzata Kolankowska

Roz­mo­wa Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej z auto­rem ilu­stra­cji Danie­lem de Lato­urem do książ­ki Przed­szkol­ny sen Marian­ki Jac­ka Pod­sia­dły, któ­ra uka­za­ła się nakła­dem Biu­ra Lite­rac­kie­go 20 kwiet­nia 2015 roku.

Więcej

Majorka, część 1 (impresje z podróży)

felietony / cykle CZYTLENIKÓW Małgorzata Kolankowska

13 odci­nek cyklu „Ogród kobie­ty” autor­stwa Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej.

Więcej

Esther Tusquets

recenzje / IMPRESJE Małgorzata Kolankowska

Szkic Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej o Esther Tusqu­ets zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek.

Więcej

Almudena Grandes

recenzje / IMPRESJE Małgorzata Kolankowska

Szkic Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej o Almu­de­nie Gran­des zapo­wia­da­ją­cy książ­kę Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek.

Więcej

Prawo do różnorodności

recenzje / ESEJE Monika Tomassi

Recen­zja Moni­ki Tomas­si z anto­lo­gii Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek w wybo­rze i prze­kła­dzie Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej.

Więcej

Być kobietą, być kobietą…

recenzje / ESEJE Magdalena Boczkowska

Recen­zja Mag­da­le­ny Bocz­kow­skiej z książ­ki Por­tret kobie­ty. W opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek w wybo­rze i prze­kła­dzie Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej.

Więcej

(Nie)przeźroczyste ciała

recenzje / ESEJE Anka Czytankowa

Recen­zja z książ­ki Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek w wybo­rze i prze­kła­dzie Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej.

Więcej

Portret kobiety

recenzje / ESEJE Adam Kraszewski

Recen­zja Ada­ma Kra­szew­skie­go z książ­ki Por­tret kobie­ty w opo­wia­da­niach dzie­się­ciu hisz­pań­skich auto­rek w wybo­rze i prze­kła­dzie Mał­go­rza­ty Kolan­kow­skiej.

Więcej