Poezja jako dar meneli i inne przygody intelektualne widm totalitaryzmów
Rafał Gawin
Głos Rafała Gawina w debacie „Na scenie czy w polu”.
strona debaty
Na scenie czy w polu?A każdy początek jest w cudzysłowie banału,
jak, na przykład, absolutyzm komunistyczny,
i to A na początku zdania, nie
do przełknięcia. Czy
to ściąga docinków? Dotnij sobie.
Robert Rybicki, „PODRÓŻ DOOKOŁA STACJI”
Pojęcia nie umierają. To my zapominamy. „Komunizm”. „Poezja zaangażowana”. „Husaria”. „Ułańska fantazja”. Ulegamy nowym modom. Dajemy się ponieść albo zobojętnić. „Gest”. „Projekt”. „Prekariat”. „Perforacja”. Uciekamy od jednej odpowiedzialności, a gdy zbliżamy się do drugiej, wracamy. I znowu. Takie wahadło, odmierzające czas w ponowoczesnej próżni. A może też przyjemnie łechcący podbrzusze wir, któremu ani nie dajemy się wciągnąć, ani odepchnąć. Ten stan zawieszenia jest najwygodniejszy, bo najbardziej pozorny. Pozoruje bycie w ciągłym ruchu, nieustanny udział w przemianach, ba, konstytuuje w nich naszą istotną rolę.
W tak skonstruowanej (a raczej wiecznie konstruującej się) rzeczywistości, zwłaszcza tej literackiej, dochodzi do głosu jeszcze zestaw braków, wakatów i bezkrólewi. Nie ma kworum. Nie ma kanonu. Nie ma autorytetów. Piszących ani krytykujących. Nie ma innych punktów odniesienia, te instytucjonalne są w niewielkim stopniu ostateczne. Decyduje umowność, nawet wobec hegemonów z przeszłości (Świetlicki, Podsiadło, nie wspominając już o Krynickim czy Sommerze). A w przypadku braku ściśle określonej hierarchii, dominują mniejsze drabinki – kolesiowskie, środowiskowe i lokalne.
Nie dziwię się, że ktoś próbuje wyjść z tego impasu, przełamać go jakąś propozycją ładu wertykalnego i horyzontalnego zarazem. Niekoniecznie konsekwentną i spójną, na to nie ma czasu; by projekt mógł i zdążył zaistnieć, trzeba działać raczej szybko niż z wyczuciem. Zatem Paweł Kaczmarski z Martą Koronkiewicz i przez jakiś czas ekipą okołoprzerzutniową (takie przeintelektualizowane pismo krytycznoliterackie dla koneserów): Mają Staśko, Dawidem Kujawą i Jakubem Skurtysem, ogłaszają: „zebrało się śliny”, robimy antologię tak zwanej poezji zaangażowanej. Wiemy, kto jest zaangażowany, oddzielamy wiersze zaangażowane od niezaangażowanych i jednocześnie wszystkie te „za” są bardzo dobre, zostały napisane przez najciekawszych i najzdolniejszych przedstawicieli młodego pokolenia poetyckiego o jednym, dwóch lub (wyjątkowo) trzech zbiorach wierszy. Mamy swoją historię. Ba, nawet autorytety: Konrada Górę i Szczepana Kopyta, niepodważalne poetycko i pozapoetycko postacie, liderów „ruchu”. Jesteśmy pierwsi (od lat), toteż my wyznaczamy ramy dyskusji o najnowszej i najmłodszej poezji. To nasz Kapitał.
I wystarczy zabawy w papugę o imieniu Kryzys. Wytykałem już nieścisłości i niedopracowania tego projektu, Maciej Topolski rozwinął ten wątek jeszcze skuteczniej w niniejszej debacie (choć aż szkoda, że go równie mocno nie wypluł, to jest spuentował), dlatego też skupię się na innych, palących w tej materii zagadnieniach, wychodzących znacznie poza ramy „projektu literackiego” czy „pola poetyckiego”.
Coś jest na rzeczy w nadmiarze cudzysłowów. Na pierwszy plan wysuwa się język debaty i zawarte w nim terminy. Karierę – o zgrozo – krytycznoliteracką robi kilka związanych stricte z konkretnym światopoglądem. I to nie tylko w tej rozmowie, nie od dziś. Na czoło wysuwa się „klasa”. Z całym szacunkiem, drodzy oświeceni lewacy, ale w wolnorynkowej rzeczywistości, w jakiej funkcjonujemy, niezależnie od tego, na ile nam się to nie podoba, podobne pojęcia, zwyczajnie, mijają się z prawdą praktycznie każdego rodzaju. „Świadomość klasowa” czy „klasowa czujność” to relikty ośmieszonego systemu, akuratne do dyskusji, ale o roli humoru, groteski i ironii w literaturze, filmie i muzyce rozrywkowej, z uwzględnieniem inspiracji od Misia po Rejs, od Perfectu po Kapitana Nemo, nie wspominając o rzeszy Dygatów i innych Ważyków, z siłą ideologicznej kreacji w Kamieniach na szaniec włącznie. Klasy zostały w szkołach, społeczeństwa i społeczności w analogicznych grajdołkach radzą sobie nieźle bez bazy i nadbudowy. Nie chcę, by ktoś grał ze mną i mną w grę, opartą na podobnych przebrzmiałych zasadach. Zdecydowanie przydałaby się tutaj większa językowa neutralność.
Drugim takim pojęciem jest „praca”. Rozumiana jednowymiarowo, w myśl pozarynkowego standardu z lat minionych: „piszę, to mi się należy”. Za jakie teksty się należy? Czy w grę wchodzą tylko teksty „słuszne” czy jednak znaczenie może mieć w jakiś sposób mierzona jakość? Jeśli tak, to w jaki? Kopyt i Góra tak, ale na przykład Dakowicz i Wencel? Albo Sendecki? Ile jest warty wiersz „Tran”? Kto o tym decyduje? Skąd bierze te pieniądze? Kosztem kogo? Na której ulicy leżą? Każdemu według potrzeb? Boję się, mam duże potrzeby, nawet bardzo wolny rynek im nie podoła. Obawiam się, że inne, bardziej „ludowe” mechanizmy zacięłyby się, zbyt silnie i nachalnie naoliwione ideologią. Zabrakłoby im klasy, nawet przy dodruku, oczywiście pieniędzy. (Niewtajemniczonym sygnalizuję – to kolejny wątek do osobnej debaty).
Ale, przecież, nie ma problemu – głoście sobie komunizmy i anarchosyndykalizmy, okraszone szeregiem wykluczeń (zatrzymam się jedynie na wojującym weganizmie, który mi śpiewa do każdego kotleta). Tylko nie nazywajcie tego – w pierwszym szeregu – literaturą, a w drugim – krytyką literacką. Najwięcej grzechów w tym zakresie popełnia ta druga, dopisując na marginesie apolitycznych (Mansztajn, Przybyła), politycznych w niewielkim stopniu (Taranek, Witkowska i Mateusz) lub politycznych, ale i o innych, równie ważnych właściwościach, wykraczających poza narzucone ramy polityczności (Góra, Domagała-Jakuć, Bąk, a zwłaszcza Foks, o czym może kiedyś szerzej), własne, ultrapolityczne narracje, słuszne interpretacje w duchu wielkich marksistów. To już na krótką metę zwykła ideologiczna krucjata, niewiele się różniąca od misji czy świętych wojen. Brutalna próba zawłaszczenia przestrzeni wspólnej przez jeden dyskurs, silnie nacechowany „rewolucyjnie”. Walka o nierząd dusz.
Pojawiają się wiersze „słuszne” lub „niesłuszne” zamiast „dobrych” lub „słabych”. Fakt, to jakieś usprawiedliwienie dla forsowania obecności w literaturze zwersyfikowanych tekstów takich poetów jak Dominika Dymińska, Jaś Kapela czy Urszula Zajączkowska albo – oczywiście zachowując odpowiednie proporcje i wędrując zdecydowanie w górę – Kira Pietrek czy Kamila Janiak. W innych kategoriach pierwsza trójka żegna się z poezją w podskokach, a kolejna dwójka raczej nie domaga, gdy nie może równać kroku – „lewa”, „lewa”. Marcin Sendecki swój „Tran” (tren?) bardzo trafnie puentuje gorzko (podwójnie!): „wiersze leją inaczej”. Nie będzie nas, będzie las. Kogo obchodzi efekt doraźny, jednorazowy? Sam wiersz zresztą jest ciekawym eksperymentem, opartym na deklaratywności i ironii zarazem. Fakt, broni się przede wszystkim (jeżeli nie – tylko) jako (udana) parodia wiersza (modelowo, projektowo) zaangażowanego. Ale też (nawet jak by się nie upierać) jako przykład nieprzystawalności kultury do natury, literatury do rzeczywistości, którą miałaby opisywać. Nie tylko Foks śmieje się tutaj ostatni.
Ponadto dziwią mnie podobne dążenia ludzi uderzających w liberalizm, wolny rynek i sztukę kompromisu, którzy tylko dzięki tak szeroko i tolerancyjnie określonym warunkom brzegowym w ogóle mogą głosić podobne poglądy. Komunizm to najbardziej skompromitowana w dziejach utopia, bardziej niż Atlantyda, Lemuria czy Stumilowy Las. (Ja tego nie wymyśliłem, nawet do partii należało niewielu członków mojej rodziny). Niemniej szanuję prawo innych do odmiennego zdania. „Neoliberalne pierdololo” niczego nie rozmywa, droga Maju (Staśko). Raczej uwzględnia fakt złożoności rzeczywistości i szerokiego spektrum różnych punktów widzenia, z twoim włącznie, z pełną akceptacją jego oderwania od rzeczywistości i absurdów poznawczych. Tak, są przypadkowi kaci i ofiary z premedytacją obsadzające się w wykluczonych rolach. Dochodzą również zwyczajne, ludzkie ewolucje światopoglądowe i zmiany zdań. Mechanizm przyczynowo-skutkowy nie musi przecież działać bez zarzutu, zerojedynkowo i logicznie. Wnioski mogą być różne, niczym z kapelusza: Niemcy gotują holokaust Żydom, po latach Żydzi przymierzają się do podobnych zachowań wobec Palestyńczyków. I analogicznie z totalnie panującym nam ustrojem, zwłaszcza w malowniczej wersji sprzed śmierci Stalina. Koło się zamyka. Poezja miałaby tutaj być małym instrumentem, kołem zębatym, które uruchamiałoby rewolucyjną machinę. Za wszelką cenę. Jeśli dany wiersz nie poradzi sobie sam, pomoże mu krytyka towarzysząca.
Właśnie. Nie o takich towarzyszy krytyków-dominatorów pozwoliłem sobie kiedyś na blogu apelować. Problemem jest zastąpienie braku krytyki towarzyszącej jej – w pewnych zaangażowanych kontekstach – nadprodukcją. Krytyka, towarzysząca lub nie, ma prawo (według ortodoksów – wręcz obowiązek) w jakiś sposób prowadzić czytelnika za rękę, ale dlaczego – w przypadku tak zwanego zaangażowania – prowadzi za rękę, obie nogi i szyję (że ograniczę się do dyplomatycznych obszarów) autora? Autor na smyczy czytelników przynajmniej może na tym zarobić (wiem, wiem, mrzonki na temat prozy), ale smycz krytyków, nagradzający bat? OK, są jeszcze opcje środowiskowe (pomoc w lansie) czy opcje nagrodowe (pod warunkiem, że dani krytycy mają fuchy w jury). Ale to i tak bardzo ryzykowne możliwości dla koniunkturalistów. Nagrodyzm jeszcze nie opanował polskiego życia literackiego, za mała podaż w stosunku do niezaspakajalnego popytu. Po co zatem dawać się modelować przez krytyków? A już tym bardziej w nurcie tak zwanej poezji zaangażowanej, za którą miałaby stać jakaś, jednak prawdziwa, niezgoda? Zgoda na kontrolowaną niezgodę? Taka mała, wybitnie polska, hipokryzja? Nie mam więcej pytań.
Z jednej strony każdy ferment jest potrzebny i ożywczy w ogólnym intelektualnym i literackim marazmie. To nie ulega wątpliwości, po każdej stronie barykady. Z drugiej – ten wymknął się spod kontroli, kontrolę narzucając i wymuszając, na poziomie realnym, symbolicznym i metaforycznym. Jakby ktoś postawił lustro przed miłościwie nam panującymi i odtworzył panujące tam hierarchie i zależności z naczelną zasadą wszelkich autorytaryzmów: kto nie jest z nami, jest przeciwko nam.
Rafał, jak możesz poważnie sądzić, że poezja nie jest polityczna? (Wersja ocenzurowana i uładzona). Jak możesz mieć problem z poprawnością polityczną? Narzekać na możliwości parytetów? Tak się już nie myśli. Tak się już nie mówi. „Się” nabiera mocy sprawczej w rękach nowej dyktatury. Koniec dygresji.
Ależ uważajcie sobie, co tylko sobie życzycie (powtórzenie znaczące). Tylko dlaczego, przy okazji, zamierzacie komukolwiek narzucać swoją, dość wąską wizję świata, nie tylko literackiego? Dlaczego ma zwyciężać poprawność polityczna (oczywiście również traktowana wybiórczo, ale to wątek do rozwinięcia przy innej okazji)? Dlaczego polityczność poezji ma być główną, najważniejszą kategorią poznawczą, ba, najbardziej miarodajną również w kontekście oceny jakości wiersza? Dlaczego estetyczny odbiór i krytyka literacka w kategoriach estetyki ma od razu być palona na stosie jako antyintelektualna? Karolu Maliszewski, zagrzmij. Nie interesuje mnie, jaki jest wasz stosunek do krytyka z Nowej Rudy, na ile jest dla was passe, vintage lub emo. On przynajmniej próbuje szukać uniwersalnych kluczy tudzież wytrychów do poszczególnych tekstów, książek i, za przeproszeniem, „projektów”. Szuka, po omacku i na wyczucie, czego się nie wstydzi, jakichś oznak czucia, egzystencji, życia na różnych poetyckich planetach (kicz, ale szczery, tak pewnie by to ujął K.). Zuzanna Sala też o tym, mimochodem i jakby nieco wstydliwie, wspomina: wiersz ma działać na emocje, niezależnie od innych aspektów znaczeniowych, intelektualnych czy angażujących; inaczej możecie go sobie co najwyżej wsadzić w barykadę i podpalić. Z tego nie zaciągniecie się rewolucyjnym dymem. Ale tu, oczywiście, nie chodzi o odkopywanie Karola – jak w kultowym dowcipie o zakonnicy – czy inne babranie się w przeszłości, tylko o, zwyczajnie, szersze i bardziej empatyczne podejście do krytykowania i komentowania poezji jako takiej. Odgórnie narzucone tezy zbyt szybko się przedawniają, a zanim się to stanie – często i tak są antyskuteczne. Myślenie, jednak, ma to do siebie, że im bardziej dane wpływy próbują nim zawładnąć, tym szybciej zaczyna się je filtrować. Nawet mimo naszego wrodzonego konformizmu, który również mógłbym wam, zaangażowanym, zarzucić – w końcu stworzyliście łatwą „instrukcję obsługi dobrego wiersza”, do której może pasować praktycznie każdy tekst, w zależności od waszego widzimisię lub niewidzimisię. Czasem nawet zazdroszczę wam tej premedytacji w upraszczaniu, zwłaszcza gdy kolejne dedlajny brutalnie skracają mi czas na poetyckie lektury, podczas których – ambicja to moja szalona religia – muszę każdorazowo zaczynać interpretację, ba, „pracę z tekstem” od początku. Ale jeszcze pewnie o tym pogadamy.
*
I jeszcze dwie istotne sprawy, na marginesie, ale szerokim (tym razem nie społecznym):
1. Nieprzystępność tekstów krytycznych Kujawy. W ogóle tak postawiony problem. Coś w tym jest. Miło, że autor uderzył się w pierś. Szkoda, że nic z tym nie zamierza robić. A dałby radę. Skoro Kaczmarskiemu się udaje, Koronkiewicz również, tak samo Skurtysowi (choć ten ostatni potrafi intelektualnie przypierdolić). Staśko walczy w sobie tylko znanej lidze. Niemniej – jako jedyny jej uczestnik – niezmiennie lideruje. (Tak, po to są gwiazdki w tekście, by mogli zobaczyć je inni, choćby i po zderzeniu z jego ścianą).
Nie bójmy się wykluczających podziałów na sztukę wysoką, czyli esej krytycznoliteracki, i sztukę niską, czyli recenzję, felieton i tym podobną publicystykę. Piszmy tak, by ktoś chciał to czytać poza autorem, kolegami-krytykami, biednymi studentami (jeśli ktoś ich takimi tekstami tłamsi) i żoną (aczkolwiek moja, zwolenniczka fabuły i akcji, wstępu, rozwinięcia i zakończenia, robi to sporadycznie).
2. Pean Łukasza Żurka na cześć najnowszego poematu Góry. Przyznaję bez bicia (piany), że kiedy czytam o wiekopomnym znaczeniu Nich dla poezji zaangażowanej, Nich jako swoistej cezurze, przez którą polska literatura „już nigdy nie będzie taka sama”, czuję się tak jak wtedy, gdy z ust różnych Dakowiczów słyszę (autentyk), że Smoleńsk to najważniejsze wydarzenie w kulturze polskiej. Wormsy w Łączce, wormsy w ruinach bangladeskiej fabryki. Bawmy się dalej w autentyczność gry. Szukajmy kamieni węgielnych, tylko potem domyjmy ręce.
(A tak na marginesie marginesu – jeszcze do niego wrócę, przekopię się przez niego. Nie oczekuję jednak cudu. Ale to po ruinach języka w Darze meneli Roberta Rybickiego. Czuję podskórnie, że nadchodzi jego czas, nie tylko ze względu na stulecie awangardy w Polsce. Zaangażowanie i inne kategorie stricte polityczne mogą zniknąć z tapety równie szybko, jak się pojawiły).
O AUTORZE
Rafał Gawin
Ur. 1984. Redaktor, korektor, konferansjer, animator, recenzent, poeta i przyszły prozaik. Wydał pięć książek poetyckich, ostatnio Wiersze dla koleżanek (Justynów 2022). Tłumaczony na języki. Prowadzi „Wiersz wolny” i „Liberté!”. Mieszka w Łodzi, gdzie pracuje (jako instruktor) w Domu Literatury i działa (jako skarbnik i wydawca) w oddziale Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.