W powietrzu unosił się zapach wilgoci. Rzeka niedawno wylała na okoliczne łąki. Teraz zrobiło się parno i duszno. Nad wodą unosiły się chmary komarów. Stefan poluzował guziki koszuli. Nie mógł przestać myśleć o jej piersiach, których kształt delikatnie zarysowywał się pod chabrową bluzką. Zapamiętał kolor bluzki, bo od razu skojarzył mu się z oczami. Piękne, granatowe z nutą zieleni, oprawione gęstymi, czarnymi brwiami. Powtarzał sobie w pamięci te trzy słowa: „Wuja nie ma”.
Jak zawsze w czwartki, zaszedł do popa na partyjkę szachów i kieliszek nalewki z głogu. Nie spodziewał się, że otworzy mu kobieta. Miała może trzydzieści parę lat. Szara spódnica, chabrowa bluzka i opadające na nią lekko dwa długie warkocze – gdyby chciała, mogłaby się nimi przepasać i jeszcze zwisałyby poniżej pleców. I do tego to słodkie spojrzenie. Wanda nigdy tak na niego nie patrzyła. Nawet w dniu ślubu.
Przypomniał sobie jej długą suknię w kolorze ecru. Była elegancka, ale bardzo skromna. Na głowie czepek z welonem, a w dłoniach konwalie. Wtedy, gdy stali obok siebie przy ołtarzu, był w niej zakochany do szaleństwa. Pisał wiersze, z których ona się śmiała. Nie wiedział, czy tak naprawdę coś do niego czuła. Bardzo chciał w to wierzyć. Wiele sobie obiecywał po nocy poślubnej, ale mocno się rozczarował. Było ciemno. Ona zimna i niegotowa. Nie doprowadził jej do rozkoszy. Wydawało mu się, że cicho łkała w poduszkę. Było ciemno, nie mógł spojrzeć w jej oczy. Teraz trudno mu uwierzyć, że udało im się jakoś spłodzić dwoje dzieci. Posłusznie wykonywał swoją pracę. Codziennie rano wychodził i wracał w miarę punktualnie. Po obiedzie siadał przy biblioteczce i sięgał po Mickiewicza lub Byrona. Odpływał myślami na suchego przestwór oceanu.
Nie było jej łatwo. Szybko okazało się, że małżeństwo to jedna wielka fikcja. Mama nigdy nie przyznała się, że było jej ciężko. Jedenaście porodów, w tym jeden martwy, później śmierć dziewczynek. Wszystko zawsze było na czas, czyste, przygotowane. Mama, chociaż surowa, nigdy się nie skarżyła, nigdy nie zwierzała. Znosiła ten koszmar z prawdziwą godnością. Wanda zrozumiała, że tak już jest. Wielka miłość, cudowni kochankowie nigdy jej nie pociągali. Miała pragmatyczne podejście do życia. Nie chciała zostać starą panną, więc chwyciła się pierwszej nadarzającej się okazji. Pomyślała, że miłość przyjdzie później. A może, że miłość to żyć w zgodzie do śmierci. Teraz już nie pamiętała, co myślała. Teraz musiała zająć się domem. A ściślej całą logistyką. Dzień zaczynała o czwartej lub piątej. Paliła w piecu, aby dzieci miały ciepły posiłek z rana. Szykowała śniadanie dla wszystkich, pakowała kanapki Stefanowi, a potem zabierała się do prania i sprzątania. Latem nie było tak źle, ale zimą ręcę mdlały jej z zimna, gdy godzinami stała nad balią. Jej mieszkanie lśniło czystością i zawsze pachniało świeżym krochmalem i domowym ciastem. Stefan przynosił pieniądze, a ona skrupulatnie dzieliła wydatki. Pranie, sprzątanie, gotowanie, lekcje z dziećmi i wieczorne szycie przy lampie. Czasami wydawało jej się, że zaczyna gorzej widzieć. Witek i Kasia byli nieznośni. Było pomiędzy nimi zaledwie dziesięć miesięcy różnicy i świetnie dogadywali się w temacie psot, ale z drugiej strony stale rywalizowali o względy mamy. Oboje bardzo się starali, aby załapać się na większy kawałek ciasta z kruszonką. Ach, ta kruszonka! Zawsze wychodziła jej lekko chrupiąca. Nie korzystała z żadnych książek kucharskich – odmierzała wszystko na oko i dodawała zawsze coś od siebie, w zależności od nastroju. Męża kochała w szczególny sposób. Chyba przyzwyczaiła się do jego cichej obecności i to interpretowała jako miłość. Lubiła, kiedy był obok, chociaż często nie mogła się oprzeć wrażeniu, że jest nieobecny, że krąży gdzieś w innej przestrzeni, do której ona nie miała dostępu.
Była zmęczona upałem i duchotą. Stefan wszedł, pocałował ją w policzek i skierował się do gabinetu. Później, kiedy jedli obiad, potakiwał tylko odruchowo głową. Ona martwiła się kolejnymi uwagami w dzienniczku Kasi i pogłoskami o groźbie wojny. Patrzyła w oczy męża, a raczej próbowała do nich dotrzeć, ale patrzyły ślepo w jakieś inne miejsce. Było jej przez moment przykro, ale przypomniała sobie, że ma być silna. Sprzątnęła po obiedzie. Dzieci pobiegły się bawić. Myła słoiki, płukała ogórki i koper włoski. Na targu kupiła dziesięć kilo na kiszone. Jak zawsze szykowała wszystko sama. Zalewa już była przestudzona w komórce. Układała ogórek za ogórkiem, aby jak najwięcej zmieściło się w słoiku. Stefan siedział przy biurku i coś pisał. Ona dokładała teraz po kilka ząbków czosnku i obrywała kwiaty kopru, aby rozłożyć je równomiernie. Poprosiła Kasię, aby narwała jej liści z czarnej porzeczki i wiśni. Dodawały aromatu. To był jej sekret. Obmywając ogórki, zastanawiała się, co się stanie z tym wszystkim, jeśli znowu wybuchnie wojna. Pamiętała tę pierwszą z dzieciństwa. Była wtedy mała. Pamiętała krew. Dużo krwi. I płacz. I lęk. Teraz wszystko zaczęło się układać. Wolna Polska. Język polski w szkole. Język polski na ulicy. Co będzie, gdy tego zabraknie? Przypomniała sobie, że wszyscy zaciągali się wtedy do wojska. Czy Stefan też znowu pójdzie? Ten mój romantyk, oderwany od rzeczywistości? Działał przecież w Polskiej Organizacji Wojskowej… Przeszył ją dreszcz niepokoju.
Wziął do ręki ukochane Sonety. Rozmarzył się. Wanda coś do niego mówiła z kuchni, ale on widział rozciągające się pola, a spośród traw wyłaniała się piękna twarz dziewczyny. Chciałby móc tak z nią przechadzać się po łące… Przybiegła Kasia i usiadła mu na kolanach, prosząc, aby pomógł jej napisać wypracowanie, bo nic mądrego nie przychodziło jej do głowy. Stefan zapytał o temat opowiadania. Trzeba było napisać o rodzinnych korzeniach. Starał się odtworzyć w pamięci, od kiedy Polesie stało się jego miejscem. Ojciec zarządzał majątkiem w Szpitalach. To był niewielki dworek, jak u Trauguttów czy Kościuszków. Wokół zieleń. Piękna, dzika, nieokiełznana. Rodzina Wandy przeniosła się na te ziemie ze Śląska – wszyscy Powieccy walczyli w powstaniach. Wandy ojciec był kiedyś na Polesiu i koniecznie chciał wrócić na te zielone tereny. Coś go tu urzekło. Na początku było ciężko, przecież rozpoczynali wszystko od zera. Parę miesięcy mieszkali w ziemiance, ale Wanda nie wspominała tego źle, mówiła, że miało swój urok. Kasia słuchała uważnie, notowała i pobiegła grzecznie spisać historię.
***
– Wandziu, wychodzę. – Zatrzasnął drzwi i poszedł do biura. Nie mógł się na niczym skupić i skończył wcześniej. Rozdysponował innym zadania i udał się na przechadzkę. Było piękne lato, wyjątkowo łaskawe tego roku. Ciepłe dni, przeplatane lekkim deszczem. Dziwnym trafem nogi poprowadziły go w stronę domu popa. W ogrodzie dojrzał znajomą sylwetkę. Nachylała się, zrywając truskawki. Podszedł do płotu i się ukłonił. Wstała uśmiechnięta. Na czole miała drobne kropelki potu, a twarz czerwoną od słońca.
– Wuj był bardzo niepocieszony, że się panowie rozminęli. Zapraszam, może pan do nas zajdzie? Wuj powinien niedługo wrócić…
Stefan nie wiedział, co odpowiedzieć. Była taka słodka. Patrzył teraz, jak kropla potu spływa wąską strużką wzdłuż szyi w kierunku dekoltu. Oddychała miarowo, a piersi delikatnie unosiły się w górę. Zobaczyła coś w jego spojrzeniu, ale zamiast spuścić wzrok, powtórzyła zaproszenie.
– Dziękuję, dobrze, zaczekam. – odparł bezwiednie. Co ja robię, zastanawiał się.
– Jak pani na imię? – zapytał onieśmielony.
– Larysa – odpowiedziała, zapraszając go do środka. Dom pachniał kwiatami. Nie potrafił bliżej określić, jakimi. Słodki zapach róż mieszał się z wonią czegoś bliżej nieokreślonego. Dziewczyna weszła do kuchni, aby nastawić wodę. Na piecu wolno gotowała się zupa owocowa. Krzątała się sprawnie, wyjmując filiżanki, robiła to z właściwą sobie gracją. Przyglądał się jej smukłej sylwetce. Tego dnia miała zaplecione dwa warkocze, które teraz oplatały jej biodra po bokach. Przygotowała herbatę w imbryku, a na talerzu ułożyła truskawki. Stefan sięgnął po owoce. Pachniały intensywnie i były bardzo soczyste. Larysa również wyciągnęła po nie rękę i delikatnie odgryzała zębami kawałki czerwonego miąższu. Momentami sok wypływał z jej ust. Stefan nie mógł oderwać od niej wzroku. Zauważył śmieszny pieprzyk nad prawym kącikiem ust. Dodawał jej uroku. Gdy sięgnął po kolejną truskawkę, ich dłonie przypadkowo się zetknęły. Poczuł lekki dreszcz, muśnięcie anioła. Ona odsunęła szybko rękę i spojrzała mu w oczy. Zobaczył coś wyjątkowego, a może mu się tylko zdawało.
– Kogo ja widzę? Witaj, Stefanie. – niespodziewanie wszedł pop. – Szkoda, że wczoraj nam przepadła partyjka. Mam nadzieję, że zostaniesz na obiedzie. Laryska zaraz poda, a my tym czasem…
– Wandzia na mnie czeka w domu. Nie daruje mi, jeśli nie będę na obiedzie. – odrzekł Stefan, chociaż myślał odwrotnie.
– Ależ mój drogi przyjacielu, Wanda zrozumie. Siadaj. Przebiorę się, a ty tymczasem rozłóż szachy. Larysko, podaj panu Stefanowi pudełko.
Dziewczyna podała posłusznie szachy i spojrzała na Stefana. Teraz był pewien, że to nie było niewinne.
– A panienka na długo przyjechała? – zagadnął.
– Na całe wakacje, pomóc wujowi, bo gosposia poważnie zachorowała. Mama mnie przysłała.
– A poznała pani już okolicę? – zapytał, dziwiąc się sobie coraz bardziej.
– Najbliższą tak, a dalej nie miałam odwagi samej chodzić. – odpowiedziała.
Stefan zaproponował, że ją zabierze na spacer. Stary dureń, myślał, przecież masz żonę i dwoje dzieci, co inni pomyślą, gdy cię z nią zobaczą. Larysa z uśmiechem przyjęła zaproszenie.
– Doskonale. Przyjdę po panią jutro, po pracy.
Larysa skinęła głową i zaczęła nakrywać do stołu. W chwilę później wrócił pop i tym samym dalsza rozmowa stała się niemożliwa. Mężczyźni zjedli ze smakiem obiad i rozpoczęli partyjkę, która pochłonęła ich do reszty.
Wanda była naprawdę wściekła.
– Gdzieś ty się podziewał? Ja tu od zmysłów odchodzę. Obiad trzymam w duchówce, żeby nie wystygł.
– Nie będę nic jadł. Musiałem zostać dłużej w pracy. – Dlaczego nie powiedział, że był u przyjaciela, dlaczego nagle skłamał i na dodatek poszło mu tak łatwo? Nie mógł tego zrozumieć. Coś się z nim działo. To było niepokojące i przyjemne zarazem. Wanda pobrzęczy, pobrzęczy i przestanie, on teraz miał w głowie ciepły, głos Larysy, która mówiła z silnym wschodnim akcentem, przeciągając „ł”, boczne przedniojęzykowozębowe, jak gdzieś przeczytał.
Położył się spać bez kolacji. W myślach planował, jak się zorganizuje następnego dnia, aby zabrać dziewczynę na przejażdżkę Miał swoje ulubione miejsca w Brześciu i w okolicach. Lubił przechadzać się nad rzeką. Miasto położone było na styku Muchawca i Bugu, co czyniło je wyjątkowo urokliwym. Niedaleko rozciągały się torfowiska, bagniste tereny pokryte wysoką trawą i inną roślinnością, która tutaj bujnie się rozwijała. Przy odrobinie szczęścia można było zaobserwować polujące czaple i małe pocieszne ptaki ukryte w zaroślach.
Nazajutrz po pracy udał się prosto do Larysy. Czekała na niego.
– Dzień dobry, panie Stefanie.
– Dzień dobry, zabieram panią na dłuższą przechadzkę.
– Jestem przygotowana. Zrobiłam nawet drobną przekąskę. – Stefan czuł, że palą go policzki, że robi coś, czego nie powinien robić, a jednak pokusa spędzenia paru godzin z tą uroczą osóbką była silniejsza do niego. Nigdy zresztą nie miał silnej woli.
Zaprowadził ją w swoje tajemne miejsce, o którym właściwie nigdy nikomu nie mówił. Panowała tam niezwykła cisza. Od czasu do czasu słychać było delikatny plusk wody, kiedy nurkowały żurawie albo łabędzie. Była połowa lata, a więc młode, jeszcze brzydkie kaczątka, uczyły się pływać. Matki-kaczki obserwowały dzieci z bezpiecznej odległości, pilnując jednak, aby zanadto się nie oddalały. Gdzieniegdzie słychać było dalekie nawoływanie pustułki. Larysa przyglądała się kulikom wielkim, brodziły uważnie po wodzie, wyszukując swoim długim, lekko zagiętym dziobem, smakowite przekąski ukryte wśród mokradeł.
– Pięknie tu. – powiedziała cicho. –Dziękuję, że mnie pan tu zabrał.
– Stefan, jeśli pani pozwoli.
– Larysa. – podała mu dłoń, a on pocałował ją, lekkim muśnięciem. Teraz ona poczuła dreszcz. Nie odsunęła od razu ręki. On przytrzymał ją obiema dłońmi.
– Ma pani, masz, piękne dłonie. – Zaczerwieniła się. –Jesteś kobietą niezwykłej urody. –Jego usta mówiły, a on sam tego nie rozumiał. Żona, dom, rodzina, odpowiedzialność. Patrzył teraz na najpiękniejszą dziewczynę, jaką w życiu widział. Nadal trzymał jej rękę. Była ciepła i miła w dotyku. Teraz albo nigdy! Pomyślał i pocałował ją w usta. Najpierw delikatnie, żeby sprawdzić, jak zareaguje. Oddała mu pocałunek z nieśmiałością, lekko pieszcząc jego wargę. Przyjął to jako zgodę. Pocałował mocniej. Miała smak świeżych malin, truskawek, sam nie wiedział czego. Przerwał, aby spojrzeć jej w oczy. Były jeszcze bardziej niebieskie dzisiaj, błękitne jak gdyby odbiło się w nich słońce.
– Przepraszam. – popatrzył na nią z uczuciem.
– Wracajmy. – odparła. Na szyi dostrzegł czerwone plamy. Widział, że cała drży. On też nie mógł dojść do siebie. Dotarło do niego, co przed chwilą zrobił. „I ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską…” Wandziu, wybacz! Pomyślał, że Wandzia i tak nic nie zauważy, jak zwykle będzie pochłonięta domem.
Wracali w milczeniu. Do domu żadne nie odezwało się słowem.
– Do widzenia, Laryso.
– Do zobaczenia, Stefanie. – odpowiedziała cicho, otwierając drzwi.
Wanda rzeczywiście zajęta była czymś w kuchni. Przebierała teraz porzeczki, ręce miała czarne od soku. Zauważył, że były pokaleczone od pracy w ogrodzie. Perz. Perz miał twarde łodyżki i przy wyrywaniu można było zatrzeć ręce. Były spracowane. Dzieci kłóciły się w pokoju obok.
– Może mógłbyś mi z tym pomóc?
Przytaknął i usiadł obok żony. Nie znosił przebierania porzeczek, ale dzisiaj ta czynność miała zbawienny charakter – nie wymagała myślenia, mógł posłusznie, mechanicznie ściągać czerwone i czarne kuleczki z szypułek. Zapach owoców kojarzył mu się z Larysą. Miękki miąższ rozpływający się na opuszkach palców przypominał delikatność jej ust. Wariuję, myślał skupiony na mechanicznej czynności. Wanda cieszyła się, że jej pomoże – do przerobienia miała trzy ogromne misy. Siedzieli tak, przebierając porzeczki. Dwoje bliskich sobie ludzi, ale w tej chwili tak daleko od siebie. Stefan czuł się tak jak gdyby poprzedniej nocy ostro zapił z kolegami, szumiało mu w głowie, nie mógł skupić myśli, a co najdziwniejsze w tym wszystkim – był w siódmym niebie. Już teraz, w myślach, postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Ze ściany spoglądał na niego surowo Jezus z drewnianego krzyża, ale spuścił wzrok. Obierali owoce do późna. Potem, kiedy leżał obok żony, nie mógł zasnąć. Marzył. O kolejnym spacerze, łące, słońcu i pustułkach. W końcu zasnął.
Wanda od rana szykowała zacierkę. W domu pachniało mlekiem. Dzieci jeszcze spały, bo była sobota. Stefan narzucił coś na siebie i wyszedł pod pretekstem kupienia gazety. Tak naprawdę chciał przez chwilę pobyć sam ze sobą. Krążył ulicami, jednak z daleka od domu popa. Chociaż była dopiero dziewiąta rano na dworze było parno. Zapowiadał się upalny dzień. Poszedł w stronę parku. Usiadł na ławce. Nagle, nie wiadomo skąd, zjawiła się Larysa.
– Stefan?
– Larysa? Co ty tutaj robisz o tej porze? – zapytał kompletnie zaskoczony.
– Idę na targ. Im wcześniej, tym większy wybór, a ja muszę zrobić zakupy na kilka dni. – odpowiedziała, lekko stropiona.
– Pomogę ci, jeśli pozwolisz.
– Nie, lepiej nie, dziękuję. Do widzenia. – Oddaliła się, a on odprowadził ją wzrokiem. Chciałby za nią pobiec, ale przecież nie mógł. Wszyscy go tam znali ze stacji. Spuścił głowę. Spacer, który miał przynieść otrzeźwienie, stał się źródłem udręki. Dlaczego nie chciała, abym jej towarzyszył? Dlaczego mnie odtrąciła?…Czuł się zbity z tropu. Smutny. Zdawał sobie jednocześnie sprawę z absurdalności tej sytuacji. Przecież nie mógł mieć do niej żalu. Był żonaty. To on przekroczył niedozwoloną granicę, stawiając ja w niezręcznej sytuacji. Obserwował parkę gołębi. Właściwie nie był pewien, czy były parą. Patrzył na ptaka dumnie wypierającego pierś przed samiczką. Ta uciekała przed nim, chowając głowę. Samiec rozkładał ogon niczym pióropusz i wachlował ją z każdej strony. Pozostawała niewzruszona. To nie pora na gruchanie, przeszło mu przez myśl, przecież wiosna już dawno minęła. On niestrudzony tokował przed gołębicą, która konsekwentnie go ignorowała. Robiło się coraz cieplej. Postanowił, że tego tak nie zostawi i pójdzie wieczorem do Larysy. Musi z nią porozmawiać choćby nie wiem co. Musi. Teraz wróci do domu, zje śniadanie, pójdzie gdzieś z dziećmi, a potem znajdzie sposób, żeby odwiedzić popa.
Dzień minął szybko. Pod wieczór Wanda zajęta była robieniem dżemów, nastawiła też zaczyn na ciasto drożdżowe. Wymyśliła, że na wierzchu ułoży różne owoce z ogrodu. Dzieci będą zachwycone. Stefan powiedział, że idzie na wieczorną mszę. To nie było do niego podobne, ale Wanda nie śmiałaby go odwieść od tego pomysłu, bo modlitwa to rzecz święta. Zawsze była bogobojna i jak nikomu ufała Matce Boskiej.
Skierował się w stronę domu popa. Upał już nieco zelżał, ale powietrze było ciężkie, lepkie. Jaskółki obsiadły okoliczne słupy, jakby przeczuwając nadchodzący deszcz. Przyspieszył kroku, serce waliło mu jak młot, nie myślał racjonalnie. Spojrzał na zegarek i domyślił się, że pop powinien być w cerkwi.
Zapukał. W drzwiach stała Larysa z rozpuszczonymi włosami. Wyglądała jak anioł z obrazu przy ołtarzu.
– Dobry wieczór, przyszedłem porozmawiać.
– Nie mamy o czym rozmawiać. Jeżeli chce się pan zabawić, to proszę nie moim kosztem.
– Laryso, nie chciałem cię zranić, przepraszam. To był impuls. Magia chwili. Nie mógłbym cię skrzywdzić.
– Już pan to zrobił.
– Dlaczego jesteś taka chłodna. To… wczoraj to nie była gra… Sam nie wiem, jak to się stało…
– Proszę wejść.
Usiadł przy stole.
– Pójdę zrobić kawę. – powiedziała chłodno.
– Porozmawiajmy… – przytrzymał ją za rękę. Wysunęła ją zdecydowanym ruchem.
– O czym? Zabierasz mnie na spacer, a później okazuje się, że masz nieszczere intencje.
– Ależ, Laryso, przez głowę mi to nie przeszło. Twoje oczy tak pięknie błyszczały w słońcu. Zauroczyłaś mnie. Nie wiem, co się ze mną dzieje.
– Żałosne. Wszyscy mówią tak samo.
– Nie wiem, co mówią wszyscy. Wiem, że odkąd cię zobaczyłem, nie myślę o niczym innym. W domu, w pracy, na spacerze. Wszędzie widzę ciebie. Te twoje czarujące oczy, jak dwa jeziora, głębokie, nieprzeniknione. Larysko, nie wiem, co się ze mną dzieje.
– Nie wierzę ci! Po prostu nie wierzę.
– A co mam zrobić, żebyś zaczęła mi wierzyć?
Spojrzała mu w oczy, ze słodyczą.
– Pocałuj mnie. Pocałuj, żebym wiedziała, że to prawdziwe.
Objął jej twarz rękoma, wsuwając dłonie pod włosy na szyi. Poczuła jego miękkie palce na policzkach. Pocałował ją. Najpierw delikatnie, a później coraz bardziej namiętnie. Otworzyła usta i pozwoliła się pieścić. Przygryzał jej mięsiste malinowe wargi, ona lekko całowała jego trzydniowy zarost. Na piecu bulgotała kawa, jej aromat napełnił mieszkanie, ale oni zajęci byli sobą. Całowali się z taką zachłannością, jak gdyby nigdy tego wcześniej nie robili. Boże, mówił sobie w duchu, a więc to jest namiętność. Nigdy wcześniej nie czuł tak pocałunków. Czuł coraz większe podniecenie. Przytulił ją mocno i pocałował w jedno oko, później w drugie. Zaczął przeczesywać jej włosy palcami.
– Jesteś taka piękna, Laryso. Twoje włosy, oczy… Zwariowałem na twoim punkcie.
Tulił ją mocno i całował coraz namiętniej. Czuł, że jego mięśnie stają się coraz bardziej naprężone. Przysunął ją do siebie. Poczuła jego twardą męskość, ale się nie odsunęła. Powoli przesuwał pocałunki wzdłuż twarzy, w stronę szyi i uszu. Drgnęła, kiedy przygryzł jej ucho. Wplatał dłonie we włosy, przesuwając się w dół. Z Wandą nigdy się tak nie czuł. Zawsze było ciemno, ona nigdy nie chciała. Musiał ją długo głaskać, żeby pozwoliła mu podnieść barchany. Wchodził w nią wtedy z trudem i szybko zaspokajał potrzebę. Ona odwracała się bok i było po wszystkim. Larysa pachniała świeżością. Wyczuł, że jej piersi nabrzmiały teraz z podniecenia. Czuł jej sztywne sutki, jak gdyby przywarła do niego naga. Zaczął rozpinać jej chabrową bluzkę – tę, którą miała pierwszego dnia, gdy ją spotkał. Nie miała biustonosza. Białe sterczące piersi były niczym dwa słoneczniki – zachęcały, by je całować. Całował je delikatnie z niewypowiedzianą rozkoszą. Przypominały świąteczne pomarańcze z twardą skórką. Pomału przeszli w stronę jej pokoju, gdzie było zaścielone łóżko. Nie wiedział, czy ma kontynuować, ale ona się nie opierała. Zdjął bluzkę i zsunął spódnicę. Białe koronkowe majtki rozpaliły go jeszcze bardziej. I ciało jak marmur. Delikatnie rozpięła mu koszulę i zaczęła rozpinać rozporek, jak gdyby nie robiła tego pierwszy raz, przeszło mu przez myśl. Teraz ona pieściła jego szyję. Kiedy zsunął spodnie, pchnął ją na łóżko i pomału z wprawą wszedł w nią. Była taka ciepła, wilgotna. Nie broniła się ani przez chwilę, oddała mu się z dziką namiętnością, której nigdy wcześniej nie doznał. Szczytowali razem. Później ona przejęła inicjatywę, a on tracił zmysły. Był sztywny parę razy i tyleż samo opadał wycieńczony, by znowu podnieść się w uniesieniu. Niebo otworzyło się przed nim. Dla niego miała smak truskawek, a meszek na jej skórze kojarzył mu się ze świeżością malin. I usta, aksamitne niczym dojrzałe wiśnie. Rozpływała się w nim. Bezwolna, rozbujana, wolna. Owocowa rozkosz. Z dworu dobiegło niedalekie ujadanie psów.
– Wuj wraca. – powiedziała przerażona, chwytając bluzkę i spódnicę. Zapomniała założyć majtki, pomyślał, przełykając ślinę. Płonął. Cały. Chciałby jeszcze. Chciałby zostać, nie wychodzić. Tulić ją tak bez przerwy. Rzuciła rzeczy w jego stronę.
– Ubierz się. On nie może cię tu zobaczyć.
Stefan pospiesznie nasuwał na siebie ubranie, a za drzwiami słychać było, że pop otrzepywał buty. Larysa otworzyła okno.
– Wyskakuj!
– Ale jak?
– Wyskakuj, przecież to niski dom.
Wyskoczył w ostatniej chwili, słyszał jeszcze odgłos otwieranych drzwi.
– Larysko, z kim rozmawiasz, dziecko moje?
– Z nikim. Nuciłam sobie pod nosem. Ale zmarzliście, wuju. Zaparzę wam herbaty.
Wtedy przypomniała sobie o kawie, która już prawie całkiem się wygotowała. Ciemne plamy fusów skwierczały na piecu. Czuć było spalenizną. Jeszcze czuła odrętwienie w nogach i słabość w rękach. Uświadomiła sobie, że ma nienaturalnie zmierzwione włosy. Podała herbatę i oddaliła się do swojego pokoju. Poduszki pachniały Stefanem. Wtuliła się mocno w jedną z nich. Bardzo chciała, żeby wrócił.
Wanda była tak zajęta w kuchni, że nie zauważyła, kiedy wszedł mąż. Burknął tylko chłodne „dobry wieczór” i zamknął się w gabinecie. Wanda naszykowała sobie to, co trzeba było pozaszywać. Nicpoń Witek znowu podarł spodnie i koszulkę. W skupieniu zajęła się cerowaniem. Kasia przybiegła z lalką i dumnie oświadczyła, że jak dorośnie, to zostanie lekarzem. Mama się uśmiechnęła i pomyślała, że miałaby wtedy powód do dumy. Jej samej się nie udało ze studiami, ale córka może mieć inne życie.
Stefan płakał przy biurku. Zastanawiał się, co ma robić. Czuł, że rozpiera go uczucie. Wszędzie widział tylko Larysę, jej piękne oczy, usta, soczyste piersi. Co robić? Zostawić żonę? Pójść za tą szaloną miłością? Ojciec by go zabił. Nie po to walczył o wolną Polskę, o Krzyż, za Wiarę, żeby teraz jego syn wszystko przekreślił. Nie mógł. Z drugiej strony wiedział, że już do końca życia będzie musiał nosić w sobie brzemię grzechu. Zdradził żonę, ale przecież nie mógł jej o tym powiedzieć.
Następnego dnia zrobiło się wietrznie i deszczowo. Nie przestawało padać po nocnej burzy. Wszystko zdawało się budzić do życia – liście napinały się, żeby chwycić jak najwięcej wody. Kwiaty spragnione wilgoci nawet nie zamykały swoich koron w obronie przed strugami deszczu. Wyglądało to jak gdyby zażywały długo wyczekiwanej kąpieli, a ta sprawiała im niewypowiedzianą przyjemność. Nawet wróble były zachwycone, pluskały się w kałużach, wchodziły do wody i wyskakiwały, radośnie otrzepując skrzydła. Stefan patrzył przez szyby i zastanawiał się, co robi Larysa. Była niedziela. W domu roznosił się zapach drożdżowego ciasta. Dzieci zaglądały z zaciekawieniem do duchówki, żeby sprawdzić, czy już można coś skubnąć. Ciasto smakuje najlepiej, kiedy ciepły puch rozpływa się w ustach. Stefan nie mógł sobie znaleźć miejsca, coś rozpierało go od środka.
Gdy Wanda wyjęła ciasto z piekarnika, zobaczył, że urosło ponad miarę, a na wierzchu sterczały truskawki i maliny, wystawiając dumne łepki spod kruszonki. W jego domu pachniało Larysą. Pomyślał, że to początek szaleństwa.
Od tamtej pory nie liczyło się nic poza dziewczyną z warkoczami. Tego lata żył jak w amoku. Wychodził rano do pracy i podrzucał kwiaty na parapet od strony pokoju Larysy, aby pop tego nie widział. Codziennie wstawał wcześniej i zachodził do niej. Od razu szli do łóżka. Była wulkanem namiętności. Nie wiedział, że kobiety mogą być tak gorące, wręcz wyuzdane. Szalał. Z pożądania, z miłości, ze szczęścia. Nie myślał o konsekwencjach, nie miał wyrzutów sumienia. Wierzył, że miłość nie może być zła. Był przekonany, że zawsze może być tylko dobra.
Wanda była blada jak ściana. Pomyślał, że już wie o wszystkim. Zamarł w środku.
– Stefan… co my teraz zrobimy? – zawiesiła głos. Łzy spływały jej po policzkach. Był pewien, że wie, ale nie było mu żal. Trudno. Powie, że musi odejść.
– Stefan, co z nami będzie? – zrobiło mu się niedobrze.
Pokazała mu gazetę. Wojna była tuż, tuż…Płakała cicho. To nie był normalny początek września. Dzieci nie poszły jak zwykle do szkoły. W powietrzu wyczuwało się lęk. Powietrze przestało dawać wytchnienie. Tam, na niebie, zrobiło się niebezpiecznie. Niepokój, strach i bezsilność. Jak to będzie? Co z dziećmi? Pytania mnożyły się w głowie.
Mijały dni i zaczęto szeptać między sobą, że Rosjanie coś szykują. Przyszli, żeby zabrać. Zaczęły się wywózki, egzekucje, przesłuchania. Lasy przestały być magiczne, lasy zaczęły żywić się krwią i truchłem. Księża nie nadążali chować. Dzieci nie mogły chodzić na grzyby, bo spośród wrzosów wystawały ręce, nogi, palce.
Stefan wiedział, że na bocznicy jest takie miejsce, które zajęli. Kiedy tamtędy przechodził, słyszał jęki. POW – ta etykietka ciążyła na nim. Pewnego ranka Wanda powiedziała: „Uciekaj, Stefciu! Ja sobie jakoś poradzę. Uciekaj, póki możesz. Odnajdziemy się u rodziców.” W nocy spakował najpotrzebniejsze rzeczy. Wsiadł do składu, którym jechał kolega. Nie pożegnał się z Larysą.