utwory / premiery w sieci

Pierwsze wspomnienie wielkiego głodu

Małgorzata Południak

Premierowy zestaw wierszy Małgorzaty Południak.

Dedy­ko­wa­ne Kata­rzy­nie Tchórz

Jeden po drugim

Nie wiem, któ­ry moment spra­wił, że upar­łam się pozo­stać
przy życiu. Też mi poru­sze­nie, siła, kró­lo­wa Medb, a może Ama­zon­ka?
Zale­ży, gdzie kie­ru­jesz wzrok. Wte­dy obra­zi­łeś się, że
wiwa­tu­ję i goń­czym zdej­mu­ję kagań­ce.

Nie rozu­miem obu­rze­nia, nie widzę wycią­gnię­tych rąk,
swe­trów. Oto ona, pięk­na i dzi­ka. Wspi­na się na płot
i wdzięcz­nie prze­ska­ku­je kamie­nie. Chmu­ry nie zmie­nia­ją kie­run­ku,
wresz­cie chłop­cy dosta­ją man­to. Za swo­je.

Poja­wia się wyga­szacz. Naj­pierw dzie­ci trzę­są się z zim­na,
póź­niej bli­scy opo­wia­da­ją o depre­sji, łzach. Pró­bu­ją mnie olśnić.
Aż w koń­cu brnę z nimi przez wier­sze. Uczą się ich na pamięć,
linij­ka po linij­ce.

Nie­okre­ślo­na przy­jem­ność: tyl­ko stać. W chmu­rach, w ciszy.
Mżaw­ka osia­da na dnie, tuż przy tor­fo­wi­sku powie­dzia­łam,
że jest moich echem. Wszyst­kim. Pokre­wień­stwem, histo­rią,
podróż­ną tor­bą, z któ­rej wycią­gam kwia­ty, fale, kości do gry.


Z tamtego dnia

Smu­ga, do któ­rej się przy­sia­dasz i trwasz do wio­sny.
Pest­ki sło­necz­ni­ka pal­ca­mi wydłu­ba­ne ze sko­ru­py chle­ba.
Nie­po­ko­je wypie­ra­ne tera­pia­mi, pro­stym sło­wem,
prze­ka­zem tak jasnym, że gubi się ślad myśli.

Zacho­dzisz w gło­wę, ile jesz­cze kon­tek­stów, wyobra­żeń,
listo­pa­dów wisiel­czych, wietrz­nych. Poko­nu­jesz pierw­szy plan, kolej­ny.
Inte­lek­tu­al­ny wysi­łek koń­czy się na począt­kach opo­wia­dań
Bukow­skie­go. Prze­śmiew­cy o gom­bro­wi­czow­skich ustach.
Wycią­gasz z nich

ziar­na, lep­kie syno­ni­my, wypły­wasz w podróż albo w obję­cia.
Widzisz – ktoś się pogu­bił. Wes­tchnie­nia mło­dych, kolaż naj­róż­niej­szych
tech­nik. Nikt już nie uczy. Ożyw­cza lite­ra­tu­ra umar­twia­nia,
o lisach, bor­su­kach, porzu­co­nych psach. Nie mają swo­je­go cza­su,
zain­te­re­so­wa­nia emul­sją este­tycz­ną. Nic się nie klei, nie rośnie.

Popiół opa­da na ramio­na dzie­ci. Roz­sta­je dróg przy­sy­pa­ne liść­mi.
Nie­rów­no­ści, jakieś pogło­ski prze­ry­wa­ne w pół. Coś nas prze­wie­wa.
Rysu­jesz ręką w powie­trzu, co już było.
Świa­tło powra­ca, roz­pi­na się na moment, w tym frag­men­cie. O tu.


Rytm

Powta­rzal­ność poca­łun­ków, ust, pór roku. Wir wirów, któ­re roz­cho­dzą się w oce­anie.
Prze­ni­ka­ją kości, grą w desz­czu roz­pusz­cza­ją sny, tak głę­bo­kie jak noc
nad rów­ni­kiem albo pusz­czą ama­zoń­ską. Pyta­łeś mnie, czy pój­dę tam
z tobą, czy potra­fię zła­pać odpływ. Uwol­nić tysią­ce mró­wek z kro­pel, kie­dy
lśnią w oczach, odbi­ja­ją się od liści, płat­ków bro­me­lii. Bled­ną
nad pło­mie­nia­mi, ich lek­kość prze­ni­ka płu­ca.

Dooko­ła powódź, wiatr odkry­wa brzu­chy droz­dom. Zno­wu to samo.
Zala­ne ścież­ki, nor­ni­ce. Mło­dzi prze­sia­du­ją w barach, wdra­pu­ją się
na wyso­kie stoł­ki. Zamor­do­wa­no nie­bo. Ciem­ność nigdy nie była tak nisko,
bli­sko, tuż za rogiem.

Nie chcę zamiesz­kać gdzie indziej. Tyl­ko tutaj męż­czyź­ni przę­dą weł­nę
w kolo­rze zie­mi. Plo­tą war­ko­cze, sta­wia­ją mur­ki, oddzie­la­ją gru­dy od nożyc
do strzy­że­nia.

Dla nich wyra­biam cia­sto, pie­kę chleb. Prze­li­czam owce i kro­wy.
Gorącz­ku­ję, kie­dy odcho­dzą na kra­wędź kli­fu. Cze­ka­ją na znak leipre­achána.
Dla­te­go sta­ję na pię­tach, zdo­bię skó­rę. Jestem tym wszyst­kim.
Zbli­ża się burza.


Mleczne dziecko

Odpo­wia­dam na śla­dy. W Euro­pie, poza nią, wszę­dzie tam,
gdzie wiatr i brak bra­ków. Wła­ści­wie nie ma takie­go miej­sca.
Na skó­rze nad­miar cze­ko­la­dy – o, tam i tam.
Nie możesz oddy­chać? Świst.

Póź­niej wycią­gniesz ze sło­ika nutel­lę. Pal­cem.
Ludzie umie­ra­ją bez­gło­śnie. Przy­naj­mniej nie czu­ją
zapa­chu inten­syw­no­ści powa­gi, z jaką wypo­wia­da­my
sen­ten­cje. Wci­skam pięć razy „w”, a powin­nam „e”.
Obok sie­bie. Jeste­śmy obce.

Wiel­kie kra­iny bydła, zna­le­zisk, daw­nych miast. Oni wie­dzą,
one widzą, potem zacznę malo­wać. U schył­ku. Moż­na wszyst­ko
wyma­rzyć, zacie­ka­wić przy­ja­ciół, wyma­zać. Prze­cią­gnąć ręką po bia­łych
grzbie­tach koni. Pozwo­li­łam im zatrzy­mać się w locie, przy hin­du­skiej
uli­cy. Oży­wia­my sma­ki, bez wyrzu­tów sumie­nia. I nie mdli cię.

Wciąż myślę, że to unik. Wykwit. Wycią­ga­nie płat­ków, jed­ne­go
po dru­gim. Wycho­dze­nie zza firan­ki na śnieg, jak­byś była
zro­bio­na z pobla­dłej krwi i tiu­lu. Bez siły. Prze­zro­czy­sta.

O autorze

Małgorzata Południak

Redaktorka kwartalnika literacko-artystycznego „sZAFa”, serwisów ArtPub Kultura i Galeria. Felietonistka kwartalnika „eleWator”. Autorka trzech tomów wierszy: Czekając na Malinę (2012), Liczby nieparzyste (2014), Mullaghmore (2016). Pisze blog: Pierwszy Milion Nocy.