Adam Poprawa: Masz już ramki? Lub, jeśli wolisz, antyramę?
Marcin Sendecki: Jak to było? Już są tam – wykute?
Chodzi o wiersz 39., nie tytułujesz w W (we W?) – utworów, oznaczasz je tylko kolejnymi liczbami, co zresztą pozwala też czytać książkę jako poemat. W każdym razie trzydziestka dziewiątka to dwa wersy, takie (by sparafrazować kapitalną formułę Przybosia) nie-i-ironiczne, które komentujesz, a dokładnie komentuje twoje ja liryczne, oddzielonym wersem ostatnim: „Teraz tylko tę mądrość oprawić”. Oprawienie, czyli domknięcie całości. Linijka ta wydała mi się modelowa, stawia bowiem kwestię kończenia, podsumowującego gestu. Otóż parę twoich poprzednich tomów to były zbiory znacznie bardziej jednorodne, tu natomiast mamy bardzo różne wiersze, od typowo sendeckich przez, powiedzmy, epifaniczne czy aforystyczne aż do – jak na twoje przyzwyczajenia – wspomnieniowo-gawędziarskie. Założyłeś taką – znów jak na ciebie – wręcz sylwiczność, czy tak wyszło z nowych wierszy? I przy okazji: wszystkie teksty są tu nowe?
Zacznę od kwestii najprostszej: tak, wszystko jest nowe, napisane już po Lametach. Nie umiem przysiąc, że jakieś linijki albo złożenia słów nie kołatały mi w głowie wcześniej, ale nie ma tu wierszy schowanych przed laty na lepszą okazję i teraz wyciągniętych z – powiedzmy – szuflady. Od początku wiedziałem, że książka ma być „wspomnieniowa” i mają to być wspomnienia zasadniczo warszawskie (co nas odnosi do – niecałkowitego – rozstrzygnięcia kwestii „w” czy „we”. Otóż, raczej „w W”, jak „w Warszawie” albo „w wierszu” (albo w widokach, bo Widoki to był wczesny tytuł zbioru), niż „we W”, jak „we wspomnieniu, wspomnieniach”, ale druga opcja też ma jakieś prawo bytu), więc, rzecz jasna, składa się z ułomków wspomnień i odrobiny, ważnej z mojego punktu widzenia, tekstów, by tak rzec, metawspomnieniowych, komentujących czy kwestionujących owo prostoduszne czasem wspominanie. (Niekiedy oba elementy spotykają się, zresztą, w jednym wierszu.) W tym sensie książka wydaje mi się równie spójna jak tomy poprzednie, może nawet bardziej. To, że jedne teksty są raczej anegdotyczne, a inne, niech będzie, aforystyczne czy nawet „gnomiczne”, to są w gruncie rzeczy technikalia, skądinąd obecne także w moich przeszłych książkach. (Przy okazji, kompletnie nie wiem, co to są te „sendeckie” wiersze i czym się różnią od innych moich wierszy, chętnie bym się od ciebie dowiedział. Skądinąd, „sylwiczność” jako kategorię przykładaną do tomu poezji uważam za pustą ramkę, można pewnie wskazać jakieś wyjątki, ale W chyba do nich nie należy.) No i – tak, lubię ostatnio myśleć o W jako o poemacie, choć oczywiście to są sprawy umowne; brak tytułów poszczególnych tekstów jest, zresztą, w którymś miejscu krótko skomentowany. Natomiast, by wrócić do początku, nie sądzę, by linijka, którą cytujesz, była jakkolwiek modelowa czy podsumowująca cokolwiek poza dystychem, który ją poprzedza. W całości idzie to tak: „Wszystko inaczej, / chociaż trochę tak samo. // Teraz tylko tę mądrość oprawić.” – i jest to przecież, w samej rzeczy, mądrość godna ramki albo makatki. Zasadniczo wszystko się zgadza, ale co z tym począć? Powiesić na ścianie albo wytatuować na czole. W tym wierszu chodzi więc o taką oczywistą (egzystencjalnie) oczywistość, która samą siebie bezradnie ironizuje, a w dodatku ironizuje własną bezradność.
Już się krótko tłumaczę. Wiersze sendeckie to lapidarne teksty z wyzywająco krótkimi wersami. Gdyby – dla wyrazistości przykładu – uśrednić nakłady i wielkość czcionek stosowanych w poezji polskiej, to jesteś prawdopodobnie autorem zużywającym najmniej farby drukarskiej. Oczywiście, nie tylko takie wiersze piszesz, i w W dobrze słyszę twój głos, twoją prozodię, dzięki którym wszystkie utwory stanowią całość. I słyszę nie tylko dlatego, że ileś razy byłem na twoich wieczorach. Powiedziałeś przed chwilą o ironii, która poniekąd sama się znosi (powtórzę: poniekąd). David Foster Wallace już ćwierć wieku temu tak przekonująco pisał o wielozwrotnych ironiach, które doprowadziły do sytuacji, że trudno cokolwiek powiedzieć na serio. Czy to również twój problem?
OK, dajmy spokój badaniu objętości farby, jakie to ma w końcu znaczenie. Co do ironii, to nie mam z nią absolutnie żadnego problemu. Zabawne, że pytasz o DFW, bo niedawno czytałem tekst, o którym wspominasz, i sądzę, że ekstrapolowanie kłopotu Wallace’a z ówczesną młodą prozą amerykańską, którą – pewnie słusznie – obwiniał o naśladowanie pewnego typu telewizyjnej maniery intertekstualizacji programów, na użycie ironii w ogólności to przesada, a przede wszystkim nieporozumienie. Myślę, że u DFW przerodziło się to w rodzaj obsesji i w połączeniu z innymi problemami przyczyniło się do jego tragicznego końca. Mnie się zdaje, że serio nie stoi w opozycji do ironii, lecz do buffo; a ironia może być śmiertelnie poważna, także jako narzędzie poznania. Zresztą, słabo wyznaję się na tych wszystkich teoriach. Pamiętam, że na początku sławnego wykładu Paul de Man cytuje Schlegla, który powiada, mniej więcej, iż jeśli ktoś ironii nie czuje, to mu się jej nijak nie wytłumaczy, i mnie, prostemu lirykowi, to najzupełniej wystarcza.
Przypuszczam, że wątpię (żeby od innej strony przypomnieć o warszawskości). Ironia śmiertelnie poważna – zgoda. Owszem, okropna jest ta definicja Miłosza ironii jako chluby niewolnych. Niemniej ciekawią mnie te sytuacje u ciebie, gdzie ironia, sama ironia, mam wrażenie, przestaje wystarczać. Zamieściłeś otóż w W wiersz nieledwie papieski, jeśli nie urazi cię taka hiperbola. Tak więc ktoś – raczej niespecjalnie odległy od ciebie – wymienia w tym wierszu rzeczy, które mu się nie podobają: męskie klapki, rowery na chodnikach, tatuaże (przede wszystkim u dziewcząt i młodych kobiet?). I kończysz „cywilizacja śmierci / dopiero zmieniała się / w cywilizację śmieci”. Jasne, pierwszą ofiarą ironii jest tu osławiony papieski bon mot. Ale zaczyna się dziać również coś bardziej skomplikowanego. Cywilizacja śmieci kojarzy się na przykład z Różewiczem, przede wszystkim zaś: czy nie okazuje się, że jednak byłoby ci bliżej do (założonej przez autora wyrażenia) powagi mówienia o cywilizacji śmierci niż do stanu określonego przez ciebie jako cywilizacja śmieci? Lub inaczej. Kołakowski napisał kiedyś, że – jako krytycy cywilizacji współczesnej – ze zdziwieniem i zażenowaniem konstatujemy, że zaczynamy mówić trochę podobnie jak wyśmiewany przez nas ksiądz proboszcz. Gdybyś tylko ironizował cywilizację śmierci i odrzucał tę śmieciową, byłoby prościej i pewnie jednak gorzej dla wiersza. Ale ty komplikujesz.
Papieski, papieski – to mi się bardzo podoba, dziękuję! Ale dlaczego „u dziewcząt i młodych kobiet”? Przecież bandyci, marynarze i Beckham to nie jest całość męskiej populacji. Skądinąd, na razie to jest rzeczywiście przypadłość głównie dość młodej kohorty wiekowej, naprawdę dziwnie zacznie się robić, kiedy damy i panowie, którzy robią sobie tę krzywdę, zaczną się starzeć. No, ale to na marginesie. Jeśli zaś chodzi o cywilizację i cywilizację, nie chciałbym tu jakkolwiek rozplątywać węzełka, który opisujesz. (Można by tu zresztą dodać parę innych splotów.) W końcu, przecież nie robię tego w wierszu. Ironia, o której chyba mówimy aż nadto, bo w W wcale nie jest dominująca ani najważniejsza, działa w taki sposób, że produkuje przestrzeń, w której pojawiają się napięcia – na przykład między odmiennymi czy sprzecznymi interpretacjami jakiejś kwestii. I z natury rzeczy są to często napięcia nieusuwalne. Może nieporadnie to tłumaczę, ale tak to moim zdaniem wygląda.
Wrócę jeszcze na moment, jeśli pozwolisz, do słuchania. Tak więc wiersze piszesz bardziej (biorą ci się bardziej) z ucha czy z tematów? Wiem, że to trudno rozróżnialne, ale czy masz jakieś, hmm, częstsze pierwsze impulsy? A pytanie, sądzę, tym bardziej zasadne, że twoje wiersze świetnie brzmią, co jest u ciebie raczej trudniejsze do osiągnięcia, bo z reguły nie rozpływasz się w wersetach. I w sporym sensie przy okazji: jest w tomie osiem jednowersowych tekstów. Postawiłbym to i owo, że przynajmniej niektóre wzięły się z brzmienia: 17. „Mazowszanka w szkle i ziemniaki z cząbrem” – najpierw powtórka zbitki, potem ten wspaniały dźwięk; 32. „Nie bądź vege, zjedz kolegę” – purnonsensowy rym; 37. „Rzecz najważniejsza to utrzymać skrzep” – perseweracja głosek ž i š. 42. „Karolina przyniosła czereśnie i ser” – a o a – o a, potem ciąg jasnego e. I – już także poza dźwiękiem – te jednowersowe wiersze powstają od razu, czy może zostają po skreśleniach większych całości?
Cieszę się, że ci to dobrze brzmi i się podoba. Od końca: no więc to nie są ścinki, tylko jednowersowe całostki, wokół których mógłbym budować coś dłuższego, ale uznałem, że same sobie poradzą i – co ważne – właśnie w takiej postaci ciekawie wpiszą się w strukturę książki. Ale twojemu pytaniu „co ważniejsze” podołać nie umiem, bo „temat” i „brzmienie” są nierozerwalne. To znaczy, na pewno nie jest tak, że zakładam sobie, iż rąbnę jakąś szeleszczącą, na przykład, linijkę i zaczynam się zastanawiać, o czym to ma być. Raczej coś się układa w głowie, a jak się ma skłonność do instrumentacji głoskowych, to się układa od razu właśnie tak. Zresztą, jeden kawałek jest z życia wzięty: o skrzepie usłyszałem od pani dentystki po wyrwaniu zęba. Mazowszanka w szkle odsyła do czasów przedplastikowych, w czasach co większej biedy jadałem też ziemniaki z cząbrem, bo nic innego nie miałem, a cząber trafił się w jakiejś szufladzie. Co więcej, to wesołe, powiedzmy, hasełko reklamowe ma się może jakoś do cywilizacji śmieci/śmierci, a Karolina pewnego dnia, gdy pisałem tę książkę rzeczywiście przyniosła czereśnie i ser – to jest zresztą jeden z nielicznych w tomie fragmentów „współczesnych”, jeśli idzie o „anegdotę”. Zaraz, chyba wychodzi na to, że jednak temat, ciekawe.
Nieraz pisano o twoich przywołaniach literatury romantycznej. W W powtarzasz słynny finał Norwida – „Dalej, dalej” – tyle że dodajesz pytajnik, no i ta końcówka jest w wierszu katalogującym napoje wyskokowe. Bardziej intryguje inny kryptocytat, w wierszu 27: „Mechanika skryślenia”. Autor Dziadów zarzeka się, że opisane wypadki „skryślił sumiennie”; choć wiadomo, że sporo, choćby w faktografii pozmieniał… Nie, spokojnie, nie będę pytał ani o sumienność, ani o referencjalność, chodzi o coś innego. Kończysz tom sentencją, co się zowie: „Im dłużej piszę, tym mniej”. W paru zaś wierszach pojawiają się jakby plany na przyszłość. Że coś zapiszesz, ale też, parę stron dalej, że w sumie nie wiesz, czy zapiszesz, a jeszcze gdzie indziej, że czegoś innego nikt nie zapisał. Co to jest? Znużenie poezją, w tym własną? („My weariness amazes me”, by zacytować przy okazji tegorocznego noblistę.) Czy może zapowiedź przewartościowania własnej poetyki, własnych stylistyk?
Powiało grozą, nieprawdaż? Ale to mickiewiczowskie „kryślenie” naprawdę lubię, użyłem go już kiedyś, chyba w Farszu? A ta „sentencja” końcowa, myślę sobie po fakcie, powinna może nie kończyć się kropką i przez to otwierać pole dla różnych dopowiedzeń. Znużenie? Pewnie masz rację. Coraz częściej zdaje się, że się rzuca grochem o ścianę. Pisze się jednak dalej, niczego innego już dzisiaj nie umiem. Z kolei, zapowiedzi, o których wspominasz, są może rzeczywiście zapowiedziami, niezależnie od ich funkcji czysto retorycznej w konkretnych wierszach. Przewartościowanie? Nie, tak bym tego nie ujął. Może jest tak, że w tej książce interesuje mnie „ocalenie od zapomnienia”, choćby dla samego siebie, osób, zdarzeń, spraw. Pewnie tak będzie i w książce następnej. Dla mnie od zawsze anegdota była ważna, często była punktem startowym pisania, ale zwykle te historie były silnie skompresowane i bardzo przetworzone. Teraz pojawiają się bardziej po bożemu. To chyba wszystko