28/11/16

Ćwiczenia z rezygnacji (4)

Krzysztof Sztafa

Strona cyklu

Ćwiczenia z rezygnacji
Krzysztof Sztafa

Urodzony w 1991 roku. Pochodzi z gór, mieszka w Krakowie. Publikuje w prasie i Internecie. Po godzinach trochę prozaik.  

8.

Po krót­kiej prze­rwie raz jesz­cze WITAM SERDECZNIE kole­gów, kole­żan­ki i całą resz­tę kuma­tych mor­de­czek. Wybacz­cie, w sze­ro­kim mię­dzy­cza­sie tro­chę pochło­nę­ło mnie życie (czy­li jakieś tam mam). Z całe­go ser­dusz­ka wie­rzę, że wobec nie­mi­łe­go świa­ta trzy­ma­cie się cie­pło.

Na tę chwi­lę wobec nie­mi­łe­go świa­ta wystar­czy bły­sko­tli­we spo­strze­że­nie: spadł pierw­szy poważ­ny śnieg, przy­naj­mniej u mnie. Nie że jakiś tam drob­ny śmie­szek, po któ­rym w cią­gu kil­ku godzin zosta­je zwa­li­sta plu­cha na pobo­czu. Śnieg wresz­cie się osa­dza: przy­kry­wa dachów­ki i wypeł­nia chod­ni­ki. W przy­droż­nych zwa­łach moż­na już spo­koj­nie drą­żyć iglo. Zima postę­pu­je jak naj­gor­sza z cho­rób: ma tłu­ste wło­sy, prysz­cze na twa­rzy i przy­kry oddech. Ście­li się na polach i roz­kła­da przed nami swo­je owło­sio­ne nogi – może­my zacząć je lizać (nie mamy wybo­ru). Naj­lep­sze, że nie­dłu­go będzie już wszę­dzie – jak­że budu­ją­ca jest taka świa­do­mość! Jeśli jesz­cze się łudzi­li­ście, że na przy­kład zdą­ży­cie zali­czyć jakąś aku­rat­ną wyciecz­kę w góry (bo zło­ta jesień i poetyc­ki dywan liści) albo zor­ga­ni­zo­wać bez­tro­ską imprez­kę w ple­ne­rze (bo faza pany), ogła­szam uro­czy­ście: już tego nie zro­bi­cie. Może­cie spo­koj­nie wypa­ko­wać tury­stycz­ne ple­ca­ki, a napo­je wysko­ko­we zamie­nić na, bo ja wiem, her­bat­kę z cytry­ną. Co za radość, praw­da? Następ­ne czte­ry mie­sią­ce upły­ną nam pod prze­mi­łym reżi­mem szro­nu, lodu, goło­le­dzi, odmro­żeń i cze­go tam jesz­cze! Przed nami tysią­ce wąt­pli­wej jako­ści atrak­cji i dni wypeł­nio­ne od cze­ka­nia – wie­czo­ra­mi będzie­my sobie powta­rzać, że ocze­ku­je­my jakie­goś zasad­ni­cze­go prze­strza­łu, więc póki co nie war­to się ruszać. Błąd. W ogó­le już nie war­to za nic się zabie­rać. Swo­ją dro­gą: podob­no nuda – gdy­by ją prze­ży­wać jed­nym cią­giem – trwa śred­nio dwa lata. Tro­chę beka, nie? Ale tro­chę też nie. W każ­dym razie na jej (nudy) nie­do­sta­tek raczej nie będzie­my narze­kać. Bo niby co robić w asy­ście dzie­się­ciu stop­ni poni­żej zera? Iść na san­ki? Budo­wać bał­wa­ny? Gwał­cić riplej z tego seria­lu o ame­ry­kań­skim papie­żu? Z kontrą przy­cho­dzi aku­rat­ne roz­wią­za­nie: roz­pa­czać i zna­leźć w tym, praw­da, uko­je­nie. Zor­ga­ni­zo­wać sobie e‑learningowy kurs z tech­nik zmu­la­nia. Sło­wem: zarzu­cić pla­ny i zre­zy­gno­wać, wyłą­czyć się, prze­paść dla świa­ta, jak ci wszy­scy wybit­ni lite­ra­ci. Już nie będzie oka­zji do psot.

Wes­tchnąć prze­cią­gle (da się tak?) i pod­ku­lić ogon w dro­dze do domu. W podob­nych (zimo­wych) oko­licz­no­ściach wszyst­ko sobie powo­li umie­ra: mądre mumin­ki zapa­da­ją w sen, a lek­ko­myśl­ny Włó­czy­kij (pew­nie z wojow­ni­czym okrzy­kiem na ustach, że faza pany) wyru­sza na swo­ją kla­sycz­ną wypra­wę wzdłuż ani­mo­wa­ne­go świa­ta. Tak było, praw­da? Wyobra­żam sobie, że po tygo­dniach tułacz­ki, już doszczęt­nie spa­lo­ny przez samot­ność, Włó­czy­kij nawią­zu­je rela­cje z uro­jo­ny­mi, kasz­ta­no­wy­mi ludzi­ka­mi. Albo wresz­cie, wycień­czo­ny i w sza­leń­czej mali­gnie, ostat­kiem sił rzu­ca się do sie­dli­ska Buki (Buka musi zamiesz­ki­wać nie­przy­stęp­ną, wil­got­ną jaski­nię). I zosta­je z nie­go tyl­ko har­mo­nij­ka. Za Höl­de­ri­nem moż­na pod­su­mo­wać: „świę­ty i świa­tły jest mu koniec dnia”.

9.

Z oka­zji śnie­gu (któ­ry spadł, przy­kry­wa­jąc dachów­ki i wypeł­nia­jąc chod­ni­ki) poczu­łem się dziś – wybacz­cie – poetyc­ko (cokol­wiek to w sumie zna­czy). Takie rze­czy zazwy­czaj mi się nie zda­rza­ją. Zazwy­czaj – przy­zna­ję to nie bez pew­ne­go żalu – dzień zaczy­nam od wykrztu­sze­nia z sie­bie czar­nej fleg­my i dopi­cia reszt­ki ber­be­lu­chy z poprzed­nie­go wie­czo­ru, któ­ra stra­te­gicz­nie zale­ga gdzieś obok łóż­ka (łóż­ko, wia­do­mo, trzę­sie się, skrzy­pi i roz­pa­da). Waż­ne, żeby była na wycią­gnię­cie drżą­cej łap­ki. Póź­niej, w ramach kolek­cjo­no­wa­nia moc­nych bodź­ców, odpa­lam jesz­cze szlu­ga (od tygo­dnia poważ­ny i aku­rat­ny kali­ber, czy­li czer­wo­ne LD set­ki). Dobrze jest z rana dać sobie porząd­nie w wątro­bę i płuc­ko. Wariant poezji umiar­ko­wa­nie zaan­ga­żo­wa­nej.

Żar­tu­ję, ostat­nio pro­wa­dzę się rela­tyw­nie zdro­wo i trzy­mam się wca­le nie­źle. Po nie­daw­nym prze­zię­bie­niu posta­no­wi­łem aku­rat­nie przy­go­to­wać się na zimo­we zamu­la­nie. Jeśli piję coś rano, to zazwy­czaj jest to żało­śnie sła­ba czar­na kaw­ka z fiku­śne­go kubecz­ka w bia­ło-czer­wo­ne krop­ki (ikea, któ­rą dosta­łem nie­gdyś od ser­decz­nej przy­ja­ciół­ki: pozdra­wiam cie­pło!) albo jakieś zdro­we ziół­ko. Nie, nie to ziół­ko (tutaj aku­rat smu­tek). Czy­stek, bo wła­ści­wo­ści anty­ok­sy­da­cyj­ne, mor­wa (bo cho­le­ste­rol, któ­re­go nie mam, ale w każ­dej chwi­li mieć mogę), ostro­pest (pla­mi­sty: bo wspie­ra pra­cę pła­czą­cej wątro­by), weber­na (bo zba­wien­na dla ukła­du odde­cho­we­go – to istot­ne w kon­tek­ście czer­wo­nych LDków i kra­kow­skie­go smo­gu, któ­ry aku­rat na dniach trium­fal­nie wró­cił do mia­sta) czy abso­lut­nie kla­sycz­na pokrzyw­ka (na stre­sik, a stre­si­ku jest bar­dzo dużo). Ser­decz­nie pole­cam, szcze­gól­nie, że te pychot­ki są do kupie­nia pra­wie w każ­dym osie­dla­ku, nawet waszym. Wcho­dzisz w inte­res za pią­ta­ka i przez cały tydzień roz­ko­szu­jesz się, praw­da, pale­tą sma­ków. To strasz­nie waż­ne, żeby pod­czas zimo­wych wie­czo­rów sączyć róż­no­rod­ne napo­je w sto­sow­nej tem­pe­ra­tu­rze, tak. Elik­si­ry nie­śmier­tel­no­ści! Czy­li takie, że się będzie żyć dłu­go (mimo wszyst­ko zale­ży nam, żeby żyć dłu­go, praw­da? Jesz­cze cho­ciaż­by jakieś dzie­sięć lat).

Z oka­zji śnie­gu (któ­ry spadł, przy­krył i wypeł­nił) poczu­łem się poetyc­ko. Już tak na poważ­nie. Wprzó­dy – to zna­czy w nocy, kędy jesz­cze nic nie mogłem wie­dzieć – śni­łem, że latam pomię­dzy blo­ka­mi. I naraz wspa­nia­łe wyda­ło mi się to sza­re prze­cież i smęt­ne jak wia­do­mo co osie­dle. Zachwy­cił mnie neon pobli­skiej mono­pol­ki, bur­ki na oko­licz­nej ław­ce (to w ich drżą­cych łap­kach filu­ter­nie spo­czy­wa­ła ber­be­lu­cha), bla­sza­ne pawi­lo­ny i beto­no­we pla­ce zabaw. Nawet ten oczo­jeb­ny lokal Las Vegas z od dupy wzię­tą pano­ra­mą Nowe­go Jor­ku wyda­wał się machać w moją stro­nę w geście bez­wa­run­ko­wej sym­pa­tii. Co za przy­jem­ny i roz­kosz­ny świat, jeśli tyl­ko obser­wo­wać go z pozy­cji odpo­wied­nie­go dystan­su!

Bo jak się patrzy z bli­ska to wia­do­mo, czło­wiek chciał­by zre­zy­gno­wać z pro­wa­dze­nia egzy­sten­cji.

10.

I to wła­śnie tutaj – w tej tok­sycz­nej bli­sko­ści ze świa­tem – koń­czą się wszyst­kie poetyc­kie cią­go­ty, pier­do­ły o mumin­kach i epi­fa­nicz­ne doświad­cze­nia. Wszyst­kim entu­zja­stom (mnie już prze­szło) pra­gnę przy­po­mnieć, że w tej jedy­nej per­spek­ty­wie, jaką może­my wobec świa­ta przy­jąć (bynaj­mniej nie jest to pozy­cja odpo­wied­nie­go dystan­su), raczej nie mamy się z cze­go cie­szyć: na cze­le glo­bal­ne­go mocar­stwa sta­nął faszy­zu­ją­cy sek­si­sta (naj­ład­niej, zda­je się, napi­sał o nim Dymek, że to zwy­cię­stwo foru­mo­we­go trol­lin­gu nad pane­lem dys­ku­syj­nym), a w naszym kra­ju to już wia­do­mo, cała lita­nia przy­krych rze­czy – „gdy­by usy­pać kopiec płyt [z tymi rze­cza­mi], stos się­gnął­by pobli­skiej pla­ne­ty”. Przy­kła­do­wo maryj­ny mini­ster jakiś czas temu wyszko­lił pierw­szą wata­hę autor­skie­go SA.

To dopie­ro począ­tek, ale odno­śnie SA coś mi się przy­po­mnia­ło. W któ­ryś z ostat­nich piąt­ków – śnie­gu jesz­cze nie było – wysze­dłem ze swo­im współ­lo­ka­to­rem na spa­cer po mie­ście. Taki nor­mal­ny, czy­li że docho­dzi­my do cen­trum, a potem chle­je­my aż do wyczer­pa­nia port­fe­la. Wie­czór był rześ­ki i dys­ku­to­wa­li­śmy, ma się rozu­mieć, o rze­czach pierw­szej wagi. Pomię­dzy trze­cią a czwar­tą (żar­tu­ję: pomię­dzy pierw­szą a pierw­szą) knaj­pą współ­lo­ka­tor nawi­nął o mini­ste­rial­nym pro­jek­ci­ku: wia­do­mo, że wyglą­da to cał­kiem nie­bez­piecz­nie i podej­rza­nie. Odpo­wie­dzia­łem, że tak – to wyglą­da cał­kiem nie­bez­piecz­nie i podej­rza­nie. Nie wiem co z nami będzie, z oba­wą odparł współ­lo­ka­tor. I w tym momen­cie sta­ło się coś – powiedz­my – spek­ta­ku­lar­ne­go.

Widzia­łem go już wcze­śniej, jakoś kątem oka. Szedł za nami od minu­ty i cza­ił się jak lwi­ca z tym swo­im zje­ba­nym pro­chow­cem i myć­ką na gło­wie; tyl­ko cze­kał, żeby się na nas rzu­cić, żeby, praw­da, przy­łą­czyć się do dys­ku­sji (albo raczej nie­zo­bo­wią­zu­ją­cej, kum­pel­skiej poga­węd­ki) i napro­sto­wać mło­dym kil­ka rze­czy w gło­wie. Kie­dy bez­rad­ny współ­lo­ka­tor odparł z oba­wą, że nie wie, co z nami będzie, tam­ten posta­no­wił wresz­cie przy­stą­pić do ata­ku. Zra­zu spo­koj­nie: powie­dział, że nic się nam nie sta­nie. Zasko­cze­ni, odwró­ci­li­śmy gło­wy (zra­zu spo­koj­nie) i obda­ro­wa­li­śmy zawod­ni­ka wycze­ku­ją­cym spoj­rze­niem. W dru­gim zda­niu padło coś o muzu­ła­ma­nach i lewa­kach. Że nas SA od nich ochro­ni. Od hord muzuł­mań­skich, co nas zale­wa­ją i zakun­dlo­nych lewa­ków, co nas dyma­ją (kuma­cie, być dyma­nym przez zakun­dlo­nych) – wów­czas zro­zu­mia­łem, że oto mamy do czy­nie­nia z poje­bem. Albo czło­wie­kiem zwy­czaj­nie i świa­do­mie złym aż do szpi­ku kości, bo nie­za­leż­nie od dekla­ra­cji tego typu typ­ków uwa­żam, że oni świa­do­mie i cynicz­nie są źli aż do szpi­ku, struk­tu­ral­nie i bez wyjąt­ku. Zresz­tą twarz i sty­lów­kę miał wybit­nie cier­pięt­ni­czo-kon­ser­wa­tyw­ną – pew­nie wie­cie o co mi cho­dzi. Typ w wie­ku żela­zne­go elek­to­ra­tu obec­nej wła­dzy, tyle tyl­ko, że miej­skie­go pocho­dze­nia i naj­pew­niej o jakichś pseu­do-inte­li­genc­kich cią­go­tach w sty­lu racjo­nal­nej czy innej żela­znej logi­ki. Z nie­od­par­tą pew­no­ścią w gło­sie przez kil­ka minut tłu­ma­czył nam, że potrze­bu­je­my w Pol­sce mło­dych patrio­tów, któ­rzy nas wszyst­kich będą chro­nić od innych wszyst­kich. Pew­nie koja­rzy­cie te ide­olo­gicz­ne kur­wi­ki w oczach. Aż się roz­pu­ści­my w jed­no­li­tej masie.

Po tych kil­ku minu­tach dys­ku­sji (prze­sta­li­śmy symu­lo­wać życz­li­wość) odbi­li­śmy do knaj­py – ja w głę­bo­kim prze­świad­cze­niu, że kon­sen­sus w tej spra­wie (nawet w jakimś odle­głym domy­śle) nie ist­nie­je i że jed­nak – jak chciał Mao – w takich sytu­acjach praw­da defi­nio­wa­na jest raczej przez to, co wypły­wa z lufy kara­bi­nu, współ­lo­ka­tor nato­miast, że mimo wszyst­ko war­to być cier­pli­wym. Czu­ję, kur­de, że zbyt dłu­go byli­śmy cier­pli­wi i z tej wła­śnie cier­pli­wo­ści wyni­ka lwia część przy­krych rze­czy.

Taka, praw­da, aneg­dot­ka ze zwy­kłe­go, prze­cięt­ne­go życia. Morał z niej jest taki, że świat sta­je się coraz bar­dziej nie­mi­ły i już tro­chę za póź­no na prze­ra­że­nie.

11.

Przy tym wszyst­kim śnieg sta­no­wi raczej nie­szko­dli­wą cie­ka­wost­kę. Umów­my się: o ile nie sta­nie się nic spek­ta­ku­lar­ne­go, raczej go prze­ży­je­my.

Tym­cza­sem lecę na zimo­wy spa­cer­niak po oko­licz­nej wikli­nie zanim się ściem­ni, żeby na miej­scu zamie­nić się w muzuł­mań­skie­go lewa­ka albo inną ukry­tą opcję. Cie­kaw jestem kie­dy na rze­ce poja­wi się lód.

Trzy­maj­cie się cie­pło, kocha­ni! Pamię­taj­cie o sza­li­ku i czap­ce na gło­wę. Sto­sow­nie było­by też wło­żyć ręka­wicz­ki na łap­ki i dru­gi swe­ter na tors. Chroń­my swo­je tor­sy. Pokój dla wszyst­kich i życz­li­we uko­chy!