utwory / premiery w sieci

Co piją krowy?

Anna Siudak

Premierowy fragment prozy Anny Siudak.

Wysta­wi­łam łeb za okno – pomy­śla­ła sowa. Gdy­by wczo­raj było jutro, wszyst­ko było­by inne niż zwy­kle. Nuda, nie­koń­czą­ca się nuda i zba­wie­nie, któ­re cza­sem nad­cho­dzi w piąt­ko­wy wie­czór. Niby nic nad­zwy­czaj­ne­go, ale ile przy tym ludz­kiej pra­cy? Nic nie zna­czą­ca sowa, a przy niej ja – wier­na do ostat­niej kro­pli krwi. Nie ma nic poza nami – tyl­ko sza­ra stre­fa prze­pły­wu ludz­kich infor­ma­cji. Nie ma nas wię­cej. Poza tym, nie ma niko­go i nigdy nie będzie. Nie zali­czę dziś testu. Tak posta­no­wi­łam. Nie będzie ani sowy, ani mnie. Tyl­ko ona o mnie sta­no­wi. Oprócz niej jest jesz­cze ten test. Wiel­ka ster­ta gazet zebra­ła się na jakąś nara­dę, tak jak­by chcia­ła zebrać swo­je myśli w kąt. Oby­dwie już o tym daw­no wie­my, że to nie­moż­li­we. Dzi­siaj nic poza tobą się nie liczy. Nie liczy się. Koniec. Pode­szłam do spra­wy bar­dzo poważ­nie, bo prze­cież i tak rzad­ko to robię. Nie ma. Nic. Okrop­nie sza­ro na pastwi­skach. Gdzie są te zie­lo­ne, o któ­rych tyle mówi­łaś? A może ich nie ma? Żyją w two­jej wyobraź­ni, tak jak ty w mojej. Poza wyobraź­nią nie ma nic. Jest tyl­ko jaw­na pro­sto­ta, wyni­ka­ją­ca z prze­ciw­wska­zań atmos­fe­rycz­nych. Gdzie do cho­le­ry jest moja sowa? Zno­wu mi ją ktoś ukradł. Sie­dział obok mnie jakiś męż­czy­zna. Na pew­no to on. Nikt inny nie był­by w sta­nie ukraść mi sowy. To dzia­ło się w pią­tek, a mia­ła przyjść sobo­ta. Wiel­ka sobo­ta o mozol­nej minie. Zawsze tak nad­cho­dzi – wiel­ka, olbrzy­mia, z obwi­słym brzu­chem i z tęt­nią­cym ser­cem, któ­re nabrzmie­wa od alko­ho­lu. Nie zna­łam prze­cież poprzed­niej sobo­ty. Wie­dzia­łam, że muszę usta­lić cały ten plan z sową. Dopie­ro póź­niej mogę się wysta­wić. Na pró­bę albo na wiatr. Nie uwzględ­ni­łam cię dzi­siaj w moim opi­sie, ale zro­bię to gdy tyl­ko będę mia­ła oka­zję. Wra­ca­jąc do domu z pocze­kal­ni, zauwa­ży­łam brak sowy i już nie wró­cę spo­koj­nie do domu. Pie­przo­ne drze­wo zawsze sta­nie nam na dro­dze. Nie moż­na tak prze­cież robić. Nie wol­no. To zabro­nio­ne. Prze­cież służ­ba porząd­ko­wa na to nie pozwa­la. Jak? Jak­kol­wiek. Prze­cież ona jest wszę­dzie. Podob­no znik­nę­ła z mia­sta, ale to prze­cież nie­moż­li­we. Ktoś mi ostat­nio powie­dział, że ich już nie ma i jeste­śmy wol­ni. Ktoś podob­no ich gdzieś wywiózł. To jest jakaś tajem­ni­ca pań­stwo­wa, ale ja w to nie wie­rzę. Myślę, że są wszę­dzie i nas obser­wu­ją. Zno­wu nie wyj­dę w sobo­tę. Pozo­sta­nę tą kolej­ną z two­ich stron gazet, któ­re tak dokład­nie czy­tasz w swo­im zaku­rzo­nym ustro­ju marzeń. Nie mogła­bym tego zro­bić z tobą. Muszę zna­leźć sowę. Gdzie ona może być? Na pew­no u nie­go w kie­sze­ni. Jak zna­leźć kie­szeń? Musi być powle­ka­na lam­par­cią skó­rą, któ­ra zamie­nia się w wężo­wą z każ­dym doty­kiem natu­ral­nej kobie­ty. Sów­ko, sówecz­ko, cho­ler­ny gadzie – wróć. Gdy­by cię nie było, moje życie było­by o wie­le łatwiej­sze. A jed­nak jesteś, zna­la­złaś się tu na asfal­cie. Sie­dzisz pod­par­ta o krze­sło kawiar­ni. Nikt cię nie chce. Zobacz co zro­bi­łaś – nie przy­gar­nie cię nikt i tyl­ko ja z tobą zosta­nę. Nikt wię­cej, powin­naś to zro­zu­mieć. Musi­my teraz iść do domu i opa­trzyć swo­je rany. Wszyst­ko ma swój kres i pią­tek miał swój kres. Skoń­czy­łam z tym dniem, tak jak on ze mną skoń­czył. Wró­ci­ła do mnie sobo­ta. Wiel­ka, nastro­szo­na i wście­kła, że mnie tak dłu­go nie było. Spo­tka­łam się z nią. Wszyst­ko było naszy­ko­wa­ne jak za pierw­szym  razem. Wszyst­ko to sobie uło­ży­łam w gło­wie. Wszyst­ko już mam i nic wię­cej nie mam. Prze­cież nie mam jed­no­li­tej sowy, ale barw­ną jak paw. Wszyst­ko w sobie już widzia­łam. Strach zale­wa mi oczy. Pust­ka. Było bez­na­dziej­nie. Nigdy wię­cej już jej nie zoba­czę. Roz­cza­ro­wa­łam się i nie zamie­rzam wra­cać w to pie­przo­ne śro­do­wi­sko. Nie ma odwro­tu. Jutro oddam sowę do schro­ni­ska. Mam nadzie­ję, że mnie nie zamkną. Pusto na uli­cach, ale ja wie­rzę, że oni nadal tu są. Cza­ją się na nas za rogiem ulic, aby tyl­ko zła­pać każ­de­go, kto się wychy­li. Nie odpad­nę, nie odej­dę i nie wezmę ze sobą cze­goś co nie nale­ży do mnie, Ja nie nale­żę do sowy – jej się tyl­ko tak wyda­je. Ona tyl­ko w ten spo­sób prze­ni­ka atmos­fe­rę.

Wszyst­ko uzna­ję za stra­tę. Coś co prze­ni­kło mnie wczo­raj, dziś już nie ist­nie­je. Prze­cież nic się nie liczy. Coraz bar­dziej puste uli­ce. Ludzie gdzieś ucie­ka­ją. Nie­któ­rzy bie­gną w jakimś kie­run­ku. Zapy­ta­łam jakie­goś star­sze­go czło­wie­ka, któ­ry sie­dział na ław­ce. Odpo­wie­dział, że jadą do nowe­go świa­ta.

Pan  poli­tyk może już wresz­cie wylu­zu­je i sta­nie się ludz­ki? Tego nie wie­my.
Wie­my, że pan Polak został pre­zy­den­tem Cudow­nie Zjed­no­czo­nej Euro­py.
Jest nas bar­dzo dużo za gra­ni­cą i mamy duży wpływ na rekla­mę nasze­go kra­ju. Jeste­śmy waż­ni stra­te­gicz­nie.
„Być albo nie być? Zre­zy­gno­wać czy może jed­nak spróbować?”Te pyta­nia drę­czą wie­lu Pola­ków, któ­rzy wybie­ra­ją się w tym roku za gra­ni­cę. Co ich tam cze­ka? Z czym będą musie­li się zmie­rzyć? Zosta­ną czy wró­cą? Kto się tym tak napraw­dę przej­mu­je?

Nie­stru­dze­nie docho­dzi­my do far­sy, któ­ra prze­ja­wia się w tej chwi­li.

Dwór zwo­ła­ny, więc moż­na iść na nara­dę.

Wiel­ka zgra­ja jakichś szu­mo­win zno­wu wzię­ła się za gar­dła.

To wszyst­ko to jest jakiś zle­pek słów lub meta­fo­rycz­na pro­za, któ­ra nic nie zmie­nia.

Pocią­ga­ją za sznur­ki, jeden za dru­gim. Pamię­ta­ją o jeń­cach wojen­nych, skry­tych gdzieś za stra­chem obłu­dy i bez­na­dziei.

Nie­dzie­la, 2015:

Upa­dło mia­sto, w któ­rym się wycho­wy­wa­łam. Upa­dło brzyd­ko, cicho i bez naj­mniej­sze­go obcią­że­nia. Nie mówi­li o tym w wia­do­mo­ściach. Dzi­siaj nie­bo jest zachmu­rzo­ne. Nie upa­dło na mnie. Upa­dło chy­ba na jego powierzch­nię. Nie­ren­tow­ne jest podobno – tak mówią kie­dy się krzy­wo uśmie­cha. Nic na to nie pora­dzę, że kocham jego krzy­wy zgryz. Nie mam żalu o to, że mat­ka nie kupi­ła mu apa­ra­tu. Nie mam żalu o to, że ma krzy­wy uśmiech. Żal mi tego, że całe mia­sto upa­dło. Kata­klizm. Jeden cho­ler­ny kata­klizm za dru­gim. Nic nie da się zro­bić. Już nic nie zro­bi­my. Posiedź­my tu cicho. Scho­waj­my się w wiel­kim wiel­błą­dzie. Nic tak nie wyzwa­la jak śmierć komi­wo­ja­że­ra.

Nie­osią­gal­ny dla zwie­rząt dar komu­ni­ka­cji zosta­je zaprze­pasz­czo­ny przez jakiś banał. Nikt już nie potra­fi się komu­ni­ko­wać.
Jak to jest się komu­ni­ko­wać?
Jak jest roz­ma­wiać?
Jak się pisze?
Jak wyzwa­la?
Jak pozna­je śmierć?
Jak wszyst­ko?
Jak moż­na, a cze­go nie moż­na?
Co wyzwa­la, a co nie?
Kim jestem i dla­cze­go tu jestem?
Nie mogę być wszę­dzie?
Chy­ba mogę to udo­wod­nić.
Nie wie­rzysz?
Mało w co wie­rzę.
Ja też.
W miłość nie wie­rzę.
Chcę osła, ale takie­go żywe­go i praw­dzi­we­go, któ­ry będzie mnie kochał jak nikt inny na świe­cie.
Nie mogę chy­ba nic brać. Nic wię­cej nie wezmę. Rzu­cę pale­nie.
Nowe wyzwa­nia. Nowy Rok. Nowe pyta­nia.
Nic o tym mie­ście nie piszą w inter­ne­cie.
Nic o mnie nie wiesz jeśli nie spraw­dzi­łeś w sie­ci.
Skąd jesteś? Z por­ta­lu. Jakie­go? UK.
Nic nie wol­no, a wszyst­ko moż­na. Pan poli­tyk nie wyzwa­la nasze­go naro­du. Pan poli­tyk ma pro­ste zęby, któ­re gry­zą naszą krtań. Ja kocham jego krzy­wi­znę. Nic pro­ste­go. W życiu podob­no nie jest pro­sto.
– Prze­pra­szam. Przy­je­cha­łem wczo­raj i nie mogę zna­leźć dro­gi na dwo­rzec.
– Skąd pan przy­je­chał? Dokąd pan wra­ca? Do dwor­ca doj­dzie pan tą uli­cą do koń­ca, a póź­niej w lewo na Rey­mon­ta. Jakieś dzie­sięć minut dro­gi. Mogę zapy­tać, skąd pan wra­ca?
– Dzię­ku­ję. Wra­cam z Anglii, przy­je­cha­łem do domu.
– Z Anglii? Podob­no dużo nas tam jest. A gdzie jest pana dom?
– Na Pił­sud­skie­go.
– To po co panu dwo­rzec?
– Chcia­łem popa­trzeć na pocią­gi zanim wró­cę.
– Nie spie­szy się pan?
– A po co się spie­szyć?
– Nie wiem. Wszy­scy się spie­szą.
– Ja nie zamie­rzam.
– Mogę iść z panem?
– Jasne. Nie spie­szy się pan?
– Wła­śnie prze­sta­łem. – Poszli razem oglą­dać jak ludziom krzy­żu­ją się ręce i nogi w goni­twie za pocią­ga­mi.
Pięk­ne maszy­ny sunę­ły gło­śno po torach. Daw­no nie widzia­łem PKP. Nowe pocią­gi.– pomy­ślał. Nie zasta­na­wiał się jed­nak nad postę­pem tech­nicz­nym. Jedy­na rzecz, któ­ra napraw­dę była waż­na w tym momen­cie, była przed nim i wokół nie­go. Tyl­ko ta chwi­la mia­ła teraz sens i trwa­ła w nim. Uśmie­chał się pod nosem kie­dy tak mil­cze­li, patrząc na pocią­gi. Sie­dzie­li tam przez kil­ka godzin. Nagle wstał:
– Wra­cam do domu.
– Dobrze, dzię­ku­ję. Nawet nie wie pan, jak mi pan pomógł.
– Wiem. – Uśmiech­nę­li się do sie­bie. Poszli w róż­nych kie­run­kach, a mimo to byli sobie bli­scy. Nigdy wię­cej się nie spo­tka­li. Tyl­ko te kil­ka godzin ich zbli­ży­ło. I pocią­gi. Szedł powo­li, krok po kro­ku, jak­by odmie­rza­jąc każ­dy z nich i ważąc każ­dą chwi­lę. Nie spie­szył się. Obser­wo­wał ludzi i budyn­ki. Nagle zoba­czył swój blok. Wszedł spo­koj­nie do klat­ki i będąc już na czwar­tym pię­trze, zapu­kał:
– Witaj mamo. – Ode­zwał się, kie­dy jego mat­ka otwo­rzy­ła drzwi.
– Syn­ku, synecz­ku. Jak dobrze, że jesteś. Cze­ka­li­śmy na cie­bie. Wchodź, wchodź. – Teraz był czas dla nich. Tyl­ko dla nich. Była jego sio­stra z dziec­kiem na ręku, szwa­gier. Nie było ani jego ojca, ani jego żony. Tort i wód­ka na sto­le. Świę­to z oka­zji powro­tu kró­la lub syna mar­no­traw­ne­go. Wolał widzieć sie­bie jako kró­la – zwy­cięz­cę, któ­ry nie sprze­dał mająt­ku i nie jadł wśród świń. Oddał pań­stwu przy­słu­gę i wró­cił. Zaro­bił co swo­je i teraz może kupić miesz­ka­nie. Żona ode­szła, ale pew­nie mia­ła odejść. Nie mar­twił się tym, bo cie­szył się że może zoba­czyć swo­je­go syna. Wie­le mie­się­cy nie widział jego twa­rzy.
Pro­ces wzro­stu został wstrzy­ma­ny na okres kapi­tu­la­cji Rze­szy.

O autorze

Anna Siudak

Urodzona w 1986 roku. Wychowywała się w Sosnowcu. Po maturze wyjechała do Anglii, gdzie w 2015 roku ukończyła University of Derby na kierunku teoretyka krytyki literackiej. Debiutowała w roku 2011 roku tomem Lekkość zmysłów. Finalistka konkursu Poetry Rivals w Anglii, w którym nagrodą była publikacja w antologii Between the Lines.