Jerzy Jarniewicz: Zacznijmy od tytułu, bo nazwisko autora nie wymaga naszych komentarzy. Epifania to nagłe objawienie, iluminacja, a w sensie bardziej literackim: scena lub obraz, pozornie banalne, które dzięki szczególnej kondensacji sensów komunikują więcej niż by się zdawało, otwierając się na jakąś inną, znaczeniotwórczą przestrzeń. Termin teologiczny, który Joyce, jeszcze jako nastolatek, zaadaptował do swoich celów. Trudno go zdefiniować, ale możemy wiązać go z wieloma podobnymi pomysłami w historii literatury takimi na przykład jak „chwila wieczna” Czesława Miłosza, czy „spots of time” Williama Wordswortha, może nawet „błyski” Julii Hartwig. A może epifanie Joyce’a są jednak czymś zdecydowanie odmiennym? Czy koncept obrazu poetyckiego, w którym objawia się jakaś ukryta, niektórzy mówią: „duchowa” treść, nie strywializował się, nie brzmi aby anachronicznie?
Adam Poprawa: Tak do końca chyba nikt nie wie, czym jest epifania, również ta w sensie Joyce’owskim. Jej twórca pozacierał ślady; wyjaśniając natomiast w Stefanie bohaterze zasadę epifanii, mówił z jednej strony o – jak to ładnie oddał tłumacz powieści – „pospolitości mowy i gestu”, z drugiej natomiast wyprowadzał ten termin z wcale złożonej teorii piękna pozostawionej przez Tomasza z Akwinu. Trochę to trudno pogodzić, prawda? Epifania byłaby więc między czymś banalnym a pogłębionym sensem, powiedzmy najogólniej, filozoficznym. Koncepcje pisarzy, które wskazałeś, dość łatwo wpisać, dość łatwo im przypisać sensy filozoficzne. W polskiej tradycji literackiej jeszcze do niedawna epifanie bardziej się chyba zresztą kojarzyły z Miłoszem niż z Joyce’em, a to za sprawą świetnego skądinąd eseju Błońskiego Epifanie Miłosza, w którym Irlandczyk nie został przywołany ani razu. Trafił nam się na szczęście w literaturoznawstwie epifanik pełną gębą: Ryszard Nycz, który akcentuje świeckość epifanii i przekonująco pokazuje, jak po Joyce’owsku epifaniczny jest Białoszewski.
Nie ja jeden zastanawiam się, czy to w ogóle termin, który powinniśmy wiązać z metafizyką, z przekraczaniem zjawiskowego świata. Może jest to jednak coś bardziej przyziemnego, a tym samym ważniejszego: pewna koncepcja komponowania obrazu poetyckiego. Bliższa może, tak sobie głośno myślę, żeby już nie wracać do Miłosza czy romantyków, temu, co Cartier-Bresson, geniusz fotografii, nazwał „decydującą chwilą”. A więc jakaś wskazówka techniczna, zasada formalna raczej niż metafizyczna. Cartier-Bresson tak definiował ten moment: „To uświadomienie sobie, w ułamku sekundy, istoty pewnego wydarzenia i jednocześnie dokładnej organizacji form, które nadają temu wydarzeniu właściwą ekspresję”.
Jeśli z metafizyką, to z taką zdecydowanie bardziej ziemską, bez dopowiedzeń religijnych. Profesor Gutowski na którejś konferencji zapytał: jeśli za epifanią nic się nie kryje, to po co w ogóle o niej mówić? Ano właśnie: dla niej samej. Prześwitywanie symboliczne czy symbolistyczne – wracam teraz do twojego poprzedniego pytania – to jedno, i rzeczywiście, jak nam się dziś w literaturze coś za łatwo symbolizuje, to kręcimy nosem. Ale – jak z tą konewką w słynnym Liście lorda Chandosa – gdy nagle z najzwyklejszym przedmiotem, z potoczną wypowiedzią, z przejęzyczeniem zaczyna się coś dziwnego dziać – o, to wtedy powstaje zupełnie nowa sytuacja literacka. A! Pytasz o Cartiera-Bressona. Tak! Epifania w sensie literackim jest taką właśnie decydującą chwilą, gdybyśmy sięgnęli raz jeszcze do Stefana bohatera, zobaczylibyśmy, jak ciekawie definicja Cartiera-Bressona podobna jest do Akwinaty komentowanego przez Stefana. Tak między nami jednak – ta idea wielkiego fotografa jest chyba trochę podejrzana: otóż Cartier-Bresson mocno się starał, żeby ukryć swoje stykówki. No bo jak to tak? Niby decydująca chwila, a przed nią i po niej zostało na kliszy sporo chwil zdecydowanie mniej decydujących. Z drugiej jednakże strony nie ma tu sprzeczności: jeśli decydujący ma być moment, to nie może on trwać cały czas. Alles klar.
Opowiadając o literaturze epifanicznej, przywołałeś, jak najsłuszniej, Białoszewskiego, o którym zresztą piszesz w swoim eseju i który musi ci być nie od dzisiaj bliski. Przypomnę tylko czytelnikom, że niedawno zredagowałeś poszerzoną, krytyczną edycję Pamiętnika z powstania warszawskiego. Nie mogę też pominąć tu twojej własnej twórczości, choćby nominowanych do Nike Walców wolnych, walców szybkich, które też niejedno, w moim mniemaniu, Joyce’owskim epifaniom zawdzięczają. Przyznałbyś się do takiej inspiracji?
Pierwsze słyszę… [śmiech] Zareagowałem unikiem, bo trudno sobie wyobrazić inspiracje doskonalsze, więc i przyznawanie się jest, może być cokolwiek dwuznaczne. Ale tak, Joyce wziął mnie dawno temu Portretem artysty, jeszcze w poprzednim przekładzie, i im więcej lat upływało, tym bardziej się przekonywałem, jak mocno ta książka we mnie siedzi. Białoszewski też od dawna… Pamiętasz? Nasze pokolenie miało w liceum tę żółtą antologię Matuszewskiego, z okiem na okładce. I myślę teraz – a naprawdę nie na użytek tej rozmowy, jak Bacha kocham – że ze wszystkich wierszy tam zawartych najbardziej mnie wtedy ruszała Karuzela z madonnami: intrygowała, pociągała jakąś dziwnością, kapitalnie przestawioną i domkniętą konstrukcją… Oczywiście, wtedy tak bym tego nie nazywał, nie myślałem zresztą jeszcze nawet przed maturą, że będę kiedyś na polonistyce, zacząłem gdzie indziej. A po latach Konstancin, ta zdumiewająca proza: chodzę tu, idę tam, tu jest to, a tu tamto… Później byłem kiedyś w Konstancinie, i jeszcze większy podziw: z takiego niczego specjalnego zrobić taaaką prozę! Najkrócej: obaj, Joyce i Białoszewski, uczą uwagi na język, uwagi języka.
Epifanie Joyce’a stanowią zasadę konstrukcyjną jego opowiadań w tomie Dublińczycy, pojawiają się także w Portrecie artysty w wieku młodzieńczym i w Ulissesie. Niektóre epifanie przełożone przez ciebie trafiły do prozy Joyce’a niemal bez zmian, gdzie nabrały nowego znaczenia, dookreśliły się. Uważasz, że epifanie można czytać w oderwaniu, poza kontekstami, które zbudował dla nich w opowiadaniach i powieściach Joyce, albo które miał w świadomości, kiedy te scenki zapisywał, a których my nie znamy? Innymi słowy, czy nie są one językiem prywatnym pisarza? Czy dają się czytać jako samodzielne, pełnoprawne utwory?
Tak, bo wszystko się od tych pojedynczych zapisów zaczyna. Szczególnie przekonujący jest dla mnie ten pierwszy przykład epifanii ze Stefana bohatera: fragment dialogu, ani (najprawdopodobniej, zaryzykujmy biografizm) Joyce nie słyszał całej rozmowy, ani czytelnikowi nie jest to potrzebne. Kobieta mówi do mężczyzny, że straszna z niego szelma, przeciąga przy tym wyrazy, wychodzi z tego całość (epifania właśnie) osobliwa, zabawna i fascynująca. Idziesz ulicą, wchodzisz we fragment jakiejś rozmowy, albo słyszysz taki urywek zza okna, bo jacyś ludzie akurat przechodzą – to wszystko zdarzyło się każdemu. Ale zrobić z tego literaturę – a, tu już trzeba Joyce’a. Albo Białoszewskiego, mówiłem przed chwilą o Konstancinie. Jedno z zasadniczych znaczeń epifanii polega na tym, że Joyce pokazał, co jeszcze może być literaturą. Jak na modernistę przystało, myślał niewątpliwie o autonomicznych wartościach i spełnieniach tego, co pisze, także tych króciutkich epifanicznych notek.
Jakim wyzwaniem są Epifanie dla tłumacza, a zwłaszcza dla tłumacza na język polski? Mieliśmy już ich przekład, ty podjąłeś się przekładu ponownego, który zarazem jest twoim debiutem translatorskim (witamy w klubie!). Co kryje się za to decyzją? Czy przekład Słomczyńskiego uznałeś za nietrafiony? Jakich korekt się domagał?
No tak, jest coś bezczelnego w debiutowaniu przekładem z Joyce’a… Wszystko zaczęło się od fascynacji Joyce’em, pewnie też od ucha dla takich pisarzy jak Białoszewski. Słomczyński, tak sądzę, przełożył Epifanie szybko, specjalnie się tym nie przejmując. Zgoda, był akurat po Ulissesie, po którym reszta wydawała mu się łatwizną. Zobacz w każdym razie taki drobny przykład z Epifanii 19: „There’s / some matter coming away from / the hole in Georgie’s stomach….” Georgie, brat Jamesa umiera, matka jest zdenerwowana, ani nie umie precyzyjnie określić tego, co zobaczyła, ani nie wie, co robić, szuka więc rozpaczliwie pomocy u syna. W tym wszystkim zwróć uwagę na dopełniacz „Georgie’s”. Co z tym po polsku zrobić? Jasne, poprawna forma jest jedna i oczywista: Georgie’ego – ale to ani nie będzie dobrze wyglądało w druku (a Epifanie ho, ho: są bardzo wymagające typograficznie, patrz, tu są cztery kropki), ani nie będzie dobrze brzmiało jako fragment wypowiedzi kobiety w takim stanie, jak pani Joyce. Zaryzykowałem naciągniecie, takie fleksyjne spolonizowanie, i proponuję coś takiego: „Coś / wychodzi z / dziury w brzuchu Georgia….”. Nie (po włosku) Giorgia, bo Giorgio to imię syna Joyce’a, ale uznałem, że na Georgia mogę sobie pozwolić. U Słomczyńskiego było zaś: „jakaś / materia wychodzi z / dziury w żołądku Georgie….”. Byłem przekonany, że z Epifanii da się znacznie więcej wyciągnąć w polszczyźnie.
W wyborze czterdziestu miniatur znajdziemy epifanie dramatyczne, z dialogami, postaciami, didaskaliami, i całkiem od nich odmienne epifanie liryczne. Część z nich przypomina wręcz poematy prozą. Które są ci bliższe, a które tłumaczyło ci się najtrudniej?
Tak sentymentalnie chyba najbardziej lubię Epifanię 3, tę z dwojgiem dzieci w pustym konnym tramwaju, nocą. Dziewczynka wchodzi na wyższy stopień, tam gdzie stoi chłopiec, znów schodzi… Coś miłosnego, przedmiłosnego? jakośtammiłosnego? chyba się dzieje… I nagle, pod koniec epicka perspektywa narratora, zachwianie czasu. Ten fragment pojawił się później w Portrecie artysty, sam to więc tłumaczyłeś, starałem się, oczywiście nie z braku uznania, odróżnić od ciebie, a na pewno uniknąć powtórek. A ogólnie? Rejestry plebejskie, których przecież w Epifaniach nie brakuje, zawsze są problemem, i historycznym, i społecznym (żeby na przykład dubliński żebrak z przełomu XIX i XX wieku nie zabrzmiał nagle jak dzisiejszy polski menel). Trudniejsze do tłumaczenia były jednak epifanie pisane stylem wyższym: jak uzyskać taki rejestr w polszczyźnie, żeby to nie był od razu zabytek? Żeby na przykład uniesienie religijne młodziutkiego bohatera, jego natchniona modlitwa wypadła przekonująco i lirycznie, a nie tylko z dystansem.
Epifanie to w zasadzie zapiski pisarza, szkice wstępne, etiudy, nieprzeznaczone do publikacji. Ty nie tylko je ponownie przełożyłeś, ale doprowadziłeś do wydania ich w osobnej publikacji. A przecież Joyce nie opublikował żadnej książki pod tym tytułem. Kiedy niedawno ukazał się Hotel Finna, zbiór rozproszonych próz Joyce’a, pontifex maximus polskiej joysologii, Zenon Fajfer, uznał to za świętokradztwo, bo teksty Joyce’a to dla niego nietykalne sacrum, a o tym, które z nich można, a których nie można wydawać, czy wręcz czytać, decydują arcykapłani z wewnętrznego kręgu. Wywiązała się na ten temat na łamach „Elewatora” krótka, acz pouczająca dyskusja, między nim a Krzysztofem Bartnickim. Nie boisz się, że pontifex obłoży cię ekskomuniką?
E tam, Zeniu nie ma się chyba za papieża polskiej joysologii, jest za to niewątpliwie panem na liberaturze… Kiedy w 2009 ukazały się zremasterowane pudełka Beatlesów na kompaktach, Zenon żałował, że nie wykorzystano tej szansy, żeby to wydać jak longplaye, z dwiema stronami. No to pytam: Zeniu, naprawdę chciałbyś po połowie wyjmować płytę z odtwarzacza i przekładać? Na co Zenon: A tak, czynność zdejmowania, odwracania i ponownego kładzenia płyty też należy do słuchania albumu… Ale wracając do Joyce’a: ani ty w Hotelu Finna, ani ja w Epifaniach nie popełniliśmy świętokradztwa. Zgoda, Joyce nie wydał takich książek, ale takie zapisy zostawił, dlaczego się nimi nie zająć, edytorsko i przekładowo? Gdyby zresztą zakaz Zenona stosować konsekwentnie, to trzeba by sobie dać spokój z wydaniami krytycznymi. Znasz Grey Album artysty o pseudomimie Danger Mouse? Wziął kawałki z Białego albumu Beatlesów i kawałki z Black album jakiegoś rapera, wymieszał, posklejał i wydał jako własną płytę. Myśmy niczego takiego nie zrobili, nie mieszaliśmy tekstów według widzimisię, nie kombinowaliśmy z kawałkami. Wzięliśmy tylko, powtórzę, pozostawione przez Joyce’a zapisy, które, owszem, edytorzy wcześniej ułożyli, ale i te Joyce’owskie zapisy same się układają.