25/07/16

Tay

Grzegorz Wróblewski

Strona cyklu

Matrix
Grzegorz Wróblewski

Urodzony w 1962 roku w Gdańsku. Poeta, prozaik, dramatopisarz i artysta wizualny. Autor wielu książek (poezja, dramat, proza); ostatnio m.in. Miejsca styku (2018), Runy lunarne (2019), Pani Sześć Gier (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), książka asemic writing Shanty Town (2022), tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski (Our Flying Objects - selected poems (2007), A Marzipan Factory - new and selected poems (2010), Kopenhaga - prose poems(2013), Let's Go Back to the Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). Dwukrotnie wyróżniony w Konkursie na Brulion Poetycki (1990, 1992). Stypendysta Duńskiej Rady Literatury i Duńskiej Państwowej Fundacji Sztuki. Należy do Duńskiego Związku Pisarzy (Dansk Forfatterforening). Od 1985 roku mieszka w Kopenhadze.

Per­cep­cja sub­li­mi­nal­na to kolej­ny wyna­la­zek mądra­liń­skich od naj­now­szej liry­ki i zawra­ca­nia ludziom sie­dze­nia. Nie ma już Wirp­szy i Kar­po­wi­cza („prze­mi­nę­ło z wia­trem”), Lacan stał się dość szyb­ko nie­mod­ny, kop­nia­ka dostał Der­ri­da (a dosko­na­le pamię­tam nie­daw­ne westchnienia/omdlenia!) i teraz pod­ry­wa się na pod­pro­go­wość (i zaan­ga­żo­wa­nie, rzecz jasna). Ponie­waż więk­sza część obec­nej pro­duk­cji poetyc­kiej to ewi­dent­na sła­bi­zna, a dok­to­ran­tom wyczer­pa­ły się ety­kiet­ki, na hory­zon­cie poja­wi­ły się „połą­cze­nia pro­sto­pa­dłe do płasz­czy­zny kory mózgo­wej”. Judas Priest prze­ży­wa dru­gą mło­dość! Poli­ty­ka kul­tu­ral­na: „pra­cu­je­my nad tym, czym aktu­al­nie dys­po­nu­je­my”… Pod­pro­go­wość to ide­al­ne roz­wią­za­nie! Jeste­śmy zawsze do przo­du, jak nasz mini­ster od pacy­fi­ka­cji puszczy/bizona. Liry­ka o wypra­wach na stro­nę lub o podzi­wia­niu zacho­du gwiaz­dy. A wszyst­ko prze­są­czo­ne czuj­ny­mi, umie­jęt­nie roz­miesz­czo­ny­mi wstaw­ka­mi. Nic się nie dzie­je, czy­li coś oczy­wi­ście się dzie­je. Prze­cież boginie/bogowie od pol­skiej poezji po 1989 roku nie wyj­dą na bazar han­dlo­wać mira­bel­ka­mi! Prze­szmu­glo­wa­ne sygna­ły, enig­ma­tycz­ne suge­stie. Są na to na szczę­ście odpo­wied­nie tablet­ki, np. ben­zo­dia­ze­pi­ny. Poma­ga też zim­ny prysz­nic… Per­cep­cja sub­li­mi­nal­na! Zdej­mu­ję spodnie i zero emo­cji, ponie­waż okrut­na sieć neu­ro­no­wa, zaży­wam lia­nę duszy (damy piją, sek­sizm ever-never-fore­ver, czer­wo­ne wino), ale ayahu­asca nie daje coś satys­fak­cji (podej­rza­ne!), widocz­nie prze­ga­pi­łem naj­waż­niej­sze prze­ka­zy. Osta­tecz­nie wszyst­ko zosta­ło w fał­dach – sieć neu­ro­no­wa… Nic się nie dzie­je, czy­li coś oczy­wi­ście się dzie­je… Gdzie nie spoj­rzę – sztucz­na inte­li­gen­cja. Lub czar­na kro­wa. Same nadaj­ni­ki! Nie wiem, kto mi codzien­nie wysy­ła esy dot. przy­da­wek, zwa­nych też atry­bu­ta­mi, pew­nie jakaś sztucz­na inte­li­gen­cja. Jestem na wypra­wie „alpi­ni­stycz­nej” w Biesz­cza­dach, podzi­wiam sta­tu­et­kę miej­sco­we­go ban­dy­ty, lecz nagle ogar­nia mnie strach, ktoś mną chy­ba ste­ru­je, to musi być jakaś sztucz­na inte­li­gen­cja. Lub czar­na kro­wa… Poemat na cześć boha­te­ra naro­do­we­go, czy­li bocia­na, ale dro­gę prze­biegł nam łysie­ją­cy kot. Kot? No jasne! Każ­dy dosko­na­le wie, co jest gra­ne. Pod­pro­go­wość. Cho­dzi oczy­wi­ście o poli­ty­ka z Żoli­bo­rza (autorka/autor wier­sza nie jest pospo­li­tym gra­fo, to głę­bo­ko prze­my­śla­na poezja zaan­ga­żo­wa­na). Pre­zes (mam wra­że­nie, że po cichu zaj­mu­je się kry­ty­ką lite­rac­ką!) paso­wał­by nam zresz­tą ide­al­nie do ukła­dan­ki: Nie jest waż­ne, co powie­dział Oba­ma, waż­ne jest to, co ja powie­dzia­łem, że powie­dział! Wspa­nia­łe róże i mal­wy – ozna­cza­ją kata­stro­fę bio­lo­gicz­ną (poet­ki-sek­sizm) albo broń bio­lo­gicz­ną (poeci-sek­sizm). Z kolei poemat lau­re­ata zimy/wiosny/dupy lite­rac­kiej. Poemat, któ­ry pozor­nie idzie gład­ko i bez­kon­flik­to­wo, doty­czy pie­ro­gów i szczy­pior­nia­ka, aż tu nagle „nie­win­na” linij­ka, czy­li mini­dia­log z nie­zna­ną (pier­si ocie­ra­ją­ce­go się biał­ka) siłą! I od razu „cel­na” dia­gno­za pani/pana od kry­ty­ki z wąsa­mi: to twór Micro­so­ftu – Tay. Potem w każ­dej recen­zji: autorka/autor zbio­ru genial­nych i prze­ło­mo­wych wier­szy, mimo że pozor­nie jest patriot(k)ą, oso­bą żywią­cą się pie­ro­ga­mi, ana­li­zu­ją­cą dokład­nie dania z dzi­czy­zny, ma w głów­ce zupeł­nie inny dyle­mat, widzi­my to, mimo że nie może­my nicze­go udo­wod­nić, bo nigdzie tego nie widać, ale autorka/autor na 100% twier­dzi, że za ata­kiem ter­ro­ry­stycz­nym z 11 wrze­śnia 2001 stoi nie­zrów­no­wa­żo­ny psy­chicz­nie Geo­r­ge Bush. Nic się nie dzie­je, czy­li coś oczy­wi­ście się dzie­je…

Zna­jo­ma poet­ka (i oka­zyj­nie, of cour­se, kry­tycz­ka), jed­na z tych obec­nie obie­cu­ją­cych & w uder­gro­un­dach na topie (gen­der, zaan­ga­żo­wa­nie, bizon etc.), młod­sza gene­ra­cja (rocz­ni­ki 90., bo wia­do­mo, 60.–80. to zgre­dy, któ­re już w smut­ny spo­sób wypa­dły nam z gry), dba o mój roz­wój, sys­te­ma­tycz­nie pod­sy­ła lin­ki i książ­ko­we gnio­ty-nowo­ści. Bar­dzo się lubi­my, ona wie­rzy, że ja w koń­cu uwie­rzę, ja nato­miast wie­rzę, że ona prze­sta­nie wie­rzyć. Zdro­wa więc sytu­acja-kon­fi­gu­ra­cja. Wia­do­mo, że za kil­ka lat wsa­dzą ją do jakiejś ponu­rej kapi­tu­ły czy inne­go bzdur­ne­go pro­gra­mu o UFO, zmie­ni wte­dy szyb­ko kol­czy­ki i nie będzie sza­leć z maki­ja­ża­mi, na razie jed­nak jest pod­pa­lo­ną, „zain­te­re­so­wa­ną dyle­ma­ta­mi pol­skie­go świa­ta lite­rac­kie­go”, mło­dą-mło­dą-mło­dą akty­wist­ką. Wyż­szość idei nad zaku­pa­mi w Bie­dron­ce! Trzy­mam kciu­ki, żeby ta faza trwa­ła u niej w nie­skoń­czo­ność i dosko­na­le wiem, kie­dy wszyst­ko ule­gnie dra­stycz­nej zmia­nie. Jak Kasz­pi­row­ski. Tym­cza­sem mie­wa ona nie­kie­dy chwi­le zadumy/refleksji:

– Dla­cze­go wszy­scy są tacy poważ­ni i smut­ni? Prze­cież nawet u Wojacz­ka mamy do czy­nie­nia z rodza­jem poetyc­kie­go wyde­chu.
– A Nabo­kov zaba­wiał się moty­la­mi.
– Nabo­kov był ponad­pł­cio­wy.
– Jasne, dla­te­go napi­sał Loli­tę.
– Talen­ty tną się z powo­du nie­spra­wie­dli­wych recen­zji.
– A w czy­im, tym razem, wyko­na­niu?
– Wia­do­mo, kry­ty­ków z Kra­ko­wa!
– Zie­mia zro­bi­ła kolej­ny obrót.
– Wszy­scy są tacy sami? Nie­praw­da!
– Więc pode­ślij coś weso­łe­go…
– To nie­moż­li­we. Każ­dy ma gar­ba…
– Coś weso­łe­go!!!
– Frasz­ki to był patriar­chat! Chcesz cze­goś w sty­lu O dok­to­rze Hisz­pa­nie?
– Jakiś rodzy­nek z kon­kur­su jed­ne­go wier­sza!
– Prze­cież jesteś mrocz­nym czło­wie­kiem.
– Zna­my się dopie­ro 11 mie­się­cy.
– Mam wra­że­nie, że kon­tem­plo­wa­li­śmy razem w Sik­ki­mie.
– Cze­kam.
– OK.

Po kil­ku dniach otrzy­ma­łem zawo­do­wy zestaw zawie­ra­ją­cy „żar­to­bli­we, śmiesz­ne i przy­jem­ne wier­sze dla zaba­wy kółek towa­rzy­skich, a szcze­gól­nie dla mło­dzie­ży płci oboj­ga”. Pła­ka­łem dłu­go ze szczę­ścia! Jakie anti­do­tum na „samo­bój­ców” i sier­mięż­ne klo­ny klo­nów… Naj­więk­sze wra­że­nie zro­bi­ła na mnie sekwen­cja Hen­ry­ka Lewic­kie­go, oso­by z tzw. dorob­kiem, m.in. lau­re­ata Kon­kur­su Poetyc­kie­go Dla Mło­dych Wie­kiem I Duchem Miesz­kań­ców Gmin „TO CO MI W DUSZY GRA”. Czte­ry nie­za­po­mnia­ne linij­ki z utwo­ru pt. W spra­wie anio­łów:

Od dwóch dni myślę jak ten sza­lo­ny
czy każ­dy anioł ma kale­so­ny.
Tu idzie zima, słu­pek w minu­sie,
a taki anioł pra­co­wać musi.

Powia­do­mi­łem moją zna­jo­mą, że daw­no już nie czy­ta­łem cze­goś rów­nie czuj­ne­go i ambit­ne­go. Niech się scho­wa­ją post­da­da­iści czy Brzó­ska ze swo­im haszy­szo­wym odlo­tem. Obie­cu­ją­ca poetka/krytyczka zwró­ci­ła mi jed­nak uwa­gę na pew­ne ukry­te tre­ści, na nie­po­ko­ją­ce „prze­sła­nie” pły­ną­ce z wybra­ne­go prze­ze mnie kawał­ka:

– Czy na pew­no dokład­nie się temu przyj­rza­łeś?
– Para­li­żo­wa­ło mnie to na trzeź­wo i po trzech butel­kach róża­ne­go lam­bru­sco…
– Prze­cież to ewi­dent­ny męski szo­wi­nizm!
– O kur­wa…
– No wła­śnie.
– Widocz­nie mam jakieś blo­ka­dy… Lęk przed funk­cją roz­rod­czą?
– Pew­nie zaraz przy­to­czysz kla­sy­ka: „Do not let bit­ter­ness ste­al your swe­et­ness”. Ale w tym przy­pad­ku głup­ko­wa­tość wier­szy­ka jest dokład­nie zapla­no­wa­na.
– Zno­wu ta pod­pro­go­wość…
– Gyno­fo­bia!
– Hor­ror femi­nae?
– Suge­stia, że anio­ły są męż­czy­zna­mi.
– I jedzą szyn­kę?
– Każ­dy samiec je szyn­kę!
– Ja cię krę­cę…
– Skrzy­dla­ci face­ci. Cie­pła bie­li­zna męska…
– Żuław­ski?
– Jesz­cze gorzej!
– Jak mogłem coś tak istot­ne­go prze­oczyć? Z roz­cię­ciem z przo­du? Chy­ba zapa­lę join­ta i popi­ję wywa­rem z eko­lo­gicz­nej brzo­zy…
– Masz szczę­ście, że mnie pozna­łeś, ktoś tu przy­naj­mniej dba o kon­ser­wa­cję czasz­ki.
– Po co mi to w takim razie przy­sła­łaś? Czy mam zno­wu zacząć czy­tać Søre­na?
– Cho­dzi­ło o test. I nie dość, że posłań­cy boscy są face­ta­mi, to pan Lewic­ki nama­wia nas jesz­cze na ole­wa­nie świa­do­mej czyn­no­ści pole­ga­ją­cej na wkła­da­nym przez czło­wie­ka wysił­ku w celu osią­gnię­cia zało­żo­ne­go przez nie­go celu.
– Ale ty jesteś mądra…
– Bez mojej inter­pre­ta­cji dzieł lite­rac­kich i pra­cy z trud­ną mło­dzie­żą zawa­lił­by się ten pry­mi­tyw­ny świat.
– Masz rację! A ja skoń­czył­bym w labo­ra­to­rium sza­lo­ne­go bada­cza, w któ­rym ogień tra­wi skó­rę, po spa­le­niu odra­dza­ją­cą się na nowo…
– Nie dać się zwa­rio­wać!
– Serio? Ty mi to mówisz?
– Sama nie wiem, o co mi cho­dzi… Nigdy nie piję, kie­dy jestem trzeź­wa.
– Widząc pięk­ną i poten­cjal­nie sło­necz­ną oso­bę, nie wyobra­żać sobie po pierw­szej sesji, że to na bank służ­by z ukry­tą strzy­kaw­ką lub zatru­tym drin­kiem w kolo­rze blue?
– Agen­ci dołu?
– W koń­cu nie każ­da ziem­ska kon­fron­ta­cja musi być halu­cy­na­cją, matri­xem, astra­lem…
– A wiesz, że wybra­li mnie do jury, gdzie mamy oce­niać pro­zę ana­li­zu­ją­cą jasz­czur­ki żyją­ce w Pol­sce i na gra­ni­cy Nowej Zelan­dii z Rumu­nią?

Tego nie wie­dzia­łem. Powró­ci­łem więc do lek­tu­ry ame­ry­kań­skie­go poety, Tima Suer­mond­ta. Z Timem pozna­li­śmy się kil­ka lat temu w Bosto­nie. Jakiś czas potem, wraz ze swo­ją żoną, poet­ką Pui Ying Wong, wpa­dli na mój pary­ski występ, gdzie pro­du­ko­wa­łem się w związ­ku z ame­ry­kań­ską edy­cją Kopen­ha­gi. To było dość zaska­ku­ją­ce, nie­spo­dzie­wa­ne spo­tka­nie, zresz­tą jak wszyst­ko co wte­dy w Pary­żu prze­ży­łem. Wier­sze Tima zna­łem już wcze­śniej z róż­nych wydań sie­cio­wych. Jed­nak dopie­ro jak pode­słał mi zbiór Try­ing To Help The Ele­phant Man Dan­ce (The Bac­kwa­ters Press, 2007), mogłem się w jego pisa­niu dokład­niej roze­znać, zała­pać, o co tam tak napraw­dę cho­dzi. Teraz otrzy­ma­łem jego naj­now­szą książ­kę,  Elec­tion Night and the Five Satins (Glass Lyre Press, 2016). Lee Slo­nim­sky w kon­kret­ny spo­sób nas na tego auto­ra nama­wia: „Tim Suer­mondt is the best kept secret in Ame­ri­can poetry, a genial ver­se wri­ting Cervan­tes who­se acces­si­ble and high­ly enter­ta­ining poems are fil­led with Quixo­tic gestu­res, wist­ful insi­ghts, and unre­len­ting doses of genius”. Tutaj war­to oczy­wi­ście zazna­czyć, że Tim w odpo­wied­nio zaawan­so­wa­nych śro­do­wi­skach jest dobrze zna­ny, publi­ko­wał w tak istot­nych pismach jak np. „Poetry”, „Plo­ugh­sha­res”, „New York Quar­ter­ly”. Z kolei Myr­na Sto­ne zauwa­ża: „He is a poet who seems espe­cial­ly well-fit­ted out to find moments of beau­ty in this world witho­ut sacri­fi­cing his wry under­stan­ding of the world’s absur­di­ties and com­pli­ca­tions”. Mam się z tą poezją podob­nie. Jest w pew­nym sen­sie „lek­ka”, przej­rzy­sta, a zara­zem cięż­ka, bez­kom­pro­mi­so­wa. Coś na sty­ku reje­stru noma­dycz­ne­go, obiek­ty­wi­stycz­ne­go; może też echo szko­ły nowo­jor­skiej czy myśle­nia bit­ni­ków. Bez sile­nia się na mod­ny swe­go cza­su flarf czy kon­cep­tu­alizm (pierw­sza deka­da XXI wie­ku). Podró­żu­je­my tu do róż­nych „egzo­tycz­nych” zakąt­ków, od Azji po USA i odle­głe (tzw. cia­ła nie­bie­skie) galak­ty­ki. Spo­ty­ka­my isto­ty zna­ne i kom­plet­nie przy­pad­ko­we. Pomni­ki & ulicz­nych hero­es. A wszyst­ko b. kon­se­kwent­nie (bez tego dobrze nam zna­ne­go, pol­skie­go zadę­cia i szpa­nu) prze­pro­wa­dzo­ne. „Orna­ment” po mistrzow­sku dozo­wa­ny. Wia­ry­god­ne zapi­sy! Nama­wiam więc na tego auto­ra gorą­co… Wybra­łem z jego ostat­nie­go zbio­ru krót­ki, mini­ma­li­stycz­ny kawa­łek, któ­ry dzia­ła, moim zda­niem, jak opty­mal­na odtrut­ka na prze­róż­nej maści poetyc­kich kom­bi­na­to­rów:

Tim Suer­mondt

KEY FOOD

after Louis Simp­son

„It’s good to be back,”
I said to the chec­ko­ut girl.
„I’ve been wor­king on a long poem.”
„Tha­t’ll be twen­ty-six dol­lars,”
she said, „and twen­ty-two cents.”

Jakiś czas temu pisa­łem o Copen­ha­gen Jazz Festi­val. Nigdy się na tej impre­zie nie zawio­dłem. I tak było rów­nież w tym roku. Dla mnie to zawsze oka­zja, żeby posłu­chać ludzi, do któ­rych cięż­ko było­by dotrzeć. Wypra­wa za oce­any nie zawsze jest prze­cież moż­li­wa. Z pew­nych powo­dów chciał­bym tu wspo­mnieć o jed­nym z kon­cer­tów, któ­ry zro­bił na mnie pozy­tyw­ne wra­że­nie. Odbył się w Lop­pen na Chri­stia­nii. Lop­pen to legen­dar­ne miej­sce, zawsze war­to tam zaj­rzeć, posłu­chać pro­gre­syw­ne­go brzmie­nia, zapa­lić (lub nie zapa­lić), skon­cen­tro­wać i kon­struk­tyw­nie się jed­no­cze­śnie zaba­wić. Trio Bone­sha­ker! Eki­pa ame­ry­kań­sko-nor­we­ska. Mars Wil­liams (sax i inne „wyna­laz­ki”), Paal Nils­sen-Love (per­ku­sja), Kent Kes­sler (bass). Mars Wil­liams nie mógł tra­fić na lep­szą sek­cję! Paal Nils­sen-Love to jeden z naj­cie­kaw­szych obec­nie bęb­nia­rzy. W ostat­nich latach kon­cer­to­wał z taki gość­mi jak np. Mats Gusta­fs­son, Peter Bröt­zmann, Oto­mo Yoshi­hi­de, czy Evan Par­ker. Z kolei Kent Kes­sler ma za sobą b. cie­ka­wą prze­szłość w ame­ry­kań­skich (Chi­ca­go) zało­gach pun­ko­wych i gru­pach dzia­ła­ją­cych w obsza­rach muzy­ki impro­wi­za­cyj­nej. Cho­dzi­ło mi jed­nak (przede wszyst­kim!) o same­go Mar­sa Wil­liam­sa. Grał z zawod­ni­ka­mi-kape­la­mi, któ­re były mi czę­sto bli­skie, na nie­któ­rych z nich się w pew­nym sen­sie „ukształ­to­wa­łem”. Lista była­by nie­zwy­kle dłu­ga, więc tutaj tyl­ko sygna­ło­wo, choć miło­śni­cy muzy od razu zała­pią, o co cho­dzi: The Psy­che­de­lic Furs, Fred Frith, Bill Laswell, Mini­stry, Power Sta­tion, The Waitres­ses, Kiki Dee, Pete Cosey, Bil­ly Squ­ier, Way­ne Kra­mer, John Scof­field, Char­lie Hun­ter, Kurt Elling, The Mis­sion UK, Naked Ray­gun, Frien­dly Fires, MC5. Bone­sha­ker zagra­li mak­sy­mal­nie. Mars Wil­liams był w total for­mie. Free jazz, funk, hip-hop, rock… Po raz kolej­ny prze­ko­na­łem się, że nie­któ­re współ­cze­sne hybry­dy mogą być czymś napraw­dę zba­wien­nym, że tzw. mie­sza­nie gatun­ków nie musi wpro­wa­dzać nie­zdro­we­go cha­osu, że jest to inte­re­su­ją­ca dro­ga. Tutaj cho­dzi­ło aku­rat o świat muzy­ki, ale to samo doty­czy­ło­by sztuk wizu­al­nych, czy np. naszej uko­cha­nej poetry. Dobrze, że mówi się o związ­kach poezji z poli­ty­ką, bak­te­rią, rapem czy z inny­mi „high­tech” sztucz­ka­mi (sam na to wytrwa­le, lata­mi, nama­wia­łem róż­ne oso­by). Gorzej nato­miast, że albo-albo, że nie­ustan­nie się ludziom wma­wia, że wier­sze muszą być wyłącz­nie (!) poli­tycz­ne-meta­fi­zycz­ne-patrio­tycz­ne-zaan­ga­żo­wa­ne-kobie­ce-męskie-mini­ma­li­stycz­ne-pod­pro­go­we-kon­cep­tu­al­ne etc. I żad­ne­go myśle­nia na wła­sną rękę, no mer­cy! Co tydzień nowy model, obli­ga­to­ryj­ny kie­ru­nek dzia­ła­nia. W zależ­no­ści od kół­ka towa­rzy­skie­go, „cha­ry­zmy” i upodo­bań jego „pod­pro­go­wej” liderki/lidera. Z tego, co pamię­tam, tak było w PL w każ­dych oko­licz­no­ściach natu­ry. Za pano­wa­nia Edwar­da Gier­ka, sek­ty Nie­bo, a teraz w mrocz­nych cza­sach wycin­ki pusz­czy. Freud/Derrida/Marks (pobież­ne lek­tu­ry, śle­pe prze­pi­sy­wa­nie z opra­co­wań zachod­nich). Gen­der, któ­re­go nie zapo­da­no w pro­fe­sjo­nal­ny spo­sób, nastra­szo­no nim tyl­ko nic nie kuma­ją­cych miło­śni­ków beko­nu (beto­nu). Gaja. Bia­ło­stoc­ki Ku-Klux-Klan. Szyb­kie, prze­wi­dy­wal­ne mody, naka­zy, zaka­zy! Tutaj dobrze przy­pa­so­wał­by krą­żą­cy na Face­bo­oku „utwór lirycz­ny”, lau­re­aci powin­ni go sobie wpi­sać do pamięt­ni­ków, mot­to-modli­twa-man­tra, zamiast cyta­tów z Rona Pad­get­ta:

Minę­ło tyle lat,
a ja wciąż cze­kam, kie­dy
wresz­cie przy­da mi się
sinus i cosi­nus.

Adam Mic­kie­wicz kon­tra kon­ser­wa­tyw­ny salon (salo­on). Może część auto­rów powin­na zająć się jed­nak mira­bel­ka­mi, o któ­rych było na wstę­pie? Jak dzia­łać, żeby „spo­sób orga­ni­za­cji tek­stu” był czymś w mia­rę osob­nym, a nie tyl­ko koniunk­tu­ral­ną wytycz­ną od fara­ona? OuLi­Po, piwo­nie, cyber-marze­nia? Graf­fi­ti czy „dystans” buja­ją­cych się na hama­ku, gdzieś nad cie­pły­mi morza­mi (wśród ssa­ków nie jada­ją­cych szyn­ki)? Tego NIKT nie wie i pew­nie szyb­ko nie docze­ka się odpo­wie­dzi… Nie ma tu żad­nych instruk­cji od Pana. Sto lat pra­cy nad shu­to mawa­shi uke? Zacho­waj­my jed­nak nie­zbęd­ny opty­mizm! Leia Orga­na i Luke Sky­wal­ker nie pozo­sta­wią nas prze­cież w tym bagnie na zawsze! Przy­go­tuj­my się do sko­ku w nad­prze­strzeń. Trze­ba odcią­gnąć ogień od krą­żow­ni­ków…