Lądy i oceany
Dosłownie ogień jest nam bliski.
Czasami czujesz go w podeszwach stóp.
To znak, że kiedyś wszystko było boskim oceanem.
Zaś głęboki czas ziemi wyraża się w liczbach tak zatrważających,
że ich odkrycie odmieniło bieg ludzkiej myśli.
Która, rzecz jasna, spodziewa się gruntu
pod nogami i przychylnej aury.
Z tej perspektywy słońce jest czymś w rodzaju wieczności,
a morze upartym podtekstem.
Miejsce
ma sens o ile da się wykopać grób.
Tylko gdzieniegdzie można pobudować domy.
Na przekór wszystkiemu wierzy się w trwałość tych śladów,
chociaż powszechnie wiadomo, że lepsza jest jedna garść pokoju.
Jeszcze inne wersje mówią o wysłuchanej modlitwie ryb.
Tak czy inaczej, odmęt ma swoje prawa.
Ciała poniekąd stałe, mamy przecież łzy, a te są w każdym słowie:
bo sól jest na końcu języka i jest kropką nad i.
Szuflada
Niektórzy kolekcjonują opiłki przeszłości.
Są bezcenne jak szadź na przydrożnych brzozach.
Zwłaszcza liczą się nieliczne momenty bezwzględnej przytomności umysłu,
ekwinokcjum.
Jej pamiątki: stos kolorowych pism, w których jest całe piękno świata.
Ścinki tkanin, z których uszyto suknie na każdą okazję.
Kolorowe włóczki. Poduszka. Pod tym wszystkim
ktoś kiedyś odkryje mapę nieaktualnego świata.
Pejzaż przestarzałych państw.
Stada nieżyjących zwierząt, pożywiające się dawno wymarłym gatunkiem trawy.
Domy zjedzone przez wodę i przez wiatr, a w domach
pożółkłe zdjęcia mieszkańców.
Echo
Ponieważ znika się z niedoboru miłości,
ciało ulega atrofii, śmierć wchodzi na duszę
i nie ma mowy o nagości.
W słowach nie ma już ani kropli wolności,
nie ma oddechu, tylko szron i sztuczne krajobrazy;
tak znika się z niedoboru miłości,
idzie się na samo dno nocy. W ciemności
sączy się bezcielesny, przymusowy lament
i nie ma mowy o nagości.
Wszystko rozgrywa się w samotności.
Wszystko, czyli głos, gra samego głosu,
ponieważ znika się z niedoboru miłości,
albo się siebie zatraca w wielkiej ilości
powtórzeń. W królestwie znaków
nie ma prawdziwej nagości.
Taki los: jesteś, ale cię nie ma.
Twoje sylaby są ciężką pracą żałoby.
Ponieważ znika się z niedoboru miłości
i nie ma mowy o nagości.
Kochankowie na niebieskim tle
Takie przestrzenie, gdzie się bez skrupułów
leje dzikie światło, to z powodu słońca (które jest dziurą
w wielkim worku lawy). Strefa skrzydeł –
mocny, stabilny, prosty lot i błyskawiczne
zejście w dół, prawie swobodny spadek masy
na cel.
I skąd tam oni? Nad dachami, nad głowami drzew?
Ponad umorusaną wykładziną chmur?
Jakiż to dziwny pojazd, napędzany snami, ich tam wyniósł?
Bliscy ziemi, spoglądamy w górę.
Bezmiar ma na policzku biały opatrunek.
Skoro musimy zniknąć, to we dwoje:
pustka przy pustce, jedna para skrzydeł.
I nura: niebo, morze, piach
cała wyspa kwiatów.
W domu powinno być także miejsce dla zmarłych
Przestrzeń, rzecz trójwymiarowa, niechybnie powołuje pytania o kres.
Przychodzą na myśl długie przeciągi próżni w niebie, nad chmurami.
Tam jest przestrzeń kosmiczna, przedmiot odkryć, które zrewolucjonizowały wiele spraw.
Są także przestrzenie stepów, mórz i oceanów, oraz międzykomórkowa,
wypełniona powietrzem lub wodą.
Przestrzeń się oswaja jak drapieżne zwierzę. Dobrze, żeby nie było śladów
nieokreśloności. Na podorędziu mamy wielki arsenał kształtów. Planety,
na przykład, są okrągłe jak mandale. Rzucik terenu świadczy o wielkiej wytrwałości zmian.
Podobnie kiedy na wycieraczce znajduje się kompost (z łac. compositum),
mieszaninę różnego rodzaju odpadków. Kiedy do domu wchodzi ogród,
albo las.
Survival
wszystko już się stało
ogień we włosach kiedy runął dom
z żywym dzieckiem na rękach stałam w oknie
byłam migawką w telewizyjnym szale
ciepły kłębuszek strachu
(…)
który krzyczy połyka deszcz
fotogenicznie przyłapany na gorącej śmierci
w doskonałym dniu lata
łagodna postać światła między akacjami
kiedy liczymy na więcej i więcej
życia kiedy bliskich
nosimy w portfelu
Wieczorem
są takie światy gdzie niebieskość
jest rozłożystym płaszczem:
w fałdach mięsistej poły
nurkują skośni kochankowie.
przy bieli dobrze się rysuje ażur
drzew, krzaków, gołych gałęzi
kruchych jak słodki chrust,
słodkich jak pierwszy śnieg –
aż nagle zjedzie tłuste purpurowe żółtko
w sennym kokonie pajęczej siateczki,
w mglistej białej poczwarce,
aż się dołem wykluje gorący pomarańcz –
aż wreszcie rzece pójdzie kropla krwi
w miejscu, gdzie wbiła się gwiazda:
tam dwa przecinki w wiotkim tańcu życia,
oczlik i rozwielitka.
Chrząszcz
Zagnieżdżam się, mam w słońcu legowisko.
Wgryzam się w surowy dzień, łykam świeże światło.
Po brodzie płynie sok – pół
Pomarańczy, rozkrojone jabłko, kościste
Maliny w mojej przepastnej paszczy.
Tyle czasu. Niedziela! Jak połać jedwabiu.
Tyle słońca, że apetyt wzrasta i pragnę
Latać, zataczać wesołe koła, pikować
Błękit, puścić się w pijaną pogoń slalomem
Za cieniem lipowego liścia. Tyle życia
Że wrze w malutkim sercu, że prawie rozsadza
Mój chitynowy kostium, moją suknię z ciała.
Tyle mam dzisiaj głodu i tyle pragnienia,
Że dzień musi się zmienić w nieskończony strumień
Nasyconej żółci, ten soczysty owoc, świat.