Ćwiczenia z rezygnacji (7)
Krzysztof Sztafa
Strona cyklu
Ćwiczenia z rezygnacjiKrzysztof Sztafa
Urodzony w 1991 roku. Pochodzi z gór, mieszka w Krakowie. Publikuje w prasie i Internecie. Po godzinach trochę prozaik.
18.
Otóż – uwaga, ważne info – wstałem sobie i dzień był słoneczny (zawsze zaczyna się tak, że koleś wstaje z łóżka i coś tam, patrzy przez chwilę bezmyślnie w sufit, skąd zwisa zepsuta żarówka bez narzutki, potem wkłada kapcie [jeśli ma kapcie – koniecznie filcowe, takie o zapachu pyrciny], ubiera szlafrok [jeśli], otwiera drzwi, drzwi zamyka, drzwi są masywne albo lekkie, z kluczem bądź bez, z szybką lub bez szybki, z czym tam jeszcze, z judaszem iskariotą. Słowem: ogarnia się, szykuje na przygody i wynika z tego niewiele, najwyżej nieznośna lepkość wiadomo czego]).
Wstałem sobie, dzień zapowiadał się nieźle; wcale niezłe, trzeba przyznać, widoki na ten dzień miałem. Jakaś osobliwa i niepokojąca radość w chwilę po przebudzeniu, zaskakująco lekko na duszy, lekko na mordce, lekko na brzuszku i w kilku jeszcze innych miejscach. Co to za osobliwa i niepokojąca, pomyślałem, skąd to, na potrzeby rezygnacji miała być przecież strukturalna rozpacz, miał być programowy rozkład i obowiązkowy rozpad, problemy finansowe, problemy egzystencjalne, duchowe rozterki, procesy starzenia, a jeśli nie to i tak za oknem mróz i chuj, jestem najgorszy, zima ciśnie jak nigdy, potrafię tylko bezradnie trząść odwłokiem, szron na policzkach, odmrożenia kończyn, ogólne zwątpienie w sprawczość, co to za gówniana, prawda, radość, doszło skądś do mnie, przecież wiadomo, że rozrywka jest dla plebsu. Że niby co, że entuzjazm po solidnym śnie i ciało głodne bodźców, jakiejś, za przeproszeniem, interakcji ze światem? Że nad głową ubranego w pomponik śpioszka pulchne aniołeczki z łagodnym brzmieniem trąbek, pogodne myśli o wieczności, komunia z wszelkim żyjątkiem?
Od początku było coś nie tak, mimo że początek był przecież skromny, ot, po prostu sobie wstałem, sny miałem nieszczególne, co znaczy, że ani w jedną, ani w drugą stronę (że pewien światowej sławy filozof pracował w sklepie i miał na sobie sklepowy strój, takie tam wariacje), zupełnie normalnie uchyliłem okno, a za nim nad przylegającym do rogu dwóch ulic skwerkiem – dobrze mieć skwerek – zupełnie normalnie krążyły ptaki. Pomyślałem, że to rybitwy, pewnie nie miałem racji. Pomyślałem, że szukają padliny, a może po prostu cieszyły się lotem. Poza tym drzewka zbierające na sobie szron – miejskie landszafty w głowie niedzielnego grajka.
I dzwony okolicznego kościoła, oto duszpasterz wzywa na święte nabożeństwo. To nie może potrwać zbyt długo, skoro – kiedy to piszę – jesteśmy już na wylocie lutego, prawda?
Kuchnia: w ekspresie zaparzyłem sobie kawę, fajnie, na plastikowej krajalnicy ułożyłem śniadaniowy kram. Jakieś ogórki, trochę pasty, ciemne pieczywo. Soczek w osobnej szklance, w zdrowotnym domyśle żywe kultury bakterii. Z pokoju współlokatora dobiegał gitarkowy szum, wobec którego poczułem się jak w serialu (powiedzmy, że jak Emilka na swojej sławetnej grzybowej fazie). Albo jak w teledysku. Takim, w którym koleś właśnie wstaje, ma na sobie luźną piżamkę w pasiaki czy tam przytulny szlafrok, na stopach miękkie bamboszki. I potem idzie z tym śniadaniem i spożywa je przed kompem, ogarnia się. Na szlafroczku gromadzą się drobinki ciemnego pieczywa. Jeszcze potem odchyla głowę, czeka kilka godzin w bezruchu, aż wreszcie przychodzi pora obiadowa. Wraca więc do kuchni i to ujęcie, kiedy wstaje z krzesła, powtarza się jeszcze kilka razy w jakimś korzystnym filtrze. Zabieg, który wprowadza aurę grozy i tajemnicy. Nikt nie wie, co będzie dalej, z niepokoju widzowie (jest ich garstka, ale są wierni) zaciskają pięści.
A dalej przygody jak ze słów natchnionego poety (jarałem się tym w liceum, już w liceum tak chciałem): życie, życie. chciałbym mieć ciche jak zbiegły ssman i umrzeć w porze miodobrania.
19.
Dobra, zostawmy te wątpliwej jakości tromtadracje. Minęło kilka długich dni, a wraz z nimi zima (wow, słoneczne grzeje! szok, ptaszki na drzewkach i ćwir ćwir ćwir, świrku!). Już się wkurwiam na upały w tramwaju, autobusie czy jeszcze innym jakimś poetyckim (o)środku transportu.
Który z tych wielkich polskich współczesnych napisał, że to właśnie wiosna przynosi ze sobą największe rozczarowanie? Że w każdej wiośnie czai się jakiś podstęp? Super odkrycie, debilu – znam ludzi, którzy to właśnie wówczas, czyli teraz, zapadają w letarg. Po prostu kładą się na łóżku i już nie wstają.
Przechodzę sobie na luzaku od pokoju do kuchni i od kuchni do pokoju, bo to nowy pokój i nowa kuchnia, jeszcze niewystarczająco zadeptana (pokój), jeszcze niewystarczająco zbrukana od sosów (kuchnia). Innymi słowy: nowe mieszkanie. Spędziłem tutaj tydzień, odkrywając tajemne przejścia do podziemi, „ukryte skrytki” (taki ukłon w stronę Diablo: ktoś to pamięta?) w ścianach, śmierdzące kanały, kazamaty nienawiści. Pewnie stąd cała ta dziwna radość, która przykuła mnie ongiś do krzesła. Często się przeprowadzaliście? Ja w ciągu pięciu lat osiem razy. Wychodzi, że średnio w jednym mieszkaniu spędziłem siedem i pół miesiąca – całkiem niezły wynik. Akurat, żeby nie zapuścić żadnych korzeni. W każdym razie już po trzecim wiedziałem, że na chuj mi te wszystkie meble, co je skądś kiedyś przywłaszczyłem, jakieś łóżka, szafki, gary. Zastawa. I najgorsze – stosy książek. Najokrutniejsza z prawd posiadania zaczyna się właśnie w konfrontacji ze społeczną ruchliwością – tą poziomą, bo przecież żadna inna nie istnieje. Horror woluminów w sklepowych skrzynkach, w pudłach po bananach (w pudłach po bananach, czaicie), dźwiganie każdej i każdego na czwarte piętro, bo przecież wiadomo, że nie ma windy, problemy z logistyką, wnoszenie, znoszenie, zmęczenie, zjebanie wreszcie straszne i kwas drążący mięśnie. Kiedy – zawalony pudłami – wchodziłem na klatkę, napotkany przy drzwiach nieprzyjazny pan sąsiad zapytał „dokąd idę”, widziałem, jak z nerwów trzęsą mu się pomarszczone rączki – brawurowa interwencja w obronie wspólnoty mieszkaniowej Dębniki II! Chciałem odpowiedzieć, że do ciebie typie przejmuję twój lokal, ale zamiast tego grzecznie wyjaśniłem, że przeprowadzka panie toboły ciężkie. Ileż to razy byłem bliski omdlenia na stromych, nieprzyjaznych schodach, objuczony jak osiołek, wycieńczony, ale zdeterminowany, żeby w ramach życiowego komfortu przenosić Mickiewicza, Słowackiego i kogo tam jeszcze z wypalonego punktu A do obiecującego punktu B.
Tym razem wszystkich tych sędziwych Mickiewiczów, Słowackich i między innymi całe naręcze literackiego syfu z Ha!artu po pięć ziko zostawiłem na miejscu. Po prostu włożyłem je do szafy i tyle, niech gniją, niech giną, niechaj się kurz na nich odkłada, mam to gdzieś.
Śmieszny pomysł, kolekcjonować książki. Kiedyś marzenia o wielkiej bibliotece z przesuwaną drabinką, teraz już tylko kłopot i kłopot, fatyga. Otwiera mi się z automatu czytany niedawno mniejszościowy materializm Benjamina, w którym Pospiszyl perorował o przechwytującym (w sensie sytuacjonistycznym) wymiarze zbieractwa: „Właśnie ten zmysłowy czy cielesny charakter zbieractwa stanie się podstawą teorii wartości innych niż użytkowe i wymienne: ‘kolekcjonerzy – przeczytamy później w pracy o paryskich pasażach – to ludzie z rozwiniętym instynktem dotyku’. Wbrew zdroworozsądkowym teoriom (…) istotą kolekcjonerstwa nie było buchalteryjne nadawanie książkom czy rzeczom numerów oraz nazw, ale zmysłowe podążanie za ich pojedynczym zapachem, kształtem, za związaną z nimi historią (…)”. To ja wam opowiem krótką historię takich, dajmy na to, wymęczonych Dziadów Mickiewicza w klejonym wydaniu z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Książka leżała w jakiejś księgarni na rynku małego miasteczka i przez lata nikt jej nie kupił, potem trafiła do rąk żula (to już połowa lat osiemdziesiątych), który oddał ją za szluga ulicznemu antykwariuszowi (wciąż w orbicie wartości wymiennej). Ten z kolei trzymał ją przez dekadę w pudle (połowa lat dziewięćdziesiątych). Mijały dni, mijały lata, ludzie wciąż pałali do siebie nienawiścią, powstało kilka nowych państw. I nastał wreszcie ten dzień. Dobrze pamiętam to słoneczne popołudnie. Było upalnie i zaskoczył mnie kram rozłożony w jednej z bram Floriańskiej. Stoisko obsługiwał typowy typek, pogrążony facet około pięćdziesiątki – wyobraziłem sobie, że wisi nad nim jakaś cicha, finansowa katastrofa. Miał na sobie niestosownie ciepłe ubranie: znoszony sweter, długie sztruksowe spodnie. No i wyciągnąłem z pudła te smutne, pomięte Dziady, bo akurat zbliżał się romantyzm (drugi rok dziennych studiów polonistycznych – przekąs) z profesorem o katolicko-narodowych sympatiach, przedsesyjny stresik i drżenie na myśl o egzaminie. Typ z rezygnacją (lubimy rezygnację) sprzedał mi Mickiewicza za 2 ziko – wciąż wartość wymienna, prawda?
Bo użytkowej to było tyle, że w drodze do domu odpędzałem książką skwar ze spieczonej twarzy. Po prostu nie kumam już dłużej bibliofilskich zajawek – z wyłączeniem, rzecz jasna, filozofii. Ukochany ruch pojęć.
I raz jeszcze: to chyba przez to mieszkanie cała ta konsternująca radość, rodzaj oszustwa, jaki sobie z jakiegoś powodu zadajemy, że niby oto, wraz z nową przestrzenią wokół – niechże od biedy będzie jej to skromne pięćdziesiąt metrów kwadratowych – rzeczy pójdą już we właściwym kierunku, a wszystkie bolączki ustąpią przed jakimś obezwładniającym entuzjazmem albo obietnicą nieustającej rozkoszy i tak dalej, i tym podobne. Darujmy to sobie.
Jeszcze tylko jedna ważka uwaga: do nowego mieszkania kupiłem sobie sztuczną paprotkę za piętnastaka z okolicznego rynku. Fajnie, nie?
20.
Pewnie, że fajnie, Krzysiu!
Na marginesie: z ostatnich literackich rewelacji gorąco zachęcam wszystkie kumate mordy z miast centralnych do wzięcia udziału w zainicjowanym właśnie, postępowym cyklu wierszy zaangażowanych w Haarcie. Swoje wkurwienie na kapitalizm ślijcie pod adres podany w ogłoszeniu.
Lecę sobie tymczasem na spacerniak po okolicy – wciąż czuję ten niepokojący entuzjazm. W następnym odcinku będziemy uczyć się nazw ptaszków, które właśnie wróciły do tego ponurego kraju.