13/06/16

Jazz, jazz, jazz (i zero kawioru)

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Zauwa­ży­łem cha­rak­te­ry­stycz­ne nad­wi­ślań­skie falo­wa­nia, sezo­no­we „sen­sa­cje”, czy­li tema­ty-mie­sięcz­ni­ce, w danej chwi­li waż­ne i obli­ga­to­ryj­ne. Potem fala oczy­wi­ście b. szyb­ko opa­da i zaj­mu­je­my się czymś już zupeł­nie innym. Aktu­al­ne „weso­łe mia­stecz­ko” to sek­sizm & poezja zaan­ga­żo­wa­na, do koń­ca tak napraw­dę nie wia­do­mo w co ma być zaan­ga­żo­wa­na, ale cho­dzi­ło­by zapew­ne o kon­fron­ta­cję z falan­gą albo o pro­mo­cję – kon­tra­sto­wo – pana nasze­go w nie­bie­siech (aby­ście nie gar­dzi­li żad­nym z tych malucz­kich; albo­wiem wam powia­dam…). Spra­wy lokal­ne, czy może mię­dzy­na­ro­do­we? Hodow­la nutrii („nutrów” – jak to się mawia na pol­skiej, jak­że roman­tycz­nej wsi) czy sytu­acja w Afga­ni­sta­nie? A może coś o klo­no­wa­niu ludzi (& tajem­ni­czych kor­po­ra­cjach zamie­sza­nych w pro­duk­cję ato­mo­wych gło­wic)? Roz­le­głe i nie­zba­da­ne oce­any… Tym­cza­sem cha­rak­ter for­mal­ny (!), este­ty­ka tych wszyst­kich poetyc­kich drgań jakoś od lat nie ule­ga­ją zasad­ni­czej zmia­nie (więk­szość naj­now­szych, ponoć super-gło­sów, to prze­cież ten sam co zwy­kle, przed­po­to­po­wy sound). A na tym, moim zda­niem, pole­gać by mia­ło tzw. zaangażowanie/zmiana czy inna niby-rewo­lu­cja. Nie na lek­ko zmo­dy­fi­ko­wa­nych gazet­kach ścien­nych i roz­ma­rzo­nym prze­su­wa­niu palu­chem po mapie Tali­ba­no­wa Górnego/Dolnego. Co zro­bić z tymi nie­szczę­sny­mi pro­cen­ta­mi? Dla mnie to bar­dziej kwe­stia cywi­li­za­cyj­na, coś doty­czą­ce­go psy­cho­lo­gicz­nej (eko­no­micz­nej?) kon­dy­cji wspól­no­ty (made in PL)… Jasne, trze­ba wal­czyć z patriar­cha­ta­mi (i agre­syw­ny­mi matriar­cha­ta­mi rów­nież!). Gang­bang powi­nien być zaka­za­ny. Ale wte­dy prze­niósł­by się z domów kul­tu­ry do dra­pią­cej w łyd­ki kra­iny jałow­ca. Wpro­wa­dzić postu­lo­wa­ny, sztucz­ny podział 50:50% – w kon­kur­sach poetyckich/prozatorskich, juro­ro­wa­niu, publi­ka­cjach, w redak­cjach pism, na festi­wa­lach, przy roz­da­wa­niu lau­rek i meda­lio­nów? Dla mnie to mogą być nawet pro­por­cje 99:1 (czy dowol­ne inne) na korzyść dziew­czyn. Wszyst­ko jed­no! I tak mie­li­by­śmy do czy­nie­nia z ponu­rą gra­fo­ma­nią i z tra­dy­cyj­nym roz­da­niem kart, z okre­ślo­ny­mi akty­wi­sta­mi przy wodo­po­ju. Pod­czas tej „deba­ty” w pismach onli­ne i na FB, ktoś zwró­cił uwa­gę na dość znacz­ną obec­ność dok­to­ran­tek komen­tu­ją­cych naszą super-ambit­ną liry­kę. Udu­pio­no go wte­dy dość kon­kret­nie, żeby nie mie­szał kwe­stii ilo­ści kobiet/mężczyzn, zaj­mu­ją­cych się kry­ty­ką lite­rac­ką, z ilością/proporcjami samych piszą­cych-publi­ku­ją­cych wier­sze. Oczy­wi­ście nie cho­dzi­ło­by tu o jakieś zasad­ni­cze rosza­dy. W kry­ty­ce też zapew­ne mamy do czy­nie­nia z prze­wa­gą face­tów. Cho­dzi o jesz­cze inne „intry­gu­ją­ce” zja­wi­sko. Klany/klony dzia­ła­ją dość spryt­nie! Model nie jest jakiś przy­bun­kro­wa­ny, każ­dy o tym dosko­na­le wie… Co dru­ga doktorantka/doktorant zaczy­na­ją zazwy­czaj od pisa­nia recen­zji (pod bacz­nym okiem swo­ich uko­cha­nych habilitantek/habilitantów czy profesorek/profesorów, „docen­tów”, jak ich z zadu­mą okre­śla­no na Dol­nym Moko­to­wie), a następ­nie… sami zaczy­na­ją pro­du­ko­wać poezję & pro­zę (oczy­wi­ście „eks­pe­ry­men­tal­ną”). Jako począt­ku­ją­ce krytyczki/krytycy (potem sta­ją się coraz bar­dziej roz­po­zna­wa­ni w śro­do­wi­sku), jako ludzie jakoś tam odpo­wie­dzial­ni za karie­ry arty­stycz­ne poetek/poetów, mają genial­ną pozy­cję star­to­wą. Są nie­ty­kal­ni. Two­rzą poezję i ją jed­no­cze­śnie dołu­ją (bądź namol­nie liżą). Na temat ich wła­snej poezji/prozy wypo­wia­da­ją się (regu­ła gry) zaprzy­jaź­nio­ne doktorantki/doktoranci (promotorki/promotorzy). Nie cho­dzi mi o jakość pro­duk­cji (przy­kła­dów jest tak dużo, że nie mamy tu po co docho­dzić do kwa­dra­to­wych wnio­sków), czy o jakiś inny „zakaz”. Myślę jed­nak, że jeśli w tak kon­kret­ny spo­sób (sta­ty­sty­ka, socjo­lo­gia) chcia­ło­by się zba­dać pro­por­cje kobiet-męż­czyzn na lite­rac­kim ryn­ku, to ana­lo­gicz­nie powin­no się doko­nać innej, dość pro­stej łami­głów­ki. Spraw­dzić, ile osób zaj­mu­ją­cych się kry­ty­ką, jed­no­cze­śnie trud­ni się poema­ta­mi (czy pla­gia­ta­mi Kosmo­su). Mie­li­by­śmy chy­ba odje­cha­ne rezul­ta­ty. Dok­to­rant­ki-dok­to­ran­ci-pro­mo­tor­ki & pro­mo­to­rzy-zło­te-wstąż­ki, poet­ki bez wąsów i poeci z bro­da­mi-jało­wiec. To ci sami ludzie… Gru­pa 200–201,5 (?) cho­ler­nie zaangażowanych/progresywnych, roz­bi­ja­ją­cych czo­łem lodow­ce osób, tak dziel­nie i nowa­tor­sko dzia­ła­ją­cych na rzecz pol­skiej poezji współ­cze­snej. Zupeł­nie jak u Jel­cy­na (rymy) – Rodzi­na. Podob­ny kra­jo­braz ist­nie­je praw­do­po­dob­nie w każ­dym zakąt­ku glo­bu, nie moż­na jed­nak o tych wszyst­kich mecha­ni­zmach zapo­mi­nać. I w ten okrut­ny spo­sób może­my bawić się cią­gle. Idzie zima, a śnie­gu ni ma. Taki tego rezul­tat. Ale, moi dro­dzy para­fia­nie, gra­ni­ce są nadal otwar­te, husa­ria w dziw­ny, nie­po­jęt­ny spo­sób ich jesz­cze nie przy­blo­ko­wa­ła. Tzw. świat stoi więc (czer­wiec 2016) otwo­rem. Jeśli kogoś (słusz­nie) prze­ra­ża np. „korek­ta” w ośrod­kach wysta­wien­ni­czych w PL, niech robi sobie wypa­dy np. do Ber­li­na (Ber­lin to nie Nowa Zelan­dia) albo do Tate Modern czy Louisia­ny w Hum­le­bæk. No i są ponoć poetki/poeci, doktorantki/doktoranci (& ich promotorki/promotorzy), któ­rzy słu­cha­ją muzy­ki. Taka moja odważ­na teza. Tak­że jaz­zo­wej, choć tutaj nie mam pew­no­ści, gdyż prze­wa­gę mają zapew­ne roz­wią­za­nia w sty­lu gita­ra-gita­ra-gita­ra i wokal, czy­li poezja o (nie)wyobrażalnej sie­dzi­bie pana. Od 1 do 10 lip­ca odby­wać się będzie Copen­ha­gen Jazz Festi­val. Deli­kat­ne info, dla­cze­go, moim zda­niem, war­to o impre­zę zaha­czyć, kogo tam posłu­chać. Nie­ste­ty, nie doko­na­łem odpo­wied­nich badań sta­ty­stycz­nych, nie mam poję­cia, jakie są pro­por­cje dam­sko-męskie we współ­cze­snym (świa­to­wym) jaz­zie. Jeśli cho­dzi o ten aku­rat rodzaj muzy­ki – wystę­po­wa­łem czę­sto na sce­nach kopen­ha­skich (rów­nież!) z kobie­ta­mi, np. z Olgą Magie­res czy Lot­te Anker. To są tzw. sil­ne nazwi­ska. Z Olgą mie­li­śmy nawet gru­pę PIANO & POETRY. Był to rodzaj łącze­nia jaz­zu impro­wi­za­cyj­ne­go z moimi tek­sta­mi czy­ta­ny­mi w róż­nych wer­sjach języ­ko­wych. W dzia­ła­niach tych nigdy nie cho­dzi­ło o płeć, ale o rodzaj arty­stycz­ne­go poro­zu­mie­nia, cze­goś ponad podzia­łem  na pla­ne­ty Wenus i Mars. Spe­cjal­nie to pod­kre­ślam, mimo że to powin­no pozo­stać prze­cież bez żad­ne­go komen­ta­rza! Podob­nie w przy­pad­ku moich akcji np. z Doris Blo­om (sztu­ki wizu­al­ne). Nato­miast pamię­tam cha­rak­te­ry­stycz­ną sytu­ację pod­czas spo­tka­nia lite­rac­kie­go w Duń­skim Insty­tu­cie Kul­tu­ry, kil­ka lat temu w War­sza­wie. Czy­ta­li­śmy tam razem z zaprzy­jaź­nio­ną poet­ką duń­ską, Louise Rosen­gre­en (z rocz­ni­ków ’80, współ­tłu­ma­czy­ła m.in. moją ostat­nią duń­ską książ­kę, jej wier­sze były też w ostat­nim „FA-arcie”). Po naszym wystą­pie­niu mia­ły być obli­ga­to­ryj­ne pyta­nia publicz­no­ści. I pierw­szym, jakie nam zada­no, „lek­ko” zaska­ku­ją­cym, było coś w sty­lu: A wła­ści­wie, dla­cze­go razem przy­je­cha­li­ście do War­sza­wy, co was pry­wat­nie łączy, jeste­ście może w związ­ku? Pyta­ją­cą oso­bą była kobie­ta, pol­ska dzien­ni­kar­ka tele­wi­zyj­na. I żeby z tym wąt­pli­wym wąt­kiem przy­fi­ni­szo­wać, byli­śmy (egzo­ty­ka na maxa) napraw­dę odpo­wied­nio zdu­mie­ni. Tak więc jazz i tyl­ko let­ni jazz nad kopen­ha­ski­mi kana­li­ka­mi. Od dostoj­nych miej­skich bul­wa­rów, po Chri­stia­nię i mul­tiet­nicz­ne Nør­re­bro. Brzmie­nia mniej lub bar­dziej sza­lo­ne, hybry­dy i poukła­da­ne ścież­ki. 10 dni… JAZZ! Ponie­waż cho­dzi o nie­zli­czo­ną ilość kon­cer­tów, zasy­gna­li­zu­ję jedy­nie kil­ka z nich. Naj­pierw akcent pol­ski. Wspa­nia­ły Tomasz Stań­ko! 1 lip­ca o godz. 19:00 w Sølyst. Razem z nim dwóch innych gigan­tów, duń­scy legen­dar­ni per­ku­si­ści Riel i Pas­borg. Udział wezmą tak­że muzy­cy z kape­li Ibra­him Elec­tric, któ­rej lide­rem jest wła­śnie Ste­fan Pas­borg. Ste­fan to total­ny muzyk i czło­wiek, mia­łem oka­zję z nim kie­dyś współ­pra­co­wać. Czło­wiek potra­fią­cy ide­al­nie impro­wi­zo­wać, poru­szać się gdzieś na gra­ni­cy roc­ka i jaz­zu, grać ryt­micz­nie i zara­zem (tzw. magia) har­mo­nij­nie. Potęż­na oso­bo­wość. Oso­by z Pol­ski inte­re­su­ją­ce się współ­cze­snym jaz­zem może go sobie koja­rzą, gdyż wystę­po­wał z Toma­szem Stań­ko już wcze­śniej. Coś dla star­szych (ale może też młod­szych) wyja­da­czy – gita­rzy­sta Pat Methe­ny z gru­pą z USA. 4 lip­ca, 20:00, DR Kon­cer­thu­set. Wia­do­mo, kawał histo­rii. Zno­wu impro­wi­za­cja, rock i ame­ri­ca­na, zawsze zaska­ku­ją­cy. Jego nie­za­po­mnia­ne akcje z taki­mi gość­mi jak Son­ny Rol­lins, Ornet­te Cole­man, Chick Corea czy Joni Mit­chell. Na pew­no war­to się sprę­żyć i pró­bo­wać zdo­być na ten kon­cert bile­ty! Inny akcent ame­ry­kań­ski, dość w sumie zaska­ku­ją­cy: Bran­ford Mar­sa­lis Quar­tet… wraz z iko­ną Nowe­go Orle­anu, Kur­tem Ellin­giem. O tej prze­dziw­nej współ­pra­cy ostat­nio wie­le się w świat­ku jaz­zo­wym mówi­ło. To może być b. odje­cha­ny wie­czór! 7 lip­ca w DR Kon­cer­thu­set, o godz. 20:00. Erik Satie – dwa kon­cer­ty poświę­co­ne temu genial­ne­mu kopo­zy­to­ro­wi. 4 i 5 lip­ca, 19:30, w bar­dzo faj­nym miej­scu, Bet­ty Nan­sens Teatret. Satie jest tu poważ­nym punk­tem odnie­sie­nia. Np. jego kawał­ki pia­no z cyklu Gym­no­pe­dies ucho­dzą za dzie­ła, któ­re moc­no zain­spi­ro­wa­ły współ­cze­sną muzy­kę ambient. Wystą­pi cała ple­ja­da arty­stów, m.in. na per­ku­sji cha­ry­zma­tycz­na Mari­lyn Mazur. Dla fanów przy­szło­ścio­wej muzy­ki soulo­wej (mimo że zna­leźć tam moż­na echo ’old­scho­ol’) – Gal­lant (USA). „Bre­ak­th­ro­ugh Artist of 2015”. Ulu­bie­niec takich pism muzycz­nych jak choć­by „Bil­l­bo­ard” czy „NME”. Bar­dzo moż­li­we, że w Pol­sce zna­ny, gdyż był czę­sto w czo­łów­ce Spo­ti­fys down­lo­ading, w Danii jest on nie­zwy­kle popu­lar­ny wśród muzycz­nych blo­ge­rów. 8 lip­ca, 21:00, DR Kon­cer­thu­set, Stu­die 3. Eks­pe­ry­men­ty, poszu­ki­wa­nia, przy­szłość… Pocho­dzą­cy z Togo, a zamiesz­ka­ły w Danii – Api Pipo. Afro-jazz-pop-acid-etno. War­to się wybrać! Nie­du­że, ale za to „zasłu­żo­ne” miej­sce kon­cer­to­we w ser­cu mia­sta, Huset. 3 lip­ca, 23:00. Pamię­tam, że wła­śnie tam byłem kie­dyś (lata ’90?) na moim pierw­szym i jak dotych­czas ostat­nim kon­cer­cie zespo­łu Hey, zapa­mię­ta­łem Kasię Nosow­ską. Chy­ba jed­nak istot­niej­szy był rewe­la­cyj­ny cze­ski zespół Dunaj, któ­ry tego same­go dnia tam się pro­du­ko­wał. Przez jakiś czas utrzy­my­wa­łem kon­takt z gita­rzy­stą, nie­ste­ty, prze­sta­li grać po śmier­ci woka­li­sty. Mie­li nie­sa­mo­wi­te brzmie­nie, coś jak­by pomię­dzy Dead Ken­ne­dys a Pere Ubu. Wte­dy w Pol­sce nie było mowy o skła­dzie na podob­nym pozio­mie. Inny kon­cert w Huset, 2 lip­ca, 21:00, któ­ry może być nie­źle zakrę­co­ny, to Shit­ney. Trzy dziew­czy­ny dzia­ła­ją­ce wcze­śniej w takich alter­na­tyw­nych for­ma­cjach jak Pistol nr 9, Maria Faust Jazz Cata­stro­phy, Tele­vi­sion Pic­kup. Świat elek­trycz­ny i aku­stycz­ny, bez­kom­pro­mi­so­wość, beat i sam­ple. No i na koniec (trze­ba szu­kać same­mu, intry­gu­ją­cych muzy­ków z całe­go świa­ta zje­dzie tu masa), znów tro­chę pomni­ko­wo – Gary Peacock z zespo­łem. 1 lip­ca, The Stan­dard. Może ktoś ma u sie­bie jakieś winy­le z The Bill Evans Trio albo The Keith Jar­ret Trio, wte­dy wszyst­ko się poroz­ja­śnia. Kil­ka prak­tycz­nych sekwen­cji – na wypa­dek, gdy­by ktoś jechał na ten festi­wal pierw­szy raz, czy w ogó­le pierw­szy raz do Kopen­ha­gi. Jest to z pew­no­ścią jed­no z naj­droż­szych miast świa­ta. Hoste­le-hote­le potra­fią kosz­to­wać dzi­ką ilość kasy. Trze­ba robić booking z odpo­wied­nim wyprze­dze­niem, w sezo­nie tury­stycz­nym jest nie­zły ścisk. Tanie linie lata­ją z Kra­ko­wa („nor­we­gian”), cięż­ko jest tam się jed­nak zała­pać na bilet, nato­miast z War­sza­wy (i kil­ku innych jesz­cze pol­skich miast, cza­sem w grę wcho­dzi prze­siad­ka w Pol­sce) połą­cze­nie na Kastrup (kopen­ha­skie lot­ni­sko) mają LOT i SAS. To mono­po­li­ści. Mimo że cho­dzi o szyb­kie podró­żo­wa­nie, cena to zazwy­czaj jakieś 800‑1000 zło­tych (w obie stro­ny), chy­ba że się upo­lu­je coś w Locie w śro­dy albo napraw­dę wyku­pi o wie­le wcze­śniej. Dla piją­cych piwo, żeby za dużo nie pisać o mle­ku czy sokach ana­na­so­wych: uni­kaj­cie knajp na dep­ta­kach czy w Tivo­li itd. Tam pół litra kuflo­we­go może osią­gnąć nawet cenę 30–40 zło­tych (w prze­licz­ni­ku). Nato­miast nie­co już dalej od ści­słe­go cen­trum – 20 zł. W Danii nie obo­wią­zu­je zakaz „spo­ży­wa­nia alko­ho­lu w miej­scach publicz­nych”. Niko­go to nie dzi­wi, dużo ludzi pije na ław­kach i jakoś nie widać tra­fio­nych-zato­pio­nych mene­li. Żyw­ność i napo­je naj­le­piej kupo­wać w tanich skle­pach Fak­ta, Net­to, Aldi. O wie­le droż­sze są Irma lub Brug­sen. Lokal­ne piwo w tanich skle­pach kosz­tu­je jakieś 3 zło­te (ale za pojem­ność 0,3 l), nato­miast litr nasze­go uko­cha­ne­go soku ana­na­so­we­go 5 zło­tych. Piz­za 30 zło­tych. Bilet na dwie stre­fy (wystar­cza­ja­cy, żeby poru­szać się po cen­trum) – 13 zło­tych. Waż­ny przez godzi­nę, moż­na dowol­nie zmie­niać środ­ki komu­ni­ka­cyj­ne (auto­bu­sy czy kolej­ki nadziemne/podziemne). Tak­sów­ki są bajecz­nie dro­gie. Nato­miast Kopen­ha­ga to, podob­nie jak Amster­dam, mia­sto rowe­rów. Moż­na je wypo­ży­czyć i ruszyć na grób Ander­se­na czy Kier­ke­ga­ar­da (Cmen­tarz Asy­sten­tów). Aha, jak ktoś nie jest przy­zwy­cza­jo­ny i rezo­lut­ny, to odra­dzam zbyt inten­syw­ne jara­nie na Chri­stia­nii. Towar, któ­ry tam mają, potra­fi być bar­dzo kon­kret­ny. Ogól­nie nie jest więc aż tak źle. Pla­że i pacy­fi­stycz­na pani syren­ka! Oso­by, któ­re potra­fią funk­cjo­no­wać na wyjaz­dach w spo­sób nie­co alter­na­tyw­ny (bez szampana/kawioru/ostrygi), spo­koj­nie pora­dzą sobie z sakiew­ką.