Czerwone liście derenia
utwory / premiery w sieci Wioletta GrzegorzewskaPremierowy zestaw wierszy Wioletty Grzegorzewskiej.
Więcej7 odcinek cyklu wywiadów Wioletty Grzegorzewskiej zatytułowanego „Wyjechały” – rozmowa Urszuli Chowaniec i Wioletty Grzegorzewskiej z Irit Amiel.
„Wyjechały” to nawiązujący swym tytułem i zawartością do Wyjechali, zbioru czterech „wygnańczych” opowieści W. G. Sebalda, cykl rozmów Wioletty Grzegorzewskiej z polskimi artystkami: pisarkami, tłumaczkami, poetkami, które wyjechały po wejściu Polski do Unii Europejskiej i do tej pory mieszkają za granicą.
Urszula Chowaniec: Czy może nam Pani opowiedzieć w kilku zdaniach swoją historię?
Irit Amiel: Urodziłam się w Częstochowie, w rodzinie, która żyła w Polsce od dziada pradziada: najpierw we wsiach i miasteczkach w okolicach Częstochowy, a potem już w samej Częstochowie. Przed II wojną światową Częstochowę zamieszkiwało około czterdziestu tysięcy Żydów, co stanowiło jedną czwartą ogółu jej społeczności. Po okupacji niemieckiej straciliśmy nasze mieszkanie na ulicy Piłsudskiego i sklep bławatny w Drugiej Alei odebrany nam przez Niemców. W 1941 roku, razem z rodzicami (byłam jedynaczką) okupanci niemieccy zmusili nas do przesiedlenia się do dużego getta. 22 września 1942 roku Niemcy rozpoczęli akcję przesiedleńczą do Treblinki na śmierć w komorach gazowych. Mój ojciec zbudował niezły bunkier na strychu naszego domu w dużym getcie (Stary Rynek 24), gdzie pozostała reszta rodziny. Jednocześnie kupił dla mnie i dla matki za duże pieniądze metryki aryjskie, a dla siebie niemiecką kenkartę. Ponieważ akcje odbywały się co dwa-trzy dni, bo pociągi musiały zdążyć pojechać do Treblinki wyrzucić Żydów, a po wyczyszczeniu wagonów z trupów i ekskrementów wrócić do Częstochowy, w ciągu tych trzech dni pozwolono Żydom w dużym getcie wychodzić z domów na kilka godzin. Myśmy taką przerwę wykorzystali, pożegnaliśmy się po raz ostatni z rodziną i ze Starego Rynku przeprowadziliśmy się na Przemysłową, graniczącą ze stroną aryjską. Zupełnie przypadkowo tatuś spotkał znajomego żydowskiego policjanta (Rada Starszych była zobowiązana zmobilizować Żydów jako policjantów z bronią w postaci pałki). Wydostaliśmy się za określoną sumę papierów wartościowych, którą miałam przekazać policjantowi polskiemu po drugiej stronie wspólnej ściany.
Działo się to u schyłku września 1942 roku. Było jeszcze dość ciepło. Złotawoczerwone liście walały się w błocie i można było nawet niekiedy znaleźć wilgotny, lśniący świeżością kasztan w zielonej przybrudzonej skorupie.
Ulica Przemysłowa stała wymarła, sparaliżowana napięciem i trwogą. Jak puste oczodoły patrzyły na nas okna wybitymi szybami. Ojciec powiedział niedbale, jakby od niechcenia, że trzeba szybko i zręcznie przedostać się na koniec ulicy, do żydowskiego szpitala. Lecz głos drżał mu jakoś dziwnie w krtani. Nosiłam jesienny płaszczyk, beret, szalik i zieloną wełnianą garsonkę, którą mi mama zrobiła na drutach, a ojciec pytał wesoło – jaka różnica jest między mamą a ptaszkiem? – i sam odpowiadał – nie ma żadnej. Oboje robią na drutach. – Ale nikt już nie śmiał się z jego żartów. Świat stał w płomieniach, a my byliśmy na samym jego dnie.
Mama dała mi skórkę od chleba, całowała mnie i strasznie płakała. Żułam suchą piętkę i dziwiłam się, że ona tak płacze, przecież zobaczymy się wieczorem. Tak mi przyrzekali. Ale już jej więcej nie zobaczyłam i pamiętam jej twarz tylko według starego pożółkłego zdjęcia, które dostałam po wojnie od jej siostry z Ameryki.
U wylotu ulicy Przemysłowej graniczącej ze stroną aryjską stał Ukrainiec i strzelał w okna, gdy zamajaczył jakiś cień. Ojciec był bardzo napięty i kazał mi pełzać za sobą na brzuchu jak najbliżej budynku. Tą samą ulicą, która kiedyś chodziłam z tornistrem do szkoły, otoczona roześmianymi koleżankami, czołgałam się teraz za ojcem. Zawiało jesiennym wiatrem i tuman kurzu oślepił mnie przez chwilę.
Ukrainiec strzelił trzy razy, kule świsnęły nam nad głowami. Zamarliśmy na sekundę w bezruchu, a potem pchnięci śmiertelnym strachem, pełzaliśmy dalej. To być dość blisko, ale mnie wydawało się, że mija wieczność. Była to chyba najdłuższa droga w moim życiu. Ostatnio budzą mnie często nocą te strzały. Spłaszczeni na drewnianej bramie szpitala, waliliśmy w nią rozpaczliwie pięściami. Znajomy żydowski policjant odchylił w bramie szparę i wpuścił nas na podwórze. Mój ojciec podał mu zwitek zielonych banknotów. Potem wszystko poszło już bardzo szybko. Za szybko. Zaprowadził nas do jakiejś ciemnej komórki. Zaświecił latarkę. Z gładkiej ściany oderwał jedną deskę, a potem drugą i ukazała się niewielka dziura. Ojciec podniósł mnie, kazał wyciągnąć ręce jak do pływania i wsunąć je razem z głową w tę dziurę, ale była za wąska, i trzeba było szybko zdjąć płaszczyk i znów wsunąć głowę i ręce.
Byłam zupełnie oszołomiona. Nie zdążyłam się z nim pożegnać. Pamiętam tylko, że był bardzo blady, a po twarzy błądziło mu coś między uśmiechem a płaczem. Z drugiej strony chwycił mnie i postawił na nogi obcy wąsaty mężczyzna. Zanim zdążyłam się zorientować, mój żółty jesienny płaszczyk upadł na podłogę, a gdy podniosłam głowę, nie było już żadnej dziury. Na ścianie wisiał sobie spokojnie pozłacany obraz czarnej Matki Boskiej Częstochowskiej. W ten sposób wyszłam po raz pierwszy z getta podczas akcji. Dzieciństwo, berecik, szalik, moja śliczna mama i mój ukochany łysy tatuś, wszystko to pozostało na zawsze po tamtej stronie. Miałam wtedy jedenaście lat i od tej chwili nie czuję się już w życiu jak w domu
Kartka z pamiętnika, (Osmaleni, 1999)
Ch.: Dla naszego pokolenia oraz pokoleń już młodszych Pani doświadczenie jest czymś ekstremalnym i niewyobrażalnym, a przecież to jest doświadczenie, które dzieliła Pani z tak wieloma ocalałymi – mówi Pani o tym w wierszach. W przypadkowej kawiarni nikt nie przypuszcza, że ten czy inny człowiek przeżył katastrofę, a przecież tak było. Przeżyła Pani katastrofę. Czy to doświadczenie jest w ogóle komunikowalne, czy ma Pani wrażenie, że Pani wiersze są rodzajem świadectwa?
Przeżyłam. Piszę te wiersze z jakiejś wewnętrznej potrzeby, może, żeby jeszcze chwilę pożyli ci, których pamiętam, a w ogóle to ja lubię gotować i piszę tak samo jak gotuję. Wchodzę do kuchni, patrzę, co mam w zamrażalniku i do roboty. Tak samo jest z pisaniem, piszę o tym, co mam, a mam Szoah. Sami widzieliście, jak zareagowała sala na wiersze przełożone na język angielski. Są proste, przefiltrowane wiekiem, cynizmem i sarkazmem. Są surowe i bezlitosne.
Kiedyś na wieczorku literackim ktoś mnie zapytał: Czy pani płacze pisząc? Odpowiedziałam: Ja już nie mam łez, ale chodzi o to, żeby to pan płakał. I on naprawdę płakał. To im się należy, żeby po nich płakać nawet po siedemdziesięciu, osiemdziesięciu i stu latach. Jest to chyba rodzaj świadectwa dzieciństwa, które tak zakorzeniło się we mnie i wyrosło po wielu dziesiątkach lat. Czy można to przekazać dalej, żeby się więcej nie zdarzyło – nie wiem. Jestem wielkim niedowiarkiem. Ale może trzeba przestrzegać i wychowywać dzieci i na końcu w kraju, gdzie jeszcze niedawno czarnym nie wolno było siedzieć w tych samych autobusach co białym, Obama jest prezydentem. To chyba jest kwestia wychowania.
Wioletta Grzegorzewska: „Osmalona poszłam na Wschód. Zbudowałam kibuc. Urodziłam dzieci. Napisałam książkę.” Jest Pani niebywale silną kobietą. W wieku czternastu lat sama zdecydowała się Pani na wyjazd do Palestyny. Co jest źródłem tej niezwykłej siły, determinacji i uporu?
Miałam wprawdzie 14 lat, ale my nie byliśmy już dziećmi po tym, czego doświadczyliśmy, co zauważyliśmy i widzieliśmy podczas wojny. Więc to były dość dorosłe postanowienia. Po pierwsze uciec od antysemityzmu, nienawiści i zawiści, z jakimi zetknęłam się natychmiast po wojnie. Po drugie, głębokie przekonanie, które do dziś się nie zmieniło, że Żydzi muszą mieć swój kąt na świecie, skąd ich żaden kat nie wygna. Po trzecie, nie chciałam więcej żyć w tej części świata, gdzie coś takiego mogło się dziać i trwać sześć lat, jak mówił Hłasko: „Wszyscy byli odwróceni”. Straciłam wiarę w Boga, straciłam rodzinę, sąsiadów, znajomych, kolegów, koleżanki, lekarzy dzieciństwa, nauczycieli, rabinów, wszystko, abstrahując od pieniędzy i majątku. To nie tylko ja, to było ponad pół miliona osmalonych z Europy, którzy ruszyli w stronę Ziemi Obiecanej, wszelkimi drogami, wolni jak ptak, objuczeni tylko ideą, bo trzeba było zamienić niemoc w moc.
Jeszcze jednym moim postanowieniem było żyć w kibucu. Dawać tyle, na ile cię stać, a otrzymywać tylko tyle, ile ci konieczne. Nie dotykać pieniędzy, bo one są klątwą. A potem było życie, młodość, hormony, potrzeba miłości, żeby kogoś kochać i żeby ktoś kochał mnie.
G.: W przedmowie do wyboru wierszy napisała Pani, że „człowiek emigruje z kraju, ale trudno mu wyemigrować z języka”. Jak dziś skomentowałaby Pani te słowa?
Dla mnie słowa te są aktualne do dnia dzisiejszego. Na przełomie czterdziestego szóstego i siódmego roku w Nowym Kraju była wojna wyzwoleńcza, więc nie mogłam pisać, bo bez mowy jest się kaleką. Chciałam pisać pamiętnik, ale po jakiemu? Polski był zbyteczny, a hebrajskiego nie umiałam. Musiałam w sobie zdusić mowę ojczystą i szybko nauczyć się nowego języka, o zupełnie innym kroju i muzyce. Ożywianie języka to niebłaha sprawa. Hebrajski, który należy do największych osiągnięć Izraela, został dosłownie wskrzeszony z języka liturgicznego, uśpionego przez wiele lat w Biblii, w księgach modlitewnych i codziennych modlitwach. Następne pokolenia, takie jak moje dzieci, wnuki i prawnuki, urodziły się już w języku hebrajskim i jest on ich językiem macierzystym. Tworzą w nim zgrabnie i lekko, tworzą witalny dzisiejszy slang i, jak mówi Michał Głowiński, nowomowę, i to jest cudowne. A ja jestem do końca życia rozlatana pomiędzy polskim a hebrajskim, a wy najprawdopodobniej będziecie również rozbiegani pomiędzy angielskim a polskim. I to chyba nas łączy najbardziej. Nas, emigrantów.
G.: A co w języku hebrajskim dokładnie oznacza słowo „emigrować”?
Tylko że ja nie jestem emigrantką, bo po hebrajsku wbudowane jest w język to, że ktoś, kto przybywa do nowego kraju, mawia ole, „idzie w górę”, a wyjeżdżając zeń schodzi na dół, jored. To samo odnosi się do podróży do Jerozolimy – nie mówi się po hebrajsku: jadę, tylko: ani ole, pnę się do Jerozolimy.
Ch.: Czy pisze Pani przede wszystkim w języku polskim?
Teraz, na starość, piszę tylko kiedy coś przychodzi mi do głowy. W tym języku, w którym coś się dzieje, najłatwiej jest to opisać. Po polsku czy po hebrajsku. Ale bardzo lubię po polsku pisać i czytać.
G.: W rozmowie z Remigiuszem Grzelą przyznała Pani, że o czasie Zagłady może Pani napisać, ale nie potrafi o tym mówić. Czy forma pisana stwarza odpowiedni dystans, pozwala wyrazić więcej, inaczej?
Kiedy się pisze, można powstrzymać lament, projektować zdania, nie wzruszać się do bólu, nie rozdrapywać ran. Ale dziennikarze kochają krew, a ja latami sypałam sól na rany. Teraz mogę o tym tylko pisać.
G.: Na okładki książek zawsze wybiera Pani prace swojej córki, Dity Amiel Raviv i jej poruszające obrazy są niezwykłym uzupełnieniem Pani utworów, tak jakby Wasze światy przenikały się nawzajem. Czyżby Pani córka też wypełniała w malarstwie „jedenaste przykazanie osmalonych”: Opowiadaj, pamiętaj o nas zawsze?
Przypuszczam, że Dita nie jest świadoma, do jakiego stopnia moja europejska wojenna epopeja na nią wpłynęła. Ja też długo tego nie zgadłam. Skąd u niej, wyrosłej w tym oślepiającym świetle słońca, zachwycających wszystkich urodzonych w Europie malarzy, ten europejski półmrok, z kościołami, mostami, deszczem i parasolkami. Coś jakby była w niej tęsknota do tamtego podwójnego krajobrazu. Już ma w swoich książkach swoją galerię, ale ona się do żadnych sloganów nie przyznaje – po prostu jest artystką malarką.
Ch.: Czy lubi Pani wracać do Polski? Czy czuje Pani, że to jest częściowo Pani kraj?
Polska jest mi zawsze bardzo bolesna, mimo że mam tam całą listę przyjaciół złożoną z tej polskiej cieniutkiej, cudownej elity. Nie, to nie jest już mój kraj. Jedynie język polski został ze mną, bo tego nie można odebrać. Nadal nie lubią tam Żydów. Teraz jeżdżę już tylko za moimi książkami.
G.: Obecnie pracuje Pani nad autobiografią. Czy zechciałaby Pani powiedzieć parę słów na temat tej książki?
Autobiografia nosi tytuł Życie – tytuł tymczasowy i ma się ukazać w wydawnictwie Czuły Barbarzyńca z końcem listopada. Będą w niej zdjęcia mojej rodziny i powinowatych, a ona będzie musiała mówić sama za siebie.
Ch.: Czy ma Pani jakieś ważne przesłanie dla czytelnika dzisiaj, młodego, urodzonego pod koniec XX wieku?
Żeby nie nienawidzili kogoś za to, że jest inny – żółty, czarny, że się modli lub strzyże inaczej, tańczy, żeby byli go ciekawi i się od niego uczyli. Bo to ich tylko wzbogaci. A do Polaków, żeby się nareszcie nauczyli, że nie trzeba nienawidzić Żydów!
Listopad 2013
Urodzona w 1931 roku w Częstochowie izraelska pisarka, pisząca zarówno po polsku, jak i po hebrajsku (tłumaczyła też utwory pisarzy polskich na hebrajski i izraelskich na polski). W swej twórczości – zarówno poetyckiej, jak i prozatorskiej – Amiel porusza często temat Zagłady (pisarce w czasie II wojny światowej udało się przedostać na aryjską stronę z częstochowskiego getta, ale całą rodzinę straciła w obozie śmierci w Treblince; po wojnie uciekła do Palestyny i żyła w kibucu, obecnie mieszka w Tel Awiwie). Jej najbardziej znanym w Polsce dziełem pozostaje tom opowiadań Osmaleni z 1999 roku, nominowany do Nagrody Literackiej Nike.
Literaturoznawczyni, krytyczka, prowadzi badania w zakresie teorii i historii literatury polskiej na tle komparatystycznym, współpracując z różnym ośrodkami akademickimi w kraju i zagranicą. Tworzy dla artystek mieszkających za granicą wirtualne strony: Women Online Writing, eMigratingLandscapes, Cudzoziemki. Wśród jej publikacji znajdują się m.in. W poszukiwaniu kobiety. O wczesnych powieściach Ireny Krzywickiej (2007), Melancholic Migrating Bodies: Polish Contemporary Women Writing (2015), Women’s Voices and Feminism in Polish Cultural Memory (redakcja, wstęp i rozdział o historii literatury kobiet w Polsce, 2012).
Pseudonim Wioletta Greg; urodzona w 1974 roku w Koziegłowach. Po ukończeniu filologii mieszkała w Częstochowie, a następnie na wyspie Wight w Wielkiej Brytanii. Opublikowała kilka tomów poetyckich, wybór wierszy i próz Wzory skończoności i teorie przypadku/ Finite Formulae and Theories of Chance (wiersze przełożył Marek Kazmierski), minibook Polska prowincja (wraz z Andrzejem Muszyńskim), książkę prozatorską Guguły, której adaptację (w Polsce i w Mołdawii) wystawiał białostocki Teatr Dramatyczny (reż. Agnieszka Korytkowska-Mazur). Laureatka Złotej Sowy Polonii w Wiedniu oraz finalistka nagród literackich: Nike, Gdynia oraz międzynarodowej The Griffin Poetry Prize w Kanadzie. Przekładana na angielski, hiszpański, kataloński, francuski i walijski.
Premierowy zestaw wierszy Wioletty Grzegorzewskiej.
Więcej6 odcinek cyklu wywiadów Wioletty Grzegorzewskiej zatytułowanego „Wyjechały – rozmowa z Anną Błasiak.
Więcej5 odcinek cyklu „Wyspa” autorstwa Wioletty Grzegorzewskiej.
WięcejGłos Wioletty Grzegorzewskiej w debacie „Jeszcze jedna dyskusja o parytetach”.
Więcej4 odcinek cyklu „Wyspa” autorstwa Wioletty Grzegorzewskiej.
Więcej4 odcinek cyklu wywiadów Wioletty Grzegorzewskiej zatytułowanego „Wyjechały” – rozmowa z Kamilą Pawluś.
Więcej3 odcinek cyklu wywiadów Wioletty Grzegorzewskiej zatytułowanego „Wyjechały” – rozmowa z Urszulą Chowaniec.
Więcej2 odcinek cyklu wywiadów Wioletty Grzegorzewskiej zatytułowanego Wyjechały – rozmowa z Marzeną Stefańską-Adams
Więcej3 odcinek cyklu „Wyspa” autorstwa Wioletty Grzegorzewskiej.
Więcej2 odcinek cyklu „Wyspa” autorstwa Wioletty Grzegorzewskiej.
Więcej1 odcinek cyklu wywiadów Wioletty Grzegorzewskiej zatytułowanego „Wyjechały” – rozmowa z Martą Dziurosz
Więcej1 odcinek cyklu „Wyspa” autorstwa Wioletty Grzegorzewskiej.
WięcejGłos Wioletty Grzegorzewskiej w debacie „Po co nam nagrody?”.
WięcejGłos Wioletty Grzegorzewskiej w debacie „Mieliśmy swoich poetów”.
WięcejGłos Wioletty Grzegorzewskiej w debacie „Literatura w sieci”.
WięcejGłos Wioletty Grzegorzewskiej w debacie „Poeci na nowy wiek”.
Więcej