08/08/16

Jelonka. Opowiadania z wysp

Wioletta Grzegorzewska

Strona cyklu

Wyspa
Wioletta Grzegorzewska

Pseudonim Wioletta Greg; urodzona w 1974 roku w Koziegłowach. Po ukończeniu filologii mieszkała w Częstochowie, a następnie na wyspie Wight w Wielkiej Brytanii. Opublikowała kilka tomów poetyckich, wybór wierszy i próz Wzory skończoności i teorie przypadku/ Finite Formulae and Theories of Chance (wiersze przełożył Marek Kazmierski), minibook Polska prowincja (wraz z Andrzejem Muszyńskim), książkę prozatorską Guguły, której adaptację (w Polsce i w Mołdawii) wystawiał białostocki Teatr Dramatyczny (reż. Agnieszka Korytkowska-Mazur). Laureatka Złotej Sowy Polonii w Wiedniu oraz finalistka nagród literackich: Nike, Gdynia oraz międzynarodowej The Griffin Poetry Prize w Kanadzie. Przekładana na angielski, hiszpański, kataloński, francuski i walijski.

Akuszerka

Dzi­siaj kot­ka zaczę­ła rodzić przy biur­ku, w zaciem­nio­nym kącie poko­ju syna. Źre­ni­ce mia­ła powięk­szo­ne jak roz­pa­da­ją­ce się galak­ty­ki. W nich miga­ły pył­ki cze­goś obce­go.
Syn aku­rat grał w grę wojen­ną Black Ops. W cza­sach zim­nej woj­ny jako ame­ry­kań­ski koman­dos likwi­do­wał nazi­stow­skich zom­bia­ków.
Jeden czar­ny kotek uro­dził się, pomiau­ki­wał i peł­zał po wykła­dzi­nie. Kot­ka wiła się w bólach. Zauwa­ży­łam, że dru­gi kotek nie może się wydo­stać. Jego oble­pio­ne ślu­zem nóż­ki zwi­sa­ły bez­wład­nie­nie. Utknął w dro­gach rod­nych i udu­sił się. Kot­ka wsta­wa­ła, przy­sia­da­ła, pró­bo­wa­ła wypchnąć jego mar­twe ciał­ko.
Syn zdo­by­wał kolej­ne punk­ty, ale i tak zgi­nął ogłu­szo­ny przez gra­nat i pogry­zio­ny przez człon­ków Spec­na­zu.
W tym samym cza­sie wal­czy­łam o życie kot­ki nie wie­dząc, co robić. Maso­wa­łam jej brzu­szek. Nie chcia­łam inge­ro­wać, aby nie pogor­szyć sytu­acji.
Żało­wa­łam, że skoń­czy­łam filo­lo­gię zamiast medy­cy­ny (tak jak pla­no­wa­łam w liceum) i nie doczy­ta­łam roz­dzia­łu bio­lo­gii Vil­le­go o roz­mna­ża­niu ssa­ków. W koń­cu cia­ło kot­ki wygię­ło się jak pod­czas egzor­cy­zmów i nastą­pił ostat­ni skurcz. Poka­za­ła się mar­twa głów­ka. Kotek był za dłu­gi jak na nowo­rod­ka dachow­ca. Miał na nosku czte­ry dziw­ne, bia­łe wypust­ki, pysk szczur­ka, a mię­dzy siny­mi palusz­ka­mi bło­ny. „Mutant”, pomy­śla­łam i wraz ze ścier­wem łoży­ska zapa­ko­wa­łam go do pla­sti­ko­wej, śnia­da­nio­wej toreb­ki. Tak musia­ło być. Natu­ra go wyeli­mi­no­wa­ła.
Po pięt­na­stu minu­tach pier­wo­rod­ny, wyli­za­ny do czy­sta kotek zna­lazł sutek i łap­czy­wie pró­bo­wał go ssać. Czar­ne galak­ty­ki w oczach kot­ki kur­czy­ły się powo­li. W poko­ju roz­le­gło się mru­cze­nie.
Syn w kolej­nej run­dzie Black Ops jako agent CIA otrzy­mał nowe życie.

Przystanek

Roz­ma­wia­łam z nią codzien­nie na dwor­cu auto­bu­so­wym w Ryde, skąd moja cór­ka o świ­cie wyjeż­dża­ła ósem­ką do szko­ły, ale nigdy nie dowie­dzia­łam się, jak mia­ła na imię, skąd pocho­dzi­ła i czym się zaj­mo­wa­ła na wyspie. Raz tyl­ko, jak­by mimo­cho­dem, wyzna­ła, że ma pra­wie sie­dem­dzie­siąt lat i w mło­do­ści musia­ła zosta­wić syna w Austra­lii.
Po Bożym Naro­dze­niu zaczę­ła czę­sto­wać nasze­go psa dro­gi­mi sma­ko­ły­ka­mi.
– To bar­dzo miło z pani stro­ny – dzię­ko­wa­łam zdzi­wio­na nagłym przy­pły­wem hoj­no­ści wobec nasze­go nie­sfor­ne­go Lea, któ­ry nie raz pobru­dził jej spód­ni­cę bło­tem.
– Czy pani też ma psa?
– O nie, nie, z psem nie dała­bym sobie rady. Mam kota, ale że sła­bo widzę, to czę­sto kupu­ję mu psią kar­mę, tak przez pomył­kę – kła­ma­ła.
Pew­no ran­ka poszłam na przy­sta­nek inną dro­gą, bo musia­łam coś zała­twić na poczcie przy Union Stre­et. Gdy dotar­łam do dwor­ca, zoba­czy­łam ją z dale­ka przy wschod­niej ścia­nie. Na tle zaro­śnię­tej twa­rzy Leonar­da DiCa­prio z pla­ka­tu fil­mu Zja­wa zda­wa­ła się jesz­cze drob­niej­sza niż w rze­czy­wi­sto­ści. Z nie­po­ko­jem spo­glą­da­ła w stro­nę przej­ścia dla pie­szych, gdzie zwy­kle prze­cho­dzi­ły­śmy dwu­pa­smów­kę w dro­dze na przy­sta­nek.
Przed Wiel­ka­no­cą, gdy powie­dzia­łam jej, że wkrót­ce muszę wyje­chać z wyspy, nie ode­zwa­ła się do mnie ani sło­wem, przy­kuc­nę­ła tyl­ko przy psie i wyszep­ta­ła:
– Nie bój się Karl, musisz być dziel­ny. Wkrót­ce zno­wu się spo­tka­my.

Mój Karol Marks

Dla Uli Cho­wa­niec

W dro­dze do pie­kar­ni przy­glą­da­łam się budyn­ko­wi, w któ­rym latem 1870 roku miesz­kał Karol Marks. „Może tra­fię na jakieś śla­dy, znaj­dę tablicz­kę czy pory­so­wa­ną cegłę” – myśla­łam, cze­ka­jąc jakiś kwa­drans, wzbu­dza­jąc zain­te­re­so­wa­nie dro­go­wców, któ­rzy ukry­ci za żół­ty­mi bram­ka­mi trze­ci tydzień pene­tro­wa­li stu­dzien­ki kana­li­za­cyj­ne.
Wresz­cie moja cier­pli­wość zosta­ła nagro­dzo­na. Coś sza­re­go mignę­ło w oknie. „Jest! To on! Tro­chę się zmie­nił przez te wszyst­kie lata. Bro­da mu się prze­rze­dła, wzrok zła­god­niał, ale po minie pozna­ję, że ma się dobrze.”
Marks wyj­rzał przez okno: dum­ny i zamy­ślo­ny, z dziw­nym spo­ko­jem obser­wo­wał Nel­son Stre­et, któ­ra daw­no stra­ci­ła swój bur­żu­azyj­ny cha­rak­ter. Regen­cyj­ne wil­le, nale­żą­ce w dzie­więt­na­stym wie­ku do kla­sy wyż­szej, wynaj­mo­wa­li robot­ni­cy. Uni­for­my kel­ne­rów i kucha­rzy powie­wa­ły na sznu­rach. W sute­re­nie, gdzie miesz­ka­ło bez­ro­bot­ne mał­żeń­stwo z troj­giem dzie­ci, zapa­li­ła się lamp­ka. Zanie­dba­ne przez lan­dlor­dów domy prze­że­ra­ła wil­goć. W ogro­dach przy­by­wa­ło kla­mo­tów. Far­ba kru­szy­ła się z futryn. Była ósma rano. Cała uli­ca, w któ­rej cen­trum znaj­do­wa­ło się przed­szko­le, zano­si­ła się pła­czem, roz­no­sząc zapach przy­pa­lo­ne­go mle­ka i tostów. Nie­wy­spa­ne mat­ki pcha­ły wóz­ki. Emi­grant, uczest­nik Arab­skiej Wio­sny Ludów, biegł na pierw­szą zmia­nę, aby powal­czyć przy zmy­wa­ku.
A Marks? Prę­go­wa­ny dacho­wiec, już nie reago­wał, jak­by zobo­jęt­niał na świat, prze­cią­gnął się tyl­ko leni­wie i ziew­nął. Oży­wił się dopie­ro wte­dy, gdy listo­pa­do­wy podmuch strą­cił liście z pożół­kłe­go klo­nu i nabił je na dru­ty wysta­ją­ce z ogro­dze­nia.

Król zaścianka

Poszłam ode­brać cór­kę ze szko­ły razem z moim psem, dzie­wię­cio­mie­sięcz­nym bor­der col­lie, owczym psem, jak mówi­li Angli­cy, i jak zwy­kle przy­wią­za­łam Lea do pło­tu, bo w Anglii nie wol­no wcho­dzić na teren szko­ły z psa­mi, i spo­koj­nie cze­ka­łam razem z inny­mi rodzi­ca­mi, aż oko­ło trze­ciej otwo­rzą bra­mę.
Nagle moje­go psa zaczął zacze­piać bul­dog fran­cu­ski, któ­re­go nazy­wa­łam Char­ka­czem.
– Chark-chark-chark, chark-chark-chark – co w wol­nym tłu­ma­cze­niu na ludz­ki brzmi jakoś tak: „Ty łacia­ty głup­ku ty.”
Leo nic. Spoj­rzał tyl­ko na mnie i uśmiech­nął się ocza­mi.
Za chwi­lę Char­kacz zno­wu:
– No co, łacia­ty, nie umiesz nawet szczek­nąć jak praw­dzi­wy pies?
Leo nie­spo­koj­nie poru­szył się przy pło­cie, spoj­rzał na prze­la­tu­ją­ce­go gołę­bia i odwró­cił się do Char­ka­cza tyłem. Char­kacz nie wytrzy­mał takiej igno­ran­cji:
– No a ta two­ja smy­czo­wa (w domy­śle: pani), bla­da taka. Chęt­nie bym na nią napu­ścił kole­gę dober­ma­na.
Leo zawar­czał, pod­niósł się z mura­wy i z całej siły prze­chy­lił się do przo­du. Smycz pękła. Zanim zda­rzy­łam zare­ago­wać, przy­ci­skał Char­ka­cza do zie­mi. Zro­bił się rwe­tes. Psy szcze­ka­ły. Mat­ki pisz­cza­ły. Towa­rzy­szą­ce im malu­chy w wóz­kach pła­ka­ły. Ja pró­bo­wa­łam roz­dzie­lić psy. Nagle Smy­czo­wy (w domy­śle: pan) Char­ka­cza przy­sko­czył do Lea i kop­nął go bucio­rem w brzuch. Leo upadł na mura­wę. Wte­dy ja przy­sko­czy­łam, ale zamiast kop­nąć smy­czo­we­go Char­ka­cza w łyd­kę, zła­pa­łam Lea za obro­żę i odsu­nę­łam na poro­śnię­tą mar­ge­ryt­ka­mi połać przy pło­cie. Zro­bi­łam węzeł na smy­czy i sprin­tem pobie­głam z nim do domu, a gdy wró­ci­łam, moc­no spóź­nio­na, cór­ka w towa­rzy­stwie dyżur­nych nauczy­cie­li sie­dzia­ła na dzie­dziń­cu szko­ły i w ocze­ki­wa­niu na mnie popła­ki­wa­ła.
Naza­jutrz woź­ny kazał mi przy­piąć psa sto metrów od bra­my.
– Wiesz, mamo, w szko­le mówi­li, że nasz Leoś pogryzł wczo­raj szcze­niacz­ka – ode­zwa­ła się do mnie cór­ka w dro­dze ze szko­ły.
– Tak? A jutro będą mówić, że Leo pożarł pasą­ce się nad Tami­zą sta­do kucy­ków – uśmiech­nę­łam się do Jul­ki.
– To ten zły pies, ten zły pies… – szep­ta­ły za nami dzie­ci, a wszy­scy doro­śli z dober­ma­na­mi, labra­do­ra­mi i bul­do­ga­mi scho­dzi­li nam od tej pory z dro­gi.

Niedziela

Mia­łam umó­wio­ne spo­tka­nie w rumuń­skim salo­nie kosme­tycz­nym z Daną pocho­dzą­cą Buka­resz­tu, więc wsta­łam o dzie­wią­tej, poje­cha­łam pocią­giem do Grays i weszłam do salo­nu znaj­du­ją­ce­go się nad skle­pem z towa­ra­mi impor­to­wa­ny­mi o nazwie Euro­pa, ale nikt oprócz pika­cza w drzwiach na mnie nie zare­ago­wał.
Minę­ło dzie­sięć minut, pod­czas któ­rych wdy­cham przy­jem­ny zapach wosku do depi­la­cji. Nie­dziel­ną ciszę prze­ry­wa­ło ryt­micz­ne gru­cha­nie cukró­wek, któ­re roman­so­wa­ły na dachu. Znu­dzo­na zeszłam na dół, do skle­pu i zagad­nę­łam eks­pe­dient­kę:
– Prze­pra­szam. Nie znasz może kosme­tycz­ki Dany? Byłam z nią tu umó­wio­na o jede­na­stej, no i dałam jej zalicz­kę.
Kobie­ta spoj­rza­ła na mnie obo­jęt­nie, prze­krzy­wi­ła chust­kę na gło­wie i wzdy­cha­jąc, ukła­da­ła w gablo­cie bia­ła­we, jak­by pocią­gnię­te wap­nem szyn­ki sala­mi.
– Z Daną? Ona miesz­ka tu nie­da­le­ko za rogiem. To może ja zwo­łam kasjer­kę?
Po chwi­li zja­wia się zdy­sza­na kasjer­ka.
– Dana? Ona się spóź­ni, bo korek jest. Wiel­ki korek!
„Hm – pomy­śla­łam – cie­ka­we, gdzie ten korek, sko­ro w Grays jest dziś tak pusto jak po odpu­ście? Chy­ba że hulaj­no­gą tu jedzie, sko­ro miesz­ka nie­da­le­ko. No nic. Pocze­kam jesz­cze tro­chę.”
– Ty wiesz? – zagad­nę­ła mnie po chwi­li kasjer­ka. – Dana już dziś nie przyj­dzie, bo jest w szpi­ta­lu.
– A co jej się sta­ło? – zapy­ta­łam ze sto­ic­kim spo­ko­jem, zaczy­na­jąc się domy­ślać, że wszy­scy w tej Euro­pie robią mnie w bam­bu­ko.
– Wczo­raj zja­dła coś na kola­cję i tak ją zabo­la­ło, że aż w nocy zabra­li ją szpi­ta­la i nie wia­do­mo, kie­dy wró­ci.
Wście­kła wycho­dzę ze skle­pu i już mam skrę­cić w stro­nę sta­cji, gdy zacze­pia mnie nie­zna­jo­my nasto­la­tek z Indii.
– Co? Dana znów zaspa­ła? – uśmiech­nął się – Pani się nie mar­twi i pój­dzie za mną do Zibi – pod­pro­wa­dził mnie pod poma­lo­wa­ną na fuk­sję kan­cia­pę w cen­trum han­dlo­wym – Ale pani da fun­ta za pole­ce­nie?

Plecak

Przed dwu­dzie­stą wsia­dłam z cór­ką do pocią­gu jadą­ce­go z Chaf­ford Hun­dred do East Til­bu­ry (hrab­stwo Essex). Pociąg był wypeł­nio­ny zado­wo­lo­ny­mi ludź­mi, któ­rzy wra­ca­li z zaku­pów w cen­trum han­dlo­wym Lake­si­de. Sze­le­ści­ły tor­by Pri­mar­ka. Bra­ko­wa­ło miejsc. Usia­dły­śmy przy toa­le­cie naprze­ciw­ko mło­de­go męż­czy­zny. Pasa­żer przy­glą­dał się nam z uśmie­chem. Nagle wstał i rozej­rzaw­szy się po prze­dzia­le, wyszedł ze skó­rza­ną saszet­ką do toa­le­ty, zosta­wia­jąc ple­cak w przej­ściu obok sie­dze­nia. W pierw­szym odru­chu zła­pa­łam cór­kę za rękę i pobie­głam do drzwi. Jesz­cze tyl­ko kil­ka minut do nasze­go mia­stecz­ka: „Sto dwa­dzie­ścia jeden, sto dwa­dzie­ścia dwa, sto dwa­dzie­ścia trzy” – liczy­łam w duchu sekun­dy. Czas zmie­nił się w ciem­ną jamę, któ­ra, jak myśla­łam, za chwi­lę nas wszyst­kich pochło­nie. Z tablic infor­ma­cyj­nych znik­nę­ły napi­sy i w zamian prze­wi­ja­ła się na nich, dość iro­nicz­na w tych oko­licz­no­ściach, rekla­ma Euro­star, linii kole­jo­wych, któ­re bie­gną przez Euro­tu­nel pod kana­łem La Man­che pomię­dzy Lon­dy­nem, Pary­żem i Bruk­se­lą.
– Co to jest Euro­star, mamo? Dla­cze­go sto­imy już przy drzwiach, jak jest dopie­ro Til­bu­ry? Dla­cze­go masz taką minę? Nic nie mówisz? – pyta­ła cór­ka, a ja nie mogłam wydu­sić sło­wa.
Inny pasa­żer zauwa­żył ple­cak i z prze­ra­żo­ną miną zaczął gdzieś dzwo­nić. Pociąg się zatrzy­mał w naszym mia­stecz­ku. Wysia­dły­śmy.
Gdy szły­śmy przez park, jak­by nigdy zachwy­ci­ły mnie drze­wa: osi­ki, gra­by, buki, kasz­ta­now­ce. Poru­sza­ły gałę­zia­mi tak dys­kret­nie jak zegar wska­zów­ka­mi. Posą­go­wo mil­czą­ce, prze­krę­ca­ły blasz­ki liści w stro­nę zacho­dzą­ce­go słoń­ca.
– Uszczyp­nij mnie – ode­zwa­łam się wresz­cie do cór­ki.
– Sama się uszczyp­nij – odpo­wie­dzia­ła obra­żo­na.

Wakacje

Osie­dle Toma­sza Baty w East Til­bu­ry. Czwar­ta po połu­dniu. Moja cór­ka zawo­ła­ła mnie z podwór­ka:
– Mamo, czy mogę podzie­lić się z Isa­bel­le obia­dem? Jest bar­dzo głod­na, bo nic nie jadła od rana.
Cisza. Sta­łam w kuch­ni i przez chwi­lę nie wie­dzia­łam, co odpo­wie­dzieć.
– Jasne, przyjdź­cie po dokład­kę – powie­dzia­łam i łzy sta­nę­ły mi w oczach.
Kolej­ny raz dowie­dzia­łam się, że pię­cio­lat­ka z sąsiedz­twa w dni wol­ne od szko­ły cho­dzi głod­na. Jej mama, na oko dwu­dzie­sto­let­nia, znów gdzieś wyby­ła: do kole­ża­nek, na zaku­py do cen­trum han­dlo­we­go w Lake­si­de lub rand­kę, zosta­wia­jąc dziew­czyn­kę bez opie­ki w domu. „Isa­bel­le ma pla­my z nie­do­ży­wie­nia na policz­kach, a ta cho­dzi w ciu­chach z Zary” – myśla­łam i chcia­ło mi się wyć. Powin­nam od razu zadzwo­nić po Social Servi­ce, ale się waha­łam, chcia­łam naj­pierw spo­tkać się z jej ojcem, bo mar­twi­łam się, co się sta­nie ze słod­ką, blond Isa­bel­le o wyglą­dzie Bar­bie, gdy tra­fi do foster fami­ly czy­li rodzi­ny zastęp­czej.
Na wyspie Wight, kil­ka lat temu, pozna­łam pew­ne­go chłop­ca, któ­ry zaprzy­jaź­nił się z moim synem: noco­wał u nas, spał, odra­biał lek­cje, jak­by był moim trze­cim dziec­kiem. Gdy jego mat­ka wpa­dła w depre­sję, byłam sama na Wight z dwoj­giem dzie­ci, nic nie mogłam zro­bić. Będąc pod opie­ką schro­ni­ska dla kobiet, Woman’s Refu­ge, pra­co­wa­łam wie­czo­ra­mi i po nocach w fast­fo­odzie, aby utrzy­mać cór­kę i syna. Chło­piec tra­fił do rodzi­ny zastęp­czej i był tam nie­szczę­śli­wy, cały rok cho­dził w tym samym pod­ko­szul­ku, miał potar­ga­ne adi­da­sy, bo choć jego opie­ku­no­wie dosta­wa­li na nie­go co tydzień kil­ka­set fun­tów zapo­mo­gi, pra­wie nic mu nie kupo­wa­li. Na śnia­da­nie jadł dwa toa­sty z masłem i nutel­lą lub płat­ki kuku­ry­dzia­ne z mle­kiem, potem obiad szkol­ny, któ­ry refun­do­wa­ło pań­stwo. Przed świę­ta­mi Boże­go Naro­dze­nia, gdy poja­wi­ły się pro­ble­my wycho­waw­cze, bo samot­ny dzie­ciak uza­leż­nił się od gier, odda­li go kolej­nej rodzi­nie jak psa do schro­ni­ska. (Pozna­łam też inną nasto­lat­kę z rodzin­ny zastęp­czej, ale o jej losach nazna­czo­nych prze­mo­cą i mole­sto­wa­niem nie jestem w sta­nie dziś odpo­wie­dzieć.)
Tam­te­go dnia przy­glą­da­łam się Isa­bel­le. Mała sie­dzia­ła z moją cór­ką na mur­ku przed domem i pała­szo­wa­ła gala­ret­kę. Mówi­ła, że smak pol­skich tru­ska­wek jest yum­my, yum­my. Była bystra, bar­dzo bystra, potra­fi­ła obsłu­gi­wać tablet lepiej ode mnie i poka­za­ła mi ulu­bio­ną grę oraz nowe shop­kin­sy, któ­re dosta­ła od jakie­goś wuj­ka, co przy­cho­dził do mamu­si. Mamu­sia wró­ci wie­czo­rem, weź­mie prysz­nic, pod­pi­łu­je paznok­cie i z miną nasto­lat­ki wybie­ra­ją­cej się na bal na zakoń­cze­nie High Scho­ol wyj­dzie w nocy wystro­jo­na na impre­zę. W oknie jej domu zaświe­ci się różo­wa gwiazd­ka. Pew­nie to lamp­ka z poko­ju Isa­bel­le, któ­ra zasy­pia i budzi się sama.
Gdy w Anglii zaczę­ły się waka­cje, poszłam do Co-op’a (skle­pu spół­dziel­cze­go), kupi­łam jak nigdy dwie pacz­ki ziem­nia­ków. Obie­ra­jąc je, spo­glą­da­łam na kalen­darz z wido­ka­mi Wiel­kiej Bry­ta­nii i mia­łam ocho­tę rzu­cać w odpi­co­wa­ne land­sza­fty nożem.

Jelonka

Moje mia­stecz­ko zapo­mnia­ło o czerw­co­wym refe­ren­dum, choć na budyn­kach publicz­nych, na murze przed szko­łą i pla­cu zabaw wciąż wid­nie­ją nachla­pa­ne poma­rań­czo­wą far­bą swa­sty­ki. Nikt na nie reagu­je, jak­by nagle sta­ły się czę­ścią kra­jo­bra­zu.
Dzi­siaj naj­więk­szą atrak­cją na naszym osie­dlu były jelon­ki roga­cze, któ­re, być może z powo­du rój­ki, wyła­zi­ły na chod­ni­ki. Dziew­czyn­ki na widok kil­ku­cen­ty­me­tro­wych owa­dów zaczę­ły pisz­czeć. Chłop­cy roz­glą­da­li się za kamie­nia­mi.
Wybie­głam przed sze­re­gów­kę i choć nie zna­łam angiel­skiej nazwy jelon­ków, zaczę­łam tłu­ma­czyć dzie­ciom, że nie wol­no robić chrząsz­czom krzyw­dy.
– To kró­lo­wie owa­dów. Są pod ochro­ną – powie­dzia­łam.
– Dość paskud­ne jak na kró­le – odpar­ła czte­ro­let­nia dziew­czyn­ka.
– Ale to jest kró­lew­na, samicz­ka. Zobacz, jak jej się błysz­czy pan­cerz.
– Wyda­je się zmę­czo­na i uma­za­ła się bło­tem.
– Bo całą noc ucie­ka­ła przed pości­giem złe­go wład­cy, któ­ry chciał ją uwię­zić w dziu­pli drze­wa.
Gdy przez następ­ny kwa­drans prze­no­si­li­śmy razem owa­dy w bez­piecz­ne miej­sce, kątem oka zauwa­ży­łam na słu­pie nową wlep­kę ze swa­sty­ką i pomy­śla­łam o tym, że też bywam taką jelon­ką w skó­rze czło­wie­ka.

Łabędź

Całą jesień wozi­łam cór­kę auto­bu­sem do szko­ły, a potem wra­ca­łam na skró­ty pie­szo do domu przez dzi­kie wer­te­py: Net­tle­sto­ne, Seaview, Pon­dwell. Po dro­dze spo­ty­ka­łam jeże, lisy i zabłą­ka­ne psy, lądo­wa­łam w bło­cie, pokrzy­wach lub stru­mie­niu.
Dziś było gra­do­bi­cie i obe­rwa­nie chmu­ry. Zasła­nia­łam się tor­bą, ale lodo­wa­te odłam­ki wpa­da­ły do koza­ków i za koł­nierz kurt­ki. Tuż za gospo­dą The Wishing Well spo­tka­łam drwa­li, któ­rzy popi­ja­jąc cydr ukry­li się przed desz­czem pod figow­cem, a gdy dowle­kłam się wresz­cie do Ryde, poja­wi­ło się słoń­ce.
Na skwer­ku cze­kał on. Nie wiem, dla­cze­go tu przy­czła­pał samot­nie z pobli­skie­go sta­wu. Wyglą­dał znie­wa­la­ją­co w mżaw­ce na tle jaskra­wo­zie­lo­nej mura­wy. Pozwo­lił mi podejść bar­dzo bli­sko. Samo­cho­dy trą­bi­ły. Ludzie się zatrzy­my­wa­li, a on spo­glą­dał tęsk­nie na prze­ciw­le­gły brzeg cie­śni­ny, gdzie we mgle maja­czy­ła tak samo śnież­no­bia­ła jak on wie­ża Spin­na­ker.