Obyło się bez nacisków. Trzy miesiące później już ją poślubił, były szeregowy Brû tę właścicielkę pasmanterii. Potem zaistniał pewien problem, ale nastał październik: nie ma mowy o zamykaniu sklepu w pełni sezonu. Długo ją przekonywał, były szeregowy Brû tę właścicielkę pasmanterii. Ale należało spojrzeć rzeczywistości prosto w twarz: naprawdę tabuny klientek rzucały się na perłowe guziki, sutasz i przylepiec, nie stać ich było na lekceważenie podobnych dochodów.
Nie, oczywiście, mówił Valentin. Sam rozumiesz, mówiła Julia. Jednak, mówił Valentin, podróż poślubna jest obowiązkowa. W zasadzie, mówiła Julia, w zasadzie tak. Sama widzisz, mówił Valentin. Trzeba przyznać, mówiła Julia, trzeba przyznać, że małżeństwo bez podróży poślubnej się nie liczy. Nie, mówił Valentin, nie, nie liczy się. Tak, mówiła Julia, tak, ale pełnia sezonu to pełnia sezonu, a sezon nie wybiera, pory roku nie zmienisz. Może moglibyśmy odłożyć podróż poślubną do wakacji, zaproponował Valentin. A wakacje, zaoponowała Julia, kiedy w takim razie pojedziemy na wakacje? Na to już odpowiedzi nie było.
W końcu przyjęli jedyne możliwe wyjście, jedno jedyne, znaczy się, że tylko Valentin sam jeden odbędzie podróż poślubną. W tym czasie Julia dalej będzie prowadziła sklep i gromadziła kasę. Uzgodniwszy najważniejsze, następnie wspólnie określili czas trwania: dwa tygodnie powinny wystarczyć. Człowiek szybko się męczy zbytnią bliskością i na dłuższą metę drażni go byle drobiazg, zwykły nic nie znaczący drobiazg: czternaście dni jest w sam raz, akurat tyle trzeba, żeby było miło, ale nie zemdliło. Potem określili punkt docelowy: odkładając na później pole bitwy pod Jeną, Valentin zaproponował Mont Saint-Michel, lecz Julia wolała Bruges, Bruges-la-Morte, a nie dwa kilometry dalej, na bagnach. Wzruszony jej wyborem, który mu się wydał czułą aluzją do jego rodowego nazwiska, Valentin przychyla się do propozycji. Pozostaje tylko wytyczyć trasę: oczywiście przejadą przez Paryż, spędzą tam dwadzieścia cztery godziny, rozerwą się, takie wspomnienia zostają potem na zawsze. Nie ma sensu odwiedzać Brebagrów zaraz po przeprowadzce: zrobi im się tylko kłopot, a zresztą mają przed sobą całe życie, zdążą im złożyć wizytę. Tak, ale za to nie omieszkają pójść do Folies Bergère. Ten pomysł Valentinowi mniej się podoba. W Paryżu, jak mówią, okropnie łatwo się zgubić. Mogą człowieka rozjechać, wykieszonkować, oskubać. Szeregowy Brû przewiduje rozliczne kłopoty, ale nie ośmielił się sprzeciwić ze wszech miar słusznej decyzji. Skoro trzeba spędzić wieczór w Folies Bergère, to się go spędzi. I tak wszystko uzgodniono.
Julia odprowadziła go na dworzec, zarezerwowała miejsce przy oknie w trzeciej klasie, nie zaznaczyła, że z biegiem pociągu, bo jej nie zależało: nie należała do kobiet, którym podobne drobiazgi nie pozwalają spać spokojnie. Weszła z Valentinem do wagonu, pięknego wagonu z korytarzem biegnącym wzdłuż przedziałów, mającym z każdego końca wspaniałe wuce, z którego korzystanie gorąco Valentinowi poleciła. Potem, zgodnie z jej poradą, zaznaczył swoje miejsce kapeluszem i jakimś nieprzyzwoitym pisemkiem, które mu była zakupiła w tym właśnie celu. Trzeba strasznie uważać, mówi Julia, rozglądając się groźnie dokoła, zawsze się znajdzie jakiś łobuz gotów rozsiąść się tam, gdzie nie ma prawa. Znajdzie się nawet taki, co ci oderwie numer miejscówki. Obrzydliwe, prawda, drogie panie?
Słowa te kierowała do dwóch jedynie obecnych w przedziale pasażerek, dwóch wieśniaczek, które nieśmiało przysiadły na jedynych dwóch niezarezerwowanych miejscach. Pozostali mieli rezerwację i nie śpieszyli się, pewni swego. Valentin natomiast zdołał przybyć na dworzec dwadzieścia minut przed czasem. Ulokował właśnie na bagażowej siatce ciężką pakę obitą blachą, z którą służył w koloniach, a która teraz będzie mu służyć za walizkę. Julia miała taką śliczną specjalnie na wakacje, ale tym razem jej nie zabrali. Valentin, rad, że mu się udało, zwrócił się ku Julii.
– Okropnie brzydkie – mówiła właśnie do jednej z wieśniaczek, dotykając jej chustki. – Bardzo złej jakości. Założę się, że kupiła to pani od jakiegoś komiwojażera, prawda?
Kobiecina uśmiechnęła się, zachwycona podobną przenikliwością.
– Jeśli potrzebuje pani czegoś doskonałej jakości, takiego na całe życie, niech pani wpadnie do mnie: panna Julia, ulica Gambetta, w Bouscat. Spuszczę pani z ceny.
– Bardzo pani dziękuję.
– Wyjdziemy? – mówi do Valentina. – Nie będziemy tu gnić do odjazdu.
I odwróciwszy się do chłopek, krzyknęła:
– Przypilnujecie mu miejsca, co?
– Tak, tak, proszę pani. Pewnie, pewnie, może pani na nas liczyć.
Już na peronie spojrzeli na pociąg, piękny i bardzo szybki.
– Ale fajnie tak podróżować – mówi Julia z ogromną satysfakcją. – Uważam, że nie ma nic lepszego niż podróże, niech się kino schowa. Zresztą kino w trzech czwartych jest dla głupków. Jak myślisz?
– Tak samo – mówi Valentin.
Spojrzała na niego.
– Nie masz zbyt wesołej miny – zauważyła.
Nie od razu odpowiedział, musiał wybierać między trzema zdaniami równie prawdziwymi: „ależ owszem, jestem wesoły, tylko tego nie widać”, „to dlatego, że ze mną nie jedziesz”, „boję się, że mnie podsiądą”.
– Gadam do ciebie – mówi Julia. – Myślisz o niebieskich migdałach? Powtarzam, nie masz zbyt wesołej miny.
– Ja?
– Tak, ty. Pewnie, że ty. Nie sąsiad.
I zwracając się do jakiegoś pana, który niby nic, a podsłuchiwał:
– Ależ nie, ja nie do pana gadam, tylko do mojego kochaneczka.
Facet poszedł w swoją stronę.
– To znaczy – zaczął Valentin.
Julia przerwała mu.
– Nie mów głupstw i dobrze się baw. Masz pieniądze?
– Tak, mam.
– Nie daj sobie zwędzić. Masz tyle, że zobaczysz, starczy ci na dwa tygodnie. Oczywiście, w Paryżu nie musisz chodzić do Drouanta.
– Nie muszę.
– I będziesz mi wysyłał pocztówki, pamiętaj.
– Będę pamiętał.
Chodzili w tę i z powrotem wzdłuż pociągu. Zachwycił ich wagon restauracyjny.
– Któregoś dnia musimy sobie zafundować – mówi Valentin z roztargnieniem.
– Coś mi się zdaje, że kiepsko tam karmią – mówi Julia. – Najlepszy jest koszyk z jedzeniem przygotowany w domu.
– Na pewno – mówi Valentin.
Spostrzegł, że nie ma ze sobą koszyka z jedzeniem przygotowanego w domu. Ale nie był głodny.
– Robi się tłok – oznajmiła Julia. – Musisz wrócić na swoje miejsce.