debaty / ankiety i podsumowania

Co się dzieje z formą, kiedy ktoś się jej boi (lub jej nie widzi)

Łukasz Żurek

Głos Łukasza Żurka w debacie „Formy zaangażowania”, towarzyszącej premierze antologii Zebrało się śliny, która ukaże się niebawem w Biurze Literackim.

strona debaty

Formy zaangażowania

CHÓR
Gdzie my z nią, on za nią wszę­dzie.
Co to będzie, co to będzie?
Mic­kie­wicz, Dzia­dy, cz. II (w. 623–624)

 

Będzie teo­re­tycz­nie, mimo iż mia­ło być o kry­ty­ce lite­rac­kiej. Ale wcze­śniej – nar­ra­cja.

Opusz­czo­na posia­dłość, desz­czo­wy wie­czór. Rodzi­na zbie­ra się, aby poroz­ma­wiać o spu­ściź­nie po zmar­łym „dzia­du­niu”, któ­rym wszy­scy krew­ni gar­dzą. Sta­rzec był nud­ny, wścib­ski, kłó­tli­wy, dla czę­ści ode­rwa­ny od rze­czy­wi­sto­ści; w rodzi­nie wypa­da mówić o „dzia­du­niu” tyl­ko źle (albo wca­le). Zosta­wił jed­nak cał­kiem spo­ro przed­mio­tów, z któ­ry­mi trze­ba teraz coś zro­bić. Zde­cy­do­wa­na więk­szość z nich tra­fi na śmiet­nik, część zosta­nie prze­ma­lo­wa­na i prze­ro­bio­na tak, aby paso­wa­ła do nowo­cze­snych miesz­kań. Na razie spo­tka­nie prze­bie­ga gład­ko. Kur­tu­azyj­na dys­ku­sja zna­czą­co omi­ja jed­nak to, co tak napraw­dę inte­re­su­je wszyst­kich zebra­nych: paskud­ny, topor­ny, ale bez­sprzecz­nie war­to­ścio­wy zegar z waha­dłem. Nikt nie chce o „tym” mówić, bowiem wszy­scy zna­ją histo­rię zwią­za­ną z przed­mio­tem: podob­no co noc poja­wia się przy nim duch dzia­du­nia, któ­ry chi­cho­cze i odstra­sza każ­de­go, kto chciał­by zbli­żyć się do zega­ra. Ster­ro­ry­zo­wa­na rodzi­na mówi coraz wię­cej i coraz głu­piej, pró­bu­je zaga­dać prze­ra­ża­ją­cy przed­miot, powsta­ją pla­ny, aby wyjąć waha­dło i sprze­dać z zyskiem, ktoś z kolei mówi do zega­ra słod­kie słów­ka, aby po chwi­li od nie­go odsko­czyć, ktoś inny pro­po­nu­je prze­wieźć grat w jakieś odosob­nio­ne miej­sce, w któ­rym duch dzia­du­nia niko­go nie mógł­by już stra­szyć. Osta­tecz­nie – nic się nie dzie­je. Zegar jak stał, tak stoi. Koniec.

Powyż­sza opo­wieść to nie tyl­ko stresz­cze­nie sła­be­go hor­ro­ru, lecz rów­nież ale­go­rycz­ne przed­sta­wie­nie reflek­sji pły­ną­cych z deba­ty „For­my zaan­ga­żo­wa­nia”. Opusz­czo­na posia­dłość to, rzecz jasna, histo­ria lite­ra­tu­ro­znaw­stwa po prze­ło­mie anty­po­zy­ty­wi­stycz­nym. Dzia­du­nio – to For­ma­lizm: ahi­sto­rycz­ne, pozba­wio­ne mate­rial­no­ści geo­gra­ficz­nej i cza­so­wej dzi­wo, któ­re wchło­nę­ło „struk­tu­ra­lizm”, „for­ma­li­zmy rosyj­skie”, „post­struk­tu­ra­lizm” oraz „dekon­struk­cję” i podob­no umar­ło na śmierć, ale co jakiś czas nale­ży się upew­nić, czy trup fak­tycz­nie jest tru­pem. Tak rozu­miem zapew­nie­nia o „śmier­ci struk­tu­ra­li­zmu (i jego dekon­stuk­cjo­ni­stycz­nej roz­biór­ki)” (Kuja­wa) i dogo­ry­wa­niu post­struk­tu­ra­li­zmu, fascy­nu­ją­ce­go już tyl­ko indy­wi­du­ali­stę Śli­wiń­skie­go (Kacz­mar­ski). Mar­twy For­ma­lizm ma się cał­kiem dobrze, sko­ro męczy swo­je wnu­czę­ta (według Skur­ty­sa Adrien­ne Rich i Caro­li­ne Levin „pro­wa­dzą dys­pu­tę jak­by ponad gło­wa­mi znie­chę­co­nych struk­tu­ra­li­zmem stu­den­tów rodzi­mej polo­ni­sty­ki”, ale rzut oka na kry­tycz­no­li­te­rac­kie pra­ce Janu­sza Sła­wiń­skie­go wywo­łu­je uczu­cie ubó­stwa), do tego jesz­cze two­rzy „pro­sty podział na treść i for­mę”, „Saussure’owski dualizm” (Kuja­wa), o któ­rym jako żywy, jako żywo, nie miał poję­cia. O For­ma­li­zmie mówi się w deba­cie zdaw­ko­wo i źle, aby nie wywo­ły­wać go z gro­bu, jed­nak sło­wo na „f” (albo „p”, albo „s”) przy­wo­ła­ne zosta­je przez sam temat spo­tka­nia, prze­klę­ty temat nauki o lite­ra­tu­rze, czy­li jak się „for­ma” ma do „poli­tycz­no­ści”. Wid­mo przy­by­wa zatem nie­pro­szo­ne. I się cze­pia.

For­ma to paskud­ny zegar o dużej war­to­ści, któ­ry moc­no koja­rzy się z For­ma­li­zmem, a przez to jest bar­dzo nie­bez­piecz­ny – uży­cie poję­cia „for­my” we wła­snym dys­kur­sie musi zostać zatem poprze­dzo­ne pew­ny­mi wybie­ga­mi reto­rycz­ny­mi. Na przy­kład Mar­ta Koron­kie­wicz tak bar­dzo nie chce wspo­mi­nać o pol­skim struk­tu­ra­li­zmie, że jako zaple­cze teo­re­tycz­ne swo­je­go tek­stu wyko­rzy­stu­je m.in. roz­pra­wę Mic­kie­wicz i wer­sy­fi­ka­cja lite­rac­ka Ada­ma Waży­ka z 1951 r., powsta­łą w momen­cie, w któ­rym auto­ry­te­tem był raczej Sta­lin i jego Mark­sizm a zagad­nie­nia języ­ko­znaw­stwa niż Jakob­so­now­skie W poszu­ki­wa­niu isto­ty języ­ka [1]. Kie­dy zatem Koron­kie­wicz, chcąc wyzwo­lić poję­cie „for­my wier­sza” od związ­ków z For­ma­li­zmem, cytu­je uwa­gi Waży­ka, to mimo­wol­nie przy­cią­ga za sobą teo­rię Wiel­kie­go Języ­ko­znaw­cy. Autor­ka w isto­cie chcia­ła­by – jak sądzę – powie­dzieć rzecz oczy­wi­stą, a więc, że „for­my wier­szo­we bio­rą się głów­nie ze zmian i prze­kształ­ceń wewnętrz­nych samej tra­dy­cji lite­rac­kiej. Ich związ­ki ze świa­tem poza tek­stem są jed­nak licz­ne i zło­żo­ne”. Nie­uświa­do­mio­ny auto­ry­tet Sta­li­na pro­wa­dzi jed­nak autor­kę do pro­stej homo­lo­gii mię­dzy bazą a nad­bu­do­wą:  „orga­ni­za­cja wier­sza nie jest jako­ścio­wo róż­na od orga­ni­za­cji innych zja­wisk spo­łecz­nych”. Z tej per­spek­ty­wy kry­tycz­na uwa­ga Koron­kie­wicz – „(…) u nas – poza Waży­kiem – nie­wie­lu roz­wa­ża­ło ści­słe związ­ki poetyc­kich form z kwe­stia­mi poli­tycz­ny­mi (…)” – zawie­ra iście Dema­now­ski ładu­nek iro­nii. Ist­nie­je rów­nież moż­li­wość, że autor­ka po pro­stu ceni „treść” wywo­du Waży­ka (rym męski = bur­żu­azja), ale nie ceni jego „for­my” (sta­li­now­ska pseu­do­te­oria języ­ka)…

Innym przy­kła­dem uciecz­ki przed nawie­dzo­ną for­mą jest tekst Jaku­ba Skur­ty­sa. Idąc tokiem wyj­ścio­wej ale­go­rii, widocz­ną w nim stra­te­gię moż­na by opi­sać tak: gdy autor sły­szy wyra­że­nie „zegar dzia­du­nia”, zaczy­na mówić o swo­im zegar­ku w komór­ce, o Big Benie, oraz o tym, że w ogro­dzie jego żony znaj­du­je się zegar sło­necz­ny, a sko­ro tak – zegar dzia­du­nia jest jego. Skur­tys powo­łu­je się bowiem na hasło „for­ma” autor­stwa Micha­ła Gło­wiń­skie­go z „tro­jacz­ko­we­go” Słow­ni­ka ter­mi­nów lite­rac­kich i trak­tu­je je jako wyraz poglą­dów na for­mę „nasze­go kla­sycz­ne­go lite­ra­tu­ro­znaw­stwa”. Wystar­czy spoj­rzeć na to hasło, aby prze­ko­nać się, że ma ono przede wszyst­kim cha­rak­ter histo­rycz­no-opi­so­wy. Gło­wiń­ski zda­je w nim po pro­stu rela­cję z tego, jak for­mę poj­mo­wa­no – i tyle. Nie jest to hasło tak zwią­za­ne z poglą­da­mi struk­tu­ra­li­stów war­szaw­skich, jak „komu­ni­ka­cja lite­rac­ka” czy „pod­miot czyn­no­ści twór­czych”. Jesz­cze zabaw­niej robi się wów­czas, gdy Skur­tys płyn­nie łączy rodzą­cy się pod koniec XIX w. „for­ma­lizm” (w sztu­ce? w teo­rii lite­ra­tu­ry?) z este­ty­ką „for­mi­zmu” oraz „Teo­rią Czy­stej For­my” Wit­ka­ce­go. Kon­se­kwen­cją naro­dzin „for­ma­li­zmu” jest według auto­ra „dowar­to­ścio­wa­nie aspek­tów for­mal­nych”, oddzie­le­nie ich od tre­ści, a w XX w. „obro­na auto­no­mii sztu­ki”. O tym, kto, gdzie i w jakich oko­licz­no­ściach histo­rycz­no-poli­tycz­nych bro­nił nie­za­leż­no­ści dzie­ła sztu­ki od poli­ty­ki, już się nie dowia­du­je­my. Według Skur­ty­sa rosyj­scy teo­re­ty­cy lite­ra­tu­ry i awan­gar­do­wi pisa­rze z począt­ku XX w. to w grun­cie rze­czy sta­rzy, dobrzy par­na­si­ści i kler­ki­ści, któ­rzy „for­mal­ny kunszt i war­to­ści w dzie­le sztu­ki” łączy­li „z kon­tem­pla­cją inte­lek­tu­al­ną i ducho­wą, nie zaś z rewo­lu­cją życia spo­łecz­ne­go i zdol­no­ścią anga­żo­wa­nia”. O Wskrze­sze­niu sło­wa, póź­niej­szym Ver­frem­dung­sef­fekt Brech­ta i nie­zli­czo­nych związ­kach tzw. for­ma­li­stów rosyj­skich z któ­rymś z mark­si­zmów raczo­no zapo­mnieć. Tak pokręt­nie ule­pio­ny For­ma­lizm zosta­je szyb­ko prze­ciw­sta­wio­ny myśle­niu o for­mie w kate­go­riach „ana­lo­gii i homo­lo­gii mię­dzy życiem zbio­ro­wym a struk­tu­ra­mi lite­rac­ki­mi”, tym razem na szczę­ście wzię­tym od Lucien Gold­man­na, nie Sta­li­na. O tym, że tak poję­ty mor­fo­lo­gizm w bada­niach lite­rac­kich – któ­ry dzi­siaj przy­no­si bar­dzo cie­ka­we efek­ty w pra­cach Fran­co Moret­tie­go – rodzi się u Alek­san­dra Wie­sio­łow­skie­go, Juri­ja Tynia­no­wa i Roma­na Jakob­so­na, czy­li u prze­klę­tych, „par­na­si­stow­skich” „for­ma­li­stów”, oraz o tym, że jeśli już myśli się homo­lo­gia­mi, to war­to by (jakoś) prze­pra­co­wać socjo­lo­gię form lite­rac­kich Sła­wiń­skie­go – rów­nież raczo­no zapo­mnieć. A nuż ktoś oskar­żył­by nas o inspi­ra­cje dzia­du­niem?

Auto­rzy chcie­li­by zrzu­cić z ramion płaszcz For­ma­li­zmu, zakrzyk­nąć: „inna for­ma jest moż­li­wa”, ale w obrę­bie ich tek­stów za tym per­for­ma­ty­wem nie stoi w więk­szo­ści przy­pad­ków nic prócz myśle­nia magicz­ne­go. Chcie­li­by, ale się wsty­dzą. Gro­żą, ale od zega­ra ucie­ka­ją. Jak na dło­ni widać to w tek­ście Dawi­da Kuja­wy, któ­ry zaczy­na fak­tycz­nie na anty­po­dach Struk­tu­ra­li­zmu: dekla­ru­je „spi­no­zjań­ską pod­szew­kę” swo­je­go myśle­nia, pisze o „poezji jako fabry­ce” przy­po­mi­na­ją­cej tę z Ede­nu Lema, w któ­rej mor­fo­ge­ne­za jest wtór­na wobec źró­dło­wej dete­ry­to­ria­li­za­cji, zde­cen­tro­wa­nych ruchów pra­gnień, rewo­lu­cyj­no­ści. Zaraz potem ni stąd, ni zowąd przy­la­tu­je jed­nak zde­cy­do­wa­nie nie­spi­no­zjań­ski Louis Hjelm­slev, któ­ry według Kuja­wy – w odróż­nie­niu od poplecz­ni­ków For­ma­li­zmu two­rzą­ce­go rze­ko­mo podział na treść i for­mę – twier­dził, że „kom­po­zy­cja, wer­sy­fi­ka­cja, układ”, „rym, powtó­rze­nie, poli­syn­de­ton (…) nio­są ze sobą okre­ślo­ne sen­sy”. Miał być Deleu­ze, jest raczej Dłu­ska. Podob­nie u Krzysz­to­fa Szta­fy, któ­ry w zakoń­cze­niu swo­je­go tek­stu ogła­sza, że mię­dzy wymia­rem for­mal­nym i wymia­rem tre­ści „zacho­dzi (…) sto­su­nek rela­cyj­ny”. Mia­ła być wal­ka z Impe­rium, jest Syn­chro­nia i dia­chro­nia w pro­ce­sie histo­rycz­no­li­te­rac­kim.

Szu­ka­jąc odpo­wie­dzi na to, czym jest według powyż­szych auto­rów for­ma, napo­ty­kam jedy­nie na elip­sy, prze­mil­cze­nia,  mam­ro­ta­nie albo gadul­stwo (vide tekst Mai Staś­ko, osten­ta­cyj­nie i chy­ba celo­wo obok tema­tu). Według Koron­kie­wicz – powo­łu­ją­cej się na Jame­sa Scully’ego – „for­ma wier­sza jest tym, co włą­cza wiersz w świat, uru­cha­mia go, jest jego aktyw­no­ścią”. Czy zatem for­ma to po pro­stu kon­kret­ne uży­cie języ­ka, zawsze już w świe­cie funk­cjo­nu­ją­ce­go i zawsze już zro­śnię­te­go z kon­kret­nym pod­mio­tem? Jeśli tak – po co nam to poję­cie? Skur­tys z kolei dekla­ru­je dziar­sko (i dobrze!): „nie widzę nic złe­go w poli­tycz­no­ści for­my”. Pisze o „poli­tycz­nym zna­cze­niu for­my”, „myśle­niu o for­mie”. To łącze­nie for­my poetyc­kiej z inten­cjo­nal­no­ścią, z jakąś rela­cją do życia (kul­tu­ro­wo-spo­łecz­no-poli­tycz­ne­go) jest cie­ka­we, doma­ga­ło­by się roz­wi­nię­cia. Cóż z tego, sko­ro i tak w tek­ście Skur­ty­sa oba pro­ble­ma­tycz­ne poję­cia („for­ma” i „poli­tycz­ność”) są natu­ra­li­zo­wa­ne, rozu­mia­ne same przez się, zawie­szo­ne w próż­ni? Z kolei Kuja­wa znaj­du­je uspra­wie­dli­wie­nie dla tej natu­ra­li­za­cji w ostat­nim aka­pi­cie swo­je­go tek­stu, w któ­rym pobrzmie­wa ton kon­cy­lia­cyj­no-dobro­dusz­ny: „Tym, cze­go potrze­bu­je­my napraw­dę, nie są chy­ba kłót­nie o to, gdzie wiersz reali­zu­je swo­ją poli­tycz­ność”. Cie­pła woda w kra­nie zamiast samo­świa­do­mej i kry­tycz­nej kry­ty­ki lite­rac­kiej…?

Jedy­nym tek­stem, któ­re­mu uda­ło się wykro­czyć poza okrą­ża­nie paskud­ne­go, nawie­dzo­ne­go zega­ra, jest głos Paw­ła Kacz­mar­skie­go, być może dla­te­go, że kwe­stia rela­cji mię­dzy for­mą a poli­tycz­no­ścią zosta­ła w nim wple­cio­na w pole­mi­kę z Pio­trem Śli­wiń­skim. Mimo iż tra­dy­cyj­nie już nie wiem, jak odnieść się do obec­ne­go w tek­ście, lek­kie­go szan­ta­żu poko­le­nio­we­go – jest to naj­lep­szy głos w całej deba­cie. Poja­wia się w nim bowiem reflek­sja doty­ka­ją­ca isto­ty pro­ble­mów z wysło­wie­niem, któ­re śle­dzi­łem u Kuja­wy, Koron­kie­wicz i Skur­ty­sa. Kacz­mar­ski pyta o to, o co resz­ta deba­tu­ją­cych zapy­tać nie chcia­ła: „skąd to nasze dziw­ne podej­ście do for­my kon­kret­nej, do skru­pu­lat­ne­go roz­wa­ża­nia rymów, ryt­mów, brzmień? Dla­cze­go trak­tu­je­my ją jako nad­da­tek bądź (god­ny pochwa­ły) doda­tek, opcjo­nal­ną bły­skot­kę albo koniecz­ną egzem­pli­fi­ka­cję, rze­mieśl­ni­czy popis, ale osta­tecz­nie – cie­ka­wost­kę?”.

Pozwo­lę sobie odpo­wie­dzieć. Według mnie wspo­mnia­ni wyżej auto­rzy chcą bar­dzo szyb­ko ode­gnać jed­no wid­mo For­ma­li­zmu (rze­ko­my podział na treść i for­mę, „de Saussure’owski dualizm”, nudę aka­de­mii, „czy­stą este­tycz­ność”, for­mę jako „po pro­stu” licze­nie sylab), ale aby tego doko­nać, przy­wo­łu­ją na pomoc jego inne wid­mo, tzn. funk­cjo­no­wa­nie tek­stu lite­rac­kie­go (jako wypo­wie­dzi) w kon­kret­nej, histo­rycz­nej kul­tu­rze, zawsze-już poli­tycz­ność (czy „spo­łecz­ność”) wier­sza. Wszy­scy auto­rzy, dekla­ru­ją­cy w jakimś stop­niu sym­pa­tię w sto­sun­ku do neo­mark­si­zmu w bada­niach lite­rac­kich, para­dok­sal­nie sami cier­pią z powo­du nie­roz­po­zna­nia swo­jej sytu­acji histo­rycz­no-kul­tu­ro­wej. Powra­ca­ją­ca we wszyst­kich tek­stach książ­ka Forms. Who­le, Rhy­thm, Hie­rar­chy, Network Caro­li­ne Levi­ne, trak­to­wa­na jako roz­wią­za­nie pro­ble­mu rela­cji mię­dzy for­mą a poli­tycz­no­ścią, korzy­sta z poję­cia „for­my” wykształ­co­ne­go w obrę­bie New Cri­ti­cism, mają­ce­go bar­dzo nie­wie­le wspól­ne­go z euro­pej­skim struk­tu­ra­li­zmem. „For­ma­lizm”, o któ­rym pisze Levi­ne, to w isto­cie clo­se reading, nega­tyw­ny punkt odnie­sie­nia dla całej ame­ry­kań­skiej teo­rii od poło­wy lat 70. w górę. Bez­wied­ne, ahi­sto­rycz­ne łącze­nie jej for­ma­lism z naszym „for­ma­li­zmem” gene­ru­je dal­sze sprzecz­no­ści, o któ­rych mówi­łem w całym tek­ście. Auto­rzy chcą sprze­ci­wić się ode­rwa­niu for­my poetyc­kiej od poli­tycz­no­ści, któ­rej w Euro­pie Środ­ko­wej i Wschod­niej pra­wie nigdy nie doświad­czy­li­śmy, na rzecz rela­cji, któ­ra od daw­na już tu była (pyta­nie za sto punk­tów: Ste­fan Żół­kiew­ski był „formalistą/strukturalistą” czy „mark­si­stą”?).

Mie­li­śmy i mamy wie­le „for­ma­li­zmów” (czy to poję­cie bez dopeł­nień coś w ogó­le zna­czy?), a cały żart pole­ga na tym, że ktoś je stwo­rzył, że nie są one zawie­szo­ny­mi w próż­ni, pla­toń­ski­mi ide­ami. Może­my z nimi robić, co chce­my, pod warun­kiem, że pamię­ta­my o ich ist­nie­niu. Ina­czej powró­cą nie­pro­szo­ne w gro­te­sko­wej for­mie (vide Sta­lin u Koron­kie­wicz).

Wszy­scy deba­tu­ją­cy nad for­mą uzna­ją zapew­ne powyż­szy tekst za przy­kład cze­pial­stwa poję­cio­we­go i męcze­nia odnie­sie­nia­mi do histo­rii, któ­re­go autor (ja) sta­ra się usta­wić na pozy­cji nie­za­an­ga­żo­wa­ne­go (naj­le­piej neo­li­be­ral­ne­go) obser­wa­to­ra. Cóż, fak­tycz­nie jestem cze­pial­ski, ale jest to cze­pial­stwo, któ­re, jak sądzę, powin­no poprze­dzać każ­de pisa­nie o lite­ra­tu­rze. W prze­ciw­nym razie nawet sam Igor Stok­fi­szew­ski nie pomo­że. Zegar jak stał, tak stoi, dzia­du­nio dalej stra­szy. Czy nie lepiej jest wytrwać do pół­no­cy, spoj­rzeć sta­ru­cho­wi w oczy i prze­ko­nać się, że to była tak napraw­dę nakrę­ca­na przez nas samych kukła?


Przy­pi­sy:
[1] Zob. cho­ciaż­by arty­kuł rów­nież z 1951 r. pt. Do zagad­nień for­my wier­szo­wej.