Aleksandra Olszewska: Wrażenie niemożności, pewnego oporu jaki stawia słowo, towarzyszy mi od pierwszego wiersza otwierającego Twój tom. Czy to wadzenie się ze słowem, to odczucie, że słowa „zatykają usta”, to dla Ciebie jako poety ważny stan, ważny moment?
Sławomir Elsner: Walka z wierszem to walka z samym sobą. W zasadzie jest to dla mnie istota poezji. Dość wkurwiająca, ale można z tym żyć [śmiech]. W pisaniu nie mam żadnych ważnych stanów. Pisanie jest stanem samym w sobie, który cały czas we mnie siedzi. Czasami się wychyla i wtedy wiem, że mogę spróbować coś napisać. Staram się również nie podchodzić do wiersza lekceważąco, bo kiedy stawiam się w roli zwycięzcy już po pierwszym wersie, zazwyczaj przegrywam. Pisanie wiersza jest bardzo osobliwym aktem i pewnie każdy piszący przeżywa go inaczej. Ja z wierszem walczę, walczyłem w Antypodach i walczę w Mów.
Na ten tom czytelnicy czekali długo – aż osiem lat. Stąd moje pytanie o Twój sposób pracy nad wierszem: przez cały ten czas pisałeś czy też miałeś jakiś okres zupełnej „pisarskiej abstynencji”? A jak już pracujesz nad wierszem, to jak ta praca wygląda? Podobnie jak u bohatera wiersza, Twój plastikowy kosz w kuchni jest pełen pogniecionych kartek z napisanym pierwszym wersem?
Nie pisałem cały czas, zacząłem jakieś pięć lat temu. Po Antypodach postanowiłem odpocząć od poezji – nie pisałem, nie czytałem. Byłem tym wszystkim zmęczony. W międzyczasie ożeniłem się i spłodziłem dwóch synów. O powrocie do pisania w dawnym stylu nie było mowy. Już się bałem, że zostanę poetą jednej książki [śmiech]. Później coś ruszyło, nie pamiętam jak i kiedy. Uczyłem się pisać w nowej rzeczywistości społecznej, z nowym spojrzeniem na siebie i wiersz.
Praca nad wierszem dokonuje się w mojej głowie. Prawie nigdy nie ukończyłem wiersza przed monitorem, to znaczy często wydaje mi się, że go skończyłem, ale on się nie poddaje, siedzi w głowie jeszcze jakieś dwa tygodnie i bardziej lub mniej się modyfikuje. To również jest dla mnie męczące.
Odnoszę wrażenie, że kolejnym tematem tego tomu mogłaby być codzienność i stabilizacja. Zdaje się, że im większa stabilizacja, tym poetycko (a może też egzystencjalnie) trudniej? Stabilizacja to zagrożenie?
Zdecydowanie tak. Stabilizacja, rodzina, dzieci – to nauka wyrzeczeń. Codziennie dzielisz się sobą z innymi i przyjmujesz cząstkę ich do siebie. W moim przypadku nie są to warunki sprzyjające pisaniu. Dużo łatwiej pisze się prowadząc niechlujne, samotne życie [śmiech]. Na szczęście i nieszczęście zostawiłem sobie w środku trochę bałaganu i to mi w zupełności wystarcza. Wiesz, no nie powiem trzylatkowi, który chce się bawić, żeby wyszedł, bo tata teraz pisze wiersz.
A napisałeś kiedyś coś dla swoich synów?
Niestety nie. Kiedyś próbowałem ale chyba nie potrafię pisać dla kogoś czy na jakiś konkretny temat. Nie mam lekkiego pióra. Ogólnie to czasami mam wrażenie, że kaleczę język polski.
Choć „stabilne warunki”, jak mówisz, nie sprzyjają pisaniu, to jednak zdaje się, że w pewnym sensie ich potrzebujesz / potrzebuje ich bohater Twoich wierszy, który z jednej strony lubi pisać nocą, ale lubi też, gdy słowa stają w gardle; który walczy z rutyną, a jednocześnie potrzebuje jej o tyle, że niejednokrotnie „upycha ją” do wiersza. Rzeczywistość, w jakiej funkcjonujesz, jest dla Ciebie właśnie taka paradoksalna?
To nie do końca tak. Bohater tych wierszy po prostu obserwuje i przetwarza rzeczywistość. Niczego nie potrzebuje, po prostu bierze to co jest i dodaje szczyptę tej swojej histerii [śmiech]. Życie w komórce społecznej, zwanej rodziną, takie właśnie jest: powtarzalne, rutynowe. Nie wiem, czy prowadzi to do zobojętnienia, ale na pewno relacje partnerskie na tym tracą. Składa się na to wiele czynników.
A jest w tym świecie zautomatyzowanych zachowań i rutynowych czynności jeszcze miejsce na szczerość, na coś autentycznego, na drugiego człowieka? Byłoby to dość smutne, gdyby ta autentyczność zarezerwowana była tylko dla chwil bezradności, braku gotowych reakcji (jak wtedy, gdy kolejny już rok zapala się znicze na grobie bliskiego).
To pierwsze zdanie z Twojego pytania trochę mnie przeraża [śmiech]. Myślę, że w Mów jest trochę więcej miejsca dla innych niż było w Antypodach – książce totalnie zamkniętej, skupionej na sobie. Tutaj atmosfera jest trochę bardziej rozrzedzona, bardziej przystępna – takie mam wrażenie.
Dziękuję.