Bianka Rolando: wizyjna to tytuł Twojego nowego, drugiego tomiku, który za właśnie trafił do czytelników. Swoim debiutem ustanowiłaś swój głos poetycki, teraz z każdą kolejną książką ten głos będzie się sprawdzał poprzez „dalszą drogę”, a jego ustawienie nie będzie do końca stałe. Odwołując się do tytułu, co dostrzegasz (na wylot) poprzez własną książkę, co chcesz objąć wzrokiem?
Martyna Buliżańska: Sam debiut nie był chyba dla mnie najprostszy. Zgoda, debiutowałam młodo, dostałam nagrodę, wszystko potoczyło się w zasadzie lepiej niż poprawnie. Aczkolwiek przyjemnie nie było, poczytałam o sobie to i owo; nie mam na myśli komentarzy krytycznych, ale, załóżmy – spodziewałam się krytyki konstruktywnej, a wkręcono mnie w wir plotek i ploteczek personalnych. A szkoda, gdzieś w tym wszystkim mogła przecież zginąć moja jest ta ziemia – na szczęście dla mnie nie zginęła i napisałam wizyjną. Zawsze coś tam widziałam, może widziałam nawet więcej niż w istocie bym sobie życzyła. Trochę mnie w najprostszym stwierdzeniu boli to, co widzę, czasem boli, bo jest przykre (i tak jest najprościej), czasem boli, bo jest zwyczajnie piękne. I w takich momentach czuję się nieco inaczej, sama dokładnie nie wiem jak – trochę oderwana od odbierania wszystkich bodźców i jednocześnie skupiona na percepcji tego, co wywołało ten stan. W odróżnieniu od moja jest ta ziemia nic sobie nie wyobrażam, nie kreuję rzeczywistości; to wszystko jest i opisuję to, co sama gdzieś tam mniej lub bardziej wnikliwie obserwuję.
W wizyjnej pojawia się wiersz dedykowany Balthusowi. Ta kontrowersyjna twórczość do dziś omawiana jest w sposób szczególny. Jak słyszę „Balthus”, od razu widzę „laleczki”, rozebrane i obojętne, w jakiś spośob jeszcze samowystarczalne. Nie są one jednak wolne, są namalowane tak, aby je skontrolować.
Balthusa poznałam przy okazji mojego zainteresowania figurą lolity, zaciekawiły mnie zarówno jego prace, jak i sama postać. Paradoksalnie jednak jedną z wizji, a co za tym idzie – tekst, zapoczątkował jego autoportret „Król kotów”. Coś takiego jest w obrazach Balthusa, co nie pozwala mi odciągnąć uwagi od twarzy postaci. Moja pamięć wzrokowa w jakiś bliżej mi nieznany sposób skanuje te twarze, postaci, nastroje i odnajduje paralelne w rzeczywistości. Pamiętam, że po „Królu kotów” nie mogłam przestać myśleć o tym, że jedyne, co widzę, to nie postać Balthusa, a Brunona Schulza. Może ta historia jest nieźle zapętlona, ale gdzieś tam wierzę, że występuje i moja „postać zdublowana”. I tak też tu było – wrażenie, jakaś wizja, no i jeszcze do tego świetnie się złożyło, że obydwie te postaci (i Balthus, i Schulz) są niezwykle dziwne i dla mnie ważne.
Jest też wiersz „Las Vegas”. Jak teraz wygląda E‑sagila? Jakbyś miała sportretować współczesnego Marduka w paru kreskach…
Najprościej jak tylko mogę – człowiek zwrócony do siebie, ale nie w beatlesowski sposób poszukiwania ‘inner-light’, ale raczej z wiedzą o trzystu sposobach na dobry humor, taktyką „sprawdź, czy masz depresję dzięki naszemu testowi”, jak być jednakowym i stylowym, albo z artystycznie tańszym kosztem niż papierosy. Nie odkrywam teraz nowego lądu, ale w każdym jest troszkę buntu, prawda. No i generalnie jest po prostu sztucznie, plastikowo i neonowo.
A „iluminacja na suficie moth club”?
W londyńskim moth club jest sufit pokryty brokatem. Podczas koncertów pełzają po nim światła i to jest piękna iluminacja. Współczułam wtedy tym wszystkim shoegaze’owym zespołom, które z założenia mają patrzeć w buty i przez to nie widzą sufitu. No ale przecież jak się człowiek gapi w podłogę, to się wstydzi i to też jest piękne. Szkoda, że teraz niewielu potrafi szczerze spojrzeć w buty albo w górę moth club. W jednym i w drugim przypadku mogę zagwarantować porządne i bolesne wizje.
Chciałam Cię spytać o Twoje „po”, a konkretnie: jakie poetki cenisz?
Muszę przyznać, że nie sytuuję się nigdzie, a „ulubione poetki” też nie do końca w moim życiu istnieją. Chyba to trochę u mnie działa tak, że tworzę coś, co mnie „biernie” nie interesuje. Literatura ze wszystkich sztuk jest u mnie (aktualnie, ale i od jakiegoś czasu) na szarym końcu. Wcale nie dlatego że jej nie cenię, ale na tę chwilę, najmniej mnie potrafi zająć. Czytałam dużo i w pewnym momencie przestało mnie to bawić, gdzieś po drodze o wiele bardziej zajmujące stały się języki obce i język jako system, a ze sztuk wszystko to, czego sama robić nie potrafię – film, muzyka, malarstwo.
Rozumiem, ale szkoda, że nie wyciągnę od Ciebie choć paru tropów. Nie chodziło mi o szufladkowanie twórczości poetyckiej – sama ze swoją poezją staram się nieco histerycznie uciekać przed katalogami – ile raczej o choćby chwilową pamięć „po” wszystkim.
Jednak niezmiernie się cieszę, że kierujesz mnie w rejony malarstwa, zostawmy Balthusa. A co ogólnie w malarstwie szczególnie jest pociągającego, technika nakładania farby: Pollock, Klein, Nitsch? Czy sam kolor i jego dookreślanie się: Rotkho, Reinhardt?
Z malarstwem przeszłam też długą drogę – jako trzynastolatka odkryłam Fridę Kahlo i urzeczona bardziej jej postacią niż obrazami, totalnie wsiąkłam. Podobny los spotkał mnie z Ecole de Paris (parę lat później); poznawałam obrazy poprzez postaci, a to bardzo biedne podejście, które teraz (chociażby w odniesieniu do poetów) trochę mnie śmieszy. Teraz otwarcie mówię, że uwielbiam chłód Vermeera, Rothko ani trochę mnie nie urzekł, bawią mnie tytuły dzieł Dudy-Gracza, a niektórym zazdroszczę wielkiej umiejętności rozszczepiania świata (tu wiadomo: Picasso, Braque).
Ostatnim wierszem w nowej książce jest „dzieciństwo; wilga”. Wilga to bardzo płochliwy ptak, którego zdradza często jego charakterystycznyśpiew. Rozumiem, że Twoja odpowiedż na to pytanie będzie płochiwa, w sumie na to liczę (smięch). Czy chcesz wilgę usłyszeć „z ostatniego piętra w ostatnim momencie” dlatego że jest zbyt lękliwa by zostać dostrzeżoną na koniec, czy dlatego, że na końcu zobaczymy mignięcie jej żołtego ciała jako potwierdzenie, że jednak ten głos był prawdziwy?
Totalnie trafiłaś – wilga jawi mi się jako mityczne zwierzę znane tylko z podręcznika czasów podstawówki. Wiesz, co jakiś czas ona tam była, jako „typowy ptak polski”, zaraz obok bocianów i wróbli. Wszystko fajnie, tyle, że bociana i wróbla widziałam, a wilgi nigdy. I jeszcze te jej magiczne atrybuty – ciekawy kolor i piękny głos. Gdzieś mi się ta wilga zakodowała, czasami do dziś dnia, jak mam okazję być w miejscu innym niż miasto to sobie mimowolnie pomyślę – a może tu będzie ta wilga? Koniec końców, nigdy jej nie widziałam ani nie słyszałam i wilga nadal jest w sferze mitycznej, jako coś, co można zobaczyć tylko w krańcowym momencie. Ale wierzę, że można i że w jakiś sposób to będzie prawdziwe.