11/09/17

Artysta i obywatel w twórczości Jamesa Joyce’a

Tadeusz Pióro

Strona cyklu

Cykl na nowo
Tadeusz Pióro

Urodzony 15 marca 1960 roku w Warszawie. Poeta, tłumacz, felietonista. W roku 1993 obronił doktorat na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley (o twórczości Jamesa Joyce'a i Ezry Pounda). Do roku 1997 wykładał na Southern Methodist University w Dallas, obecnie adiunkt anglistyki w Instytucie Anglistyki. W latach 2000-2005 felietonista kulinarny „Przekroju”, oraz miesięcznika „Pani” (w latach 2005-2013). Redaktor naczelny „Dwukropka” (2002-2003). Mieszka w Warszawie.

Napi­sa­łem ten esej rok czy dwa przed refe­ren­dum unij­nym, któ­re­go wyni­ku wca­le nie byłem pewien. Myślę, że war­to go teraz przy­po­mnieć.

 

Arty­sta i oby­wa­tel w twór­czo­ści Jame­sa Joyce’a

James Joy­ce do koń­ca życia pozo­stał oby­wa­te­lem bry­tyj­skim. Nie sko­rzy­stał z moż­li­wo­ści otrzy­ma­nia pasz­por­tu nowo­pow­sta­łej Repu­bli­ki Irlandz­kiej. Do wywal­czo­nej w 1922 roku nie­pod­le­gło­ści ojczy­zny pod­cho­dził z rezer­wą. Oba­wiał się dal­szej kle­ry­ka­li­za­cji życia publicz­ne­go i mono­po­lu rady­kal­nych nacjo­na­li­stów w kul­tu­rze i edu­ka­cji. Ponad­to uwa­żał zacho­wa­nie przez Kró­le­stwo sze­ściu pół­noc­nych hrabstw wyspy za naj­gor­szy z moż­li­wych kom­pro­mi­sów poli­tycz­nych. Zmia­na oby­wa­tel­stwa była­by dla Joyce’a pustym gestem, a co gor­sza – mogła­by odwró­cić uwa­gę Irland­czy­ków od Ulis­se­sa, kie­ru­jąc ją na poli­tycz­ną posta­wę auto­ra.

Nie ozna­cza to jed­nak, że spra­wy oby­wa­tel­skie były Joyce’owi obce ani że obo­jęt­ność, jaką wyka­zy­wał wobec rewo­lu­cji poli­tycz­nych w Euro­pie w latach 20. i 30., już wcze­śniej cecho­wa­ła jego świa­to­po­gląd. Prze­ciw­nie – Joy­ce żywo inte­re­so­wał się poli­ty­ką, był zwo­len­ni­kiem – choć nie bez­kry­tycz­nym – Arthu­ra Grif­fi­tha i Sinn Fein, jak więk­szość Irland­czy­ków marzył o nie­pod­le­gło­ści swe­go kra­ju. Lecz nie utoż­sa­miał dąże­nia do auto­no­mii poli­tycz­nej z cno­tą oby­wa­tel­ską, po pierw­sze dla­te­go, że jako Irland­czyk był oby­wa­te­lem bry­tyj­skim, czy­li – pod­da­nym kró­lo­wej Wik­to­rii i panu­ją­cych po niej kró­lów. Po dru­gie, wła­ści­wa nacjo­na­li­stom reduk­cja oby­wa­tel­skich zalet do wal­ki o nie­pod­le­głość (oraz wal­ki z alko­ho­li­zmem) napa­wa­ła go odra­zą. W poję­ciu Joyce’a, oby­wa­tel to przede wszyst­kim czło­nek spo­łecz­no­ści lokal­nej, a dopie­ro w dru­giej kolej­no­ści czło­nek naro­du. To zaś, co wyczy­nia­li nacjo­na­li­ści na jedy­nym obsza­rze, któ­ry mogli kon­tro­lo­wać, czy­li w kul­tu­rze, uzna­wał Joy­ce za szko­dli­we tak w sen­sie kul­tu­ral­nym, jak poli­tycz­nym, zwłasz­cza ze wzglę­du na maja­czą­cą – w odda­li, choć coraz bli­żej – nie­pod­le­głość. Nacjo­na­li­ści przy­go­to­wy­wa­li naród do odzy­ska­nia auto­no­mii posłu­gu­jąc się reto­ry­ką szo­wi­ni­stycz­ną, pro­mu­jąc wstecz­nic­two i kse­no­fo­bię, dążąc do izo­la­cji Irland­czy­ków od euro­pej­skiej współ­cze­sno­ści. Arty­sta ambit­ny i nie­za­leż­ny w takim śro­do­wi­sku nie miał racji bytu.

Wła­śnie sytu­acja arty­sty sta­no­wi trzon pierw­szej powie­ści Joyce’a, powie­ści roz­wo­ju a rebo­urs. Koń­czą­cy powieść wyjazd Ste­fa­na Deda­la za gra­ni­cę jest zaprze­cze­niem kon­wen­cji Bil­dung­sro­man, ponie­waż boha­ter nie zosta­je zin­te­gro­wa­ny w struk­tu­ry rodzi­me­go spo­łe­czeń­stwa oby­wa­tel­skie­go. Opusz­cza­jąc kraj, daje do zro­zu­mie­nia, że takie spo­łe­czeń­stwo w nim nie ist­nie­je. Gest odrzu­ce­nia ojczy­zny jest zara­zem wiel­kim gestem roman­tycz­nym – Ste­fan Dedal zamie­rza „stwo­rzyć sumie­nie naro­du”, czy­li – napi­sać Ulis­se­sa. Wie przy tym, że pozo­sta­jąc w Irlan­dii, nie napi­sze ani Ulis­se­sa, ani żad­nej innej książ­ki god­nej uwa­gi. Skąd ta pew­ność? Odpo­wie­dzi szu­kać moż­na i w Por­tre­cie arty­sty, i w Ulis­se­sie, lecz nigdzie nie jest ona tak dobit­na, jak w ostat­nim opo­wia­da­niu z cyklu Dubliń­czy­cy, czy­li  „Zmar­łych”. Jego boha­ter, Gabriel Con­roy, nie jest wpraw­dzie arty­stą, uczy w szko­le, a naj­więk­szą radość inte­lek­tu­al­ną czer­pie z kry­ty­ki lite­rac­kiej. Pisu­je recen­zje do gaze­ty, zna­nej z loja­li­zmu wobec koro­ny. Zamiesz­cza je pod pseu­do­ni­mem, ponie­waż ani on sam, ani nikt z jego oto­cze­nia nie zali­cza się do loja­li­stów. Pod­czas przy­ję­cia nowo­rocz­ne­go Mol­ly Ivors, mło­da entu­zjast­ka pro­gra­mu kul­tu­ral­ne­go naro­dow­ców, dema­sku­je go. Robi to dys­kret­nie, w tań­cu, lecz dosyć uszczy­pli­wie. Zachę­ca też Con­roya, żeby spę­dził waka­cje z gru­pą podob­nie jak ona myślą­cej mło­dzie­ży na wyspach Aran. Była to jedy­na enkla­wa kra­ju, w któ­rej lud­ność na co dzień mówi­ła po irlandz­ku. Ponie­waż wskrze­sze­nie tego języ­ka było jed­nym z głów­nych punk­tów pro­gra­mu naro­dow­ców, chęt­nie tam jeż­dżo­no, by napa­wać się auten­tycz­ną irlandz­ko­ścią chłop­stwa, nie­zep­su­te­go przez życie miej­skie i język zabor­cy. (Ten swo­isty fety­szyzm wykpi­li bodaj wszy­scy pisa­rze irlandz­cy o mię­dzy­na­ro­do­wej reno­mie – poza Yeat­sem). Kie­dy Con­roy wyma­wia się wcze­śniej zapla­no­wa­ną wyciecz­ką rowe­ro­wą po Bel­gii i Fran­cji, pan­na Ivors zaczy­na z nie­go szy­dzić i nazy­wa pogar­dli­wie „Angli­kiem prze­brzy­dłym”. W ory­gi­na­le brzmi to „West Bri­ton” – pejo­ra­tyw­ne okre­śle­nie „Bry­tyj­czy­ków z zacho­du”, czy­li Irland­czy­ków, któ­rzy przy­ję­li angiel­skie zwy­cza­je i upodo­ba­nia.

Pan­na Ivors nie­ocze­ki­wa­nie opusz­cza przy­ję­cie, dając do myśle­nia bied­ne­mu Con­roy­owi, któ­ry pod koniec opo­wia­da­nia prze­cho­dzi tak zwa­ną prze­mia­nę ducho­wą. Bez­po­śred­nią jej przy­czy­ną jest jed­nak opo­wieść jego żony, Gre­ty, o mło­dym chłop­cu, któ­ry wysta­wał pod jej oknem, kie­dy jesz­cze była pan­ną. Pew­nej nocy stał tak na desz­czu, zacho­ro­wał i umarł. „Myślę, że umarł dla mnie”, mówi Gre­ta. Con­roy słu­cha tej opo­wie­ści naj­pierw z nie­cier­pli­wo­ścią (pra­gnie żony, zaś ona, snu­jąc opo­wieść, utrud­nia mu eks­pre­sję namięt­no­ści), póź­niej z zazdro­ścią, aż w koń­cu popa­da w melan­cho­lij­ną zadu­mę, a Gre­ta zasy­pia. Pada­ją­cy za oknem śnieg pokry­wa cały kraj, łącząc żywych i zmar­łych, a Con­roy  czu­je, że zjed­no­czył się z ich ducha­mi. Na ogół zakoń­cze­nie opo­wia­da­nia inter­pre­tu­je się jako pozy­tyw­ne – Con­roy rozu­mie, że pamięć o zmar­łych do cze­goś go zobo­wią­zu­je. Nastę­pu­je w nim prze­łom ducho­wy, być może rów­nież moral­ny. Nie jest jasne, czy poje­dzie z pan­ną Ivors na wyspy Aran, lecz z pew­no­ścią głę­bo­ko zasta­no­wi się i nad waka­cyj­ny­mi pla­na­mi, i nad dal­szą współ­pra­cą z loja­li­stycz­nym dzien­ni­kiem. Lecz nie łudź­my się – z punk­tu widze­nia Joyce’a, Con­roy pono­si klę­skę. Miły, spo­koj­ny czło­wiek o zain­te­re­so­wa­niach lite­rac­kich zosta­je naj­pierw poni­żo­ny przez cokol­wiek wam­pi­rycz­ną pan­nę Ivors, a następ­nie sek­su­al­nie sfru­stro­wa­ny przez ducha. Chło­piec, któ­ry „umarł dla Gre­ty”, pra­co­wał w gazow­ni („he was some­thing at the gasworks”), co pod­kre­śla jego ete­rycz­ność i suge­ru­je sub­li­ma­cję tak w sen­sie fizycz­nym, jak meta­fi­zycz­nym. Dla Joyce’a, Con­roy jest skoń­czo­ny –  pogo­dził się z panu­ją­cym kul­tem zmar­łych, oddał im swo­ją duszę, wła­sne poglą­dy zamie­nił na rzew­ną sztam­pę. Przed taką kapi­tu­la­cją bro­ni się wytrwa­le Ste­fan Dedal.

Kult zmar­łych przy­bie­rał postać szcze­gól­nie depry­mu­ją­cą w reto­ry­ce nacjo­na­li­stów, a przede wszyst­kim – Patric­ka Pearse’a. Cha­ry­zma­tycz­ny peda­gog, poeta, ese­ista i dzia­łacz nie­pod­le­gło­ścio­wy wzbu­dził nie­chęć Joyce’a, kie­dy ten zapi­sał się na kurs języ­ka irlandz­kie­go, pro­wa­dzo­ny przez Pearse’a. Choć bar­dziej niż język irlandz­ki inte­re­so­wa­ła mło­de­go Joyce’a pew­na kur­sant­ka, dość szyb­ko wyro­bił sobie nega­tyw­ną opi­nię o nauczy­cie­lu i zanie­chał dal­szej nauki. W póź­niej­szych latach, kie­dy pisał Ulis­se­sa, znał już  mesja­ni­stycz­ne mani­fe­sty Pearse’a. W kil­ka klu­czo­wych momen­tach tej powie­ści pobrzmie­wa pole­mi­ka z teza­mi nacjo­na­li­sty, ska­za­ne­go w 1916 roku na śmierć za udział w Powsta­niu Wiel­ka­noc­nym. Oto jed­na z nich, doty­czą­ca skut­ków pierw­szej woj­ny świa­to­wej: „Minio­nych szes­na­ście mie­się­cy to bodaj naj­chwa­leb­niej­szy okres w dzie­jach Euro­py. Boha­ter­stwo powró­ci­ło na zie­mię (…) Trze­ba było roz­grzać sta­re ser­ce zie­mi czer­wo­nym winem pól bitew­nych. Jesz­cze nigdy nie odda­no Bogu hoł­du tak zacne­go, dani­ny milio­nów, ocho­czo poświę­ca­ją­cych życie z miło­ści do ojczy­zny”. (Porów­naj­my z tym stwier­dze­niem ogól­niej­sze prze­sła­nie Kin­der­sze­ne Jaro­sła­wa Mar­ka Rym­kiew­cza). Roz­wa­ża­jąc moż­li­wość wybu­chu powsta­nia w Irlan­dii Pear­se pisze: „nie­wy­klu­czo­ne, że z począt­ku będzie­my się mylić i zabi­jać nie tych, któ­rych trze­ba; lecz roz­lew krwi oczysz­cza i uświę­ca, zaś naród, któ­ry uwa­ża go za osta­tecz­ny hor­ror utra­cił swo­ją męskość. Jest wie­le rze­czy gor­szych od roz­le­wu krwi – jed­na z nich to nie­wo­la”. Jesz­cze przed wybu­chem woj­ny, w słyn­nej mowie pogrze­bo­wej Pear­se powie­dział „Życie wyra­sta ze śmier­ci, a z gro­bów patrio­tów wyra­sta­ją żywe naro­dy”. Reto­rycz­ne zdol­no­ści Pearse’a wyróż­nia­ją go spo­śród wie­lu podob­nie myślą­cych Irland­czy­ków, któ­rzy –czę­sto pod jego wpły­wem – przyj­mo­wa­li „tana­to­cen­trycz­ną” kon­cep­cję kul­tu­ry naro­do­wej. Joy­ce rozu­miał, że prak­tycz­ną kon­se­kwen­cją takie­go myśle­nia jest nie­koń­czą­ca się ven­det­ta, że zawsze znaj­dzie się jakiś nie­po­msz­czo­ny świę­ty, ku chwa­le któ­re­go trze­ba prze­lać krew nie­wier­nych. Ze swo­jej wer­sji Ody­sei usu­nął zemstę Ody­se­usza na zalot­ni­kach.

W XV roz­dzia­le Ulis­se­sa Ste­fan Dedal odrzu­ca tezę, któ­rą Joy­ce w mło­dym wie­ku zakoń­czył esej o dra­ma­tach Ibse­na. Napi­sał wte­dy: „Naj­wyż­szą for­mą życia jest śmierć”. Pogar­dli­wy gry­mas, z jakim Dedal wspo­mi­na mło­dzień­czą hiper­bo­lę Joyce’a, skie­ro­wa­ny jest rów­nież w stro­nę Pearse’a i jego zwo­len­ni­ków. Kie­dy pod koniec roz­dzia­łu Ste­fa­na zacze­pia­ją pija­ni żoł­nie­rze angiel­scy, wiedź­ma Gum­my Gran­ny nama­wia go, żeby ich zabił. Poda­je mu szty­let mówiąc, że o poran­ku Dedal będzie w nie­bie, a Irlan­dia – wol­na. Ste­fan odpo­wia­da: pozwól mi żyć!  W Por­tre­cie arty­sty Dedal nie zga­dza się z opi­nią pro­sto­dusz­ne­go kole­gi ze stu­diów, któ­ry stwier­dza: „Przede wszyst­kim Irlan­dia, Stef­ku. Dopie­ro potem możesz być poetą czy misty­kiem”. Jak widać, sta­no­wi­ska anta­go­ni­stów, czy­li arty­sty i naro­du, ule­gły rady­ka­li­za­cji: we wcze­śniej­szej powie­ści Dedal może być poetą pod warun­kiem, że będzie trosz­czył się o Irlan­dię bar­dziej, niż o poezję; w póź­niej­szej musi już wal­czyć o życie. Trud­no się dzi­wić, że Dedal nie­uprzej­mie uci­na mam­ro­ta­nia Blo­oma na temat  korzy­ści, jakie mogli­by czer­pać z sie­bie nawza­jem arty­sta i naród. „Przy­pusz­cza pan, odparł  Ste­fan z pół­u­śmie­chem, że mógł­bym być waż­ny, ponie­waż nale­żę do fau­bo­urg Saint-Patri­ce, nazy­wa­ne­go w skró­cie Irlan­dią (…) Lecz ja przy­pusz­czam, że Irlan­dia musi być waż­na, ponie­waż nale­ży do mnie”. Chwi­lę przed­tem Blo­om usi­ło­wał nadać pozy­ty­wi­stycz­ne zna­cze­nie porze­ka­dłu ‚ubi patria, vita bene: „Miej­sce gdzie możesz dobrze żyć, taki jest sens tego, jeśli pra­cu­jesz”. Dedal, pija­ny i potur­bo­wa­ny, dystan­su­je się od postu­la­tów Blo­oma, z począt­ku dow­cip­nie, póź­niej obce­so­wo. Lecz już nie o nie­go toczy się gra. Rzecz w tym, co mogą ozna­czać sło­wa ubi patria, vita bene, wypo­wie­dzia­ne przez dubliń­skie­go Żyda w roku 1904.

Jako wcie­le­nie Ody­se­usza, Leopold Blo­om powi­nien być podróż­ni­kiem, tym­cza­sem nigdy nie wyje­chał z Irlan­dii. Jego wędrów­ki ogra­ni­cza­ją się do Dubli­na, któ­ry jest nie tyle mia­stem-pań­stwem, co mia­stem-świa­tem, choć w świa­do­mo­ści Blo­oma nie obja­wia się taki uni­wer­sa­lizm. Pod­czas całe­go, dłu­gie­go dnia przed­sta­wio­ne­go w powie­ści Blo­om raz po raz myśli o naj­roz­ma­it­szych udo­sko­na­le­niach, jakie moż­na by wpro­wa­dzić w mie­ście, od pocią­gnię­cia linii tram­wa­jo­wej na cmen­tarz po budo­wę spe­cjal­nej hali, w któ­rej wyna­laz­cy i racjo­na­li­za­to­rzy mogli­by nie­od­płat­nie pra­co­wać nad swo­imi wyna­laz­ka­mi. Nie­któ­re z pomy­słów Blo­oma są komicz­nie absur­dal­ne, inne – bar­dzo sen­sow­ne. Lecz wszyst­kie przy­cho­dzą mu na myśl dla­te­go, że trosz­czy się o jakość życia Dubliń­czy­ków. Wie­le drob­nych rze­czy, któ­re robi w cią­gu dnia umo­ty­wo­wa­nych jest współ­czu­ciem –odwie­dza dale­ką zna­jo­mą w szpi­ta­lu położ­ni­czym, bo dowie­dział się, że od kil­ku dni prze­ży­wa tam cięż­ki poród; poma­ga wdo­wie w uzy­ska­niu pie­nię­dzy z poli­sy ubez­pie­cze­nio­wej wła­śnie zmar­łe­go męża; prze­pro­wa­dza ślep­ca przez uli­cę, i tak dalej. Jed­no­cze­śnie gnę­bi go myśl o zdra­dzie mał­żeń­skiej, jakiej dopu­ści się tego dnia jego żona. Co pewien czas przy­cho­dzą mu do gło­wy cyta­ty z dzieł lite­rac­kich i muzycz­nych, w któ­rych waż­ną rolę odgry­wa zemsta, takich jak Ham­let i Don Gio­van­ni. Lecz Blo­om odrzu­ca zemstę w jakiej­kol­wiek posta­ci. Zemsta jest spra­wą hono­ru, zaś dla Blo­oma honor nie ma związ­ku z rela­cja­mi mał­żeń­ski­mi czy sek­su­al­ny­mi. Ist­nie­je jed­nak coś, co moż­na nazwać hono­rem oby­wa­tel­skim, i Blo­om tako­wy posia­da. Widać to naj­wy­raź­niej pod­czas anty­se­mic­kie­go incy­den­tu, któ­re­go spraw­cą jest zapi­ja­czo­ny nacjo­na­li­sta, nazy­wa­ny przez kom­pa­nów „Oby­wa­te­lem”. Na jego zaczep­ki Blo­om odpo­wia­da, wyli­cza­jąc nazwi­ska kil­ku słyn­nych Żydów, mię­dzy inny­mi Mark­sa, i dorzu­ca, że nawet Chry­stus był Żydem, czym wywo­łu­je atak furii „Oby­wa­te­la”. Blo­om nie oka­zu­je stra­chu i goto­wy jest bro­nić swo­ich prze­ko­nań, a przede wszyst­kim tego, że esen­cja­li­stycz­ne defi­ni­cje naro­du dys­kry­mi­nu­ją i poni­ża­ją przy­zwo­itych ludzi, takich jak on sam. Naród, mówi Blo­om, to „ci sami ludzie żyją­cy w tym samym miej­scu”. I choć zosta­je za tę defi­ni­cję wykpio­ny, nikt z obec­nych nie pro­po­nu­je innej, pre­cy­zyj­niej­szej.

Z punk­tu widze­nia naro­dow­ców, nie­któ­re z poczy­nań Blo­oma są szo­ku­ją­ce i świę­to­krad­cze. Jak zauwa­ża Leonard Platt, epi­zod w któ­rym Blo­om odda­je się mastur­ba­cji, podzi­wia­jąc wdzię­ki mło­dej kobie­ty na pla­ży, jest szcze­gól­nie pro­wo­ka­cyj­ny, ponie­waż opi­su­jąc tę pan­nę Joy­ce użył tych samych epi­te­tów, jaki­mi obda­rza­no ucie­le­śnie­nia Irlan­dii w posta­ciach pięk­nych dziew­cząt. Mastur­ba­cja Blo­oma jest dosłow­nym odpo­wied­ni­kiem tego, co nacjo­na­li­ści robi­li figu­ra­tyw­nie, fety­szy­zu­jąc swój kraj w dys­kur­sie kul­tu­ry i toż­sa­mo­ści naro­do­wej. Rów­nie wymow­ne w tym wzglę­dzie jest zakoń­cze­nie roz­dzia­łu XI:

 Gdy ojczy­zna moja zaj­mie swe miej­sce pomię­dzy.

Prrg­prrg.

To chy­ba burg.

Fff.Oo.Rrpr.

Naro­da­mi zie­mi. Niko­go z tyłu. Prze­szła. Wów­czas nie wcze­śniej. Tram­waj. Dzyń dzyń dzyń. Dobra okaz. Nad­cho­dzi. Dzyń­dzyń­dzyń­dzyń. Pewien jestem, że to bur­gund. Tak. Raz, dwa. Nie­chaj epi­ta­fium moje będzie. Dzy­y­y­y­y­y­yń. Napi­sa­ne.Skoń.

Ppr­rpf­fr­rp­pfff.

Czy­łem.

Pro­fa­na­cja w tym wypad­ku doty­czy ostat­nich słów Rober­ta Emme­ta, ska­za­ne­go na śmierć w 1803 roku za pró­bę wznie­ce­nia powsta­nia prze­ciw­ko Angli­kom. Wypusz­cza­jąc wiatr w trak­cie ich nie­mej recy­ta­cji Blo­om zda­je się oka­zy­wać pogar­dę dla mar­ty­ro­lo­gicz­nej tra­dy­cji Irland­czy­ków, lecz nie powin­ni­śmy go o to posą­dzać. Zbyt mało o niej wie, a może zbyt mało go ona obcho­dzi,  by mógł zająć tak wyra­zi­ste sta­no­wi­sko. W połą­cze­niu gór­no­lot­nych słów z odgło­sa­mi fizjo­lo­gicz­ny­mi nale­ża­ło­by raczej dostrzec sta­no­wi­sko Joyce’a, dla któ­re­go tra­dy­cja mar­ty­ro­lo­gicz­na mniej mia­ła wspól­ne­go z boha­ter­stwem, niż z bra­kiem rozu­mu. Jego zda­niem każ­da pró­ba wznie­ce­nia powsta­nia w Irlan­dii koń­czy­ła się nie tyl­ko klę­ską, lecz kom­pro­mi­ta­cją – poli­tycz­ną, mili­tar­ną i moral­ną. Two­rząc postać Blo­oma Joy­ce chciał poka­zać, że wła­śnie oso­ba nie­ska­żo­na mar­ty­ro­lo­gicz­nym fer­wo­rem może być wzo­rem cnót oby­wa­tel­skich.

Wyni­ka stąd, że dla Joyce’a ist­nie­nie suwe­ren­ne­go pań­stwa irlandz­kie­go nie było warun­kiem koniecz­nym do bycia oby­wa­te­lem. Zna­na mu prze­cież poli­tycz­na róż­ni­ca mię­dzy oby­wa­te­lem a pod­da­nym w ogó­le nie wcho­dzi w grę przy kon­stru­owa­niu tego aspek­tu posta­ci Blo­oma. Joy­ce zda­je się tym samym suge­ro­wać, że oby­wa­te­lem jest się wbrew pań­stwu, a nie dzię­ki jego ist­nie­niu. Tym zaś, co w posta­wie oby­wa­tel­skiej liczy się naj­bar­dziej, jest dzia­ła­nie lokal­ne, nie­zwią­za­ne bez­po­śred­nio z pro­ce­sem poli­tycz­nym. Zatem mówiąc ‚ubi patria, vita bene Blo­om nada­je sło­wu „patria” zna­cze­nie cał­kiem subiek­tyw­ne, a jed­no­cze­śnie – bar­dzo kon­kret­ne. Ojczy­zną jest Irlan­dia jako kraj, tery­to­rium z całym dobro­dziej­stwem inwen­ta­rza. W porów­na­niu z tym, nie­ist­nie­ją­ce pań­stwo irlandz­kie to fan­ta­zma­tycz­na kon­struk­cja, o któ­rej urze­czy­wist­nie­nie oby­wa­tel trosz­czyć się może, lecz nie musi.

Na szczę­ście nie ma potrze­by zada­wa­nia naiw­nych pytań o zbież­ność poglą­dów Blo­oma i jego twór­cy, ponie­waż opi­nie Joyce’a na każ­dy temat zosta­ły sta­ran­nie udo­ku­men­to­wa­ne. Jego wypo­wie­dzi na temat histo­rii i współ­cze­sno­ści Irlan­dii na ogół umo­ty­wo­wa­ne były poczu­ciem wła­snej krzyw­dy oraz podejrz­li­wo­ścią – Joy­ce wszę­dzie upa­try­wał spi­ski uknu­te prze­ciw­ko nie­mu i jego pisar­stwu. Cza­sa­mi robił to bez­pod­staw­nie, lecz fak­tom nie da się zaprze­czyć: znisz­cze­nie pierw­sze­go nakła­du Dubliń­czy­ków, zapis cen­zu­ry na Ulis­se­sa i roz­ma­ite napa­ści pra­so­we świad­czy­ły o wro­go­ści spo­łe­czeń­stwa irlandz­kie­go wobec czło­wie­ka, któ­ry ośmie­lił się „stwo­rzyć jego sumie­nie”. Po publi­ka­cji Ulis­se­sa sta­now­czo odma­wiał, kie­dy zapra­sza­no go do udzia­łu w impre­zach amba­sa­dy irlandz­kiej w Pary­żu, zachę­ca­no do wizy­ty w kra­ju czy choć­by zosta­niu, wraz z Yeat­sem i Sha­wem, człon­kiem-zało­ży­cie­lem irlandz­kiej aka­de­mii lite­ra­tu­ry. Uwa­żał, że po wyzwo­le­niu zaprze­pasz­czo­no nawet tę namiast­kę swo­bód oby­wa­tel­skich, jaka dana była Irland­czy­kom pod rzą­da­mi angiel­ski­mi. Oczy­wi­ście pro­bie­rzem wol­no­ści była sytu­acja lite­ra­tu­ry, a ści­ślej mówiąc – jego wła­snych dzieł. Lecz kry­te­rium to było w dużej mie­rze reto­rycz­nym udo­god­nie­niem, ponie­waż Joy­ce zda­wał sobie spra­wę z tego, co dzie­je się w innych dzie­dzi­nach życia spo­łecz­ne­go. A tak­że w poli­ty­ce – pro­wo­ko­wał towa­rzy­stwo wypo­wia­da­jąc pozy­tyw­ne opi­nie o Hitle­rze, lecz jed­no­cze­śnie poma­gał Żydom uciec z Nie­miec i osie­dlić się we Fran­cji, Irlan­dii czy USA. Dzię­ki jego pomo­cy wyemi­gro­wał mię­dzy inny­mi Her­mann Broch, a łącz­nie – kil­ka­na­ście osób. Świad­czy to dobit­niej o oby­wa­tel­stwie Joyce’a, niż godło pań­stwa, jakie wid­nia­ło na jego pasz­por­cie.

Pra­cu­jąc nad oni­rycz­ną fan­ta­sma­go­rią, zwa­ną aż do dnia jej publi­ka­cji Work in Pro­gress, potem zaś – Fin­ne­gans Wake, Joy­ce z wła­ści­wą sobie prze­ni­kli­wo­ścią podej­rze­wał, że nad­cho­dzą­ca woj­na odwró­ci uwa­gę świa­ta od jego nowej książ­ki. Nie mia­ła to być wszak­że pró­ba „stwo­rze­nia sumie­nia” ludz­ko­ści, tyl­ko nowe­go języ­ka, w któ­rym dało­by się zapi­sać mrocz­ne rela­cje mię­dzy cia­łem i śpią­cym umy­słem. Pod­czas snu boha­te­ro­wi Fin­ne­gans Wake odna­wia­ją się wspo­mnie­nia dzie­jów całej ludz­ko­ści, wyra­żo­ne w plą­ta­ni­nie języ­ków, dążą­cych ku wspól­nym począt­kom. Cza­sa­mi są to wspo­mnie­nia prze­ło­mo­wych chwil w dzie­jach róż­nych cywi­li­za­cji, innym razem – zale­d­wie wypi­te­go przed snem Guin­nes­sa, któ­ry odbi­ja się śpią­ce­mu na prze­strze­ni dwóch stron książ­ki, w bra­wu­ro­wym opi­sie mecha­ni­zmów fizjo­lo­gicz­nych i zde­for­mo­wa­nej przez sen świa­do­mo­ści ich zacho­dze­nia. Wytwa­rza­ne przez śpią­cy umysł fabu­ły i wystę­pu­ją­ce w nich posta­ci mają jed­nak sze­reg cech lokal­nych, to zna­czy – irlandz­kich, zaś histo­ria i teraź­niej­szość tego kra­ju są jed­nym z głów­nych wąt­ków Fin­ne­gans Wake. Tak jak we wcze­śniej­szych powie­ściach, poja­wia się arty­sta sło­wa – Shem the Pen­man, czy­li Shem pisarz bądź Shem od pió­ra. I ponow­nie jest on uwi­kła­ny w rywa­li­za­cję ide­olo­gicz­ną, któ­rej wyznacz­ni­ki pokrót­ce już przed­sta­wi­łem. Jed­ną z naj­waż­niej­szych cech She­ma jest pod­łość, widocz­na zra­zu w upodo­ba­niach kuli­nar­nych – woli on łoso­sia z pusz­ki niż wspa­nia­łe oka­zy pły­wa­ją­ce w ojczy­stych wodach. W iko­no­gra­fii naro­do­wej łosoś od daw­na cie­szył się uprzy­wi­le­jo­wa­nym miej­scem, sym­bo­li­zo­wał bowiem dobro­byt i płod­ność w tek­stach sta­ro­ir­landz­kich, zaś po odzy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści poja­wił się na mone­tach bitych przez pań­stwo­wą men­ni­cę, a zapro­jek­to­wa­nych pod kie­run­kiem Yeat­sa (przez angiel­skie­go arty­stę, co wywo­ła­ło obu­rze­nie naro­dow­ców). Prze­to łosoś nie jest zwy­kłą rybą: w dys­kur­sie kul­tu­ry naro­do­wej ozna­cza sta­łą rela­cję pomię­dzy este­tycz­ny­mi walo­ra­mi dobra kul­tu­ry a miej­scem jego powsta­nia. Zatem to, że łosoś pocho­dzi z wód irlandz­kich powin­no sta­no­wić o jego wyśmie­ni­tym sma­ku, i tyl­ko taki pod­lec, jak Shem od pió­ra ośmie­lił­by się twier­dzić, że bar­dziej sma­ku­je mu wyrób maso­wy, może wręcz – z impor­tu.

Pod­łość She­ma ujaw­nia się rów­nież w jego nie­chę­ci do wszel­kiej prze­mo­cy, zwłasz­cza wobec same­go sie­bie. Nie chce rzu­cić się do rze­ki ani wypa­lić sobie w łeb. Nie lubi nawet się kłó­cić. Nie mówi po irlandz­ku i czuć od nie­go czo­snek. Zosta­je zaata­ko­wa­ny przez dwa ugru­po­wa­nia, koja­rzą­ce się z nazwi­ska­mi Pearse’a i O’Reilly’ego (ten ostat­ni zdo­by­wał broń dla naro­do­wej opo­zy­cji; zgi­nął w Powsta­niu Wiel­ka­noc­nym). Obaj rewo­lu­cjo­ni­ści poja­wia­ją się już wcze­śniej, kie­dy Shem, zwa­ny wów­czas Hosty’m, ukła­da bal­la­dę pod tytu­łem „The Bal­lad of Per­s­se O’Reilly”. Tytuł jest dosyć zło­żo­nym kalam­bu­rem.  Śpią­cy boha­ter nazy­wa się Hugh Chimp­den Ear­wic­ker (w skró­cie HCE), zaś ear­wig to po angiel­sku sko­rek (wieść gmin­na nie­sie, że stwo­rze­nie to wła­zi śpią­cym do uszu). Sko­rek po fran­cu­sku to  per­ce-ore­il­le, czy­li pra­wie – Pear­se i O’Reilly. Dowia­du­je­my się przy oka­zji odśpie­wa­nia bal­la­dy, że jako poeta Shem zaczął od „Tuoni­sja­ni­zmu” lecz póź­niej stał się „Ani­man­do­wi­tą”. W pierw­szym z tych okre­śleń pobrzmie­wa nazwi­sko Ten­ny­so­na, auto­ra naj­słyn­niej­szej angiel­skiej  ele­gii XIX stu­le­cia, In Memo­riam, jak rów­nież wier­sza „Szar­ża lek­kiej bry­ga­dy”, w któ­rym glo­ry­fi­ku­je śmierć żoł­nie­rzy wysła­nych do boju przez nie­kom­pe­tent­nych dowód­ców. W sło­wie „tuoni­sja­nizm” odnaj­dzie­my – ety­mo­lo­gicz­nie – grzmot, a tak­że śmierć lub zabi­ja­nie. Z kolei „ani­man­do­wi­ta” jest twór­cą życia. I tak nale­ża­ło­by widzieć She­ma, któ­ry jed­nak dzia­ła w obrę­bie kul­tu­ry przy­po­mi­na­ją­cej mau­zo­leum, we wła­snym skost­nie­niu upa­tru­ją­cej potę­gę. W innym miej­scu w tek­ście poja­wia się zamek, do któ­re­go moż­na wejść poda­jąc hasło (Pear­se), na któ­re odzew brzmi „I’ll be dum­bed” (od „I’ll be dam­ned” – niech mnie dia­bli, lecz dosłow­nie – niech mi mowę odbie­rze). Czy­li tam, gdzie hasłem jest Pear­se, milk­ną muzy, a co waż­niej­sze – arty­ści. Do tego, by w zmie­nia­ją­cych się realiach kul­tu­ry euro­pej­skiej naro­do­wy, tana­to­cen­trycz­ny model irlandz­ki mógł „sku­tecz­nie” funk­cjo­no­wać, potrzeb­na jest prze­moc i roz­lew krwi – rozu­miał to Pear­se, i mię­dzy inny­mi stąd jego nawo­ły­wa­nia do mar­ty­ro­lo­gicz­nej wal­ki. „Sko­rek” w gło­wie HCE obja­wia się wie­lo­krot­nie, lecz jedy­nym rezul­ta­tem jego pod­że­gań będzie powsta­nie poran­ne, a koniecz­na do rezu­rek­cji śmierć – zale­d­wie snem.

Czy ozna­cza to, że Joy­ce nie doce­niał roli, jaką w toż­sa­mo­ści naro­du, w jego wewnętrz­nej spój­no­ści, a wręcz – meta­fi­zycz­nej moż­li­wo­ści bycia odgry­wa­ją zmar­li? I nie rozu­miał, że to, co w ten spo­sób okre­śla naród, w rów­nym stop­niu odno­si się do mniej­szych spo­łecz­no­ści? Sądzę, że cała jego twór­czość wska­zu­je na pochop­ność takich podej­rzeń. Roz­łącz­ność naro­du i arty­sty jest fik­cją, słu­żą­cą reto­ry­ce naro­dow­ców o wie­le sku­tecz­niej, niż arty­stom pro­kla­mu­ją­cym bez­względ­ną auto­no­mię swo­jej sztu­ki. Ponie­waż Joy­ce pra­gnął stwo­rzyć „sumie­nie naro­du”, o tak zwa­nej „sztu­ce dla sztu­ki” w jego przy­pad­ku mówić nie moż­na. Prze­ciw­nie – toż­sa­mość Irlan­dii w jego pisar­stwie jest reali­stycz­ną alter­na­ty­wą dla obra­zu naro­du spre­pa­ro­wa­ne­go przez nacjo­na­li­stów, reali­stycz­ną w zna­cze­niu, jakie nadał temu sło­wu Oscar Wil­de twier­dząc, że  „XIX-wiecz­na nie­chęć do reali­zmu to wście­kłość Kali­ba­na na widok wła­sne­go odbi­cia w lustrze”. Lecz nie­roz­łącz­ność rozu­mia­na w sen­sie naj­głęb­szym to cał­kiem co inne­go, niż ta zade­kre­to­wa­na bądź wyma­ga­na w sen­sie funk­cjo­nal­nym. O zacho­wa­nie odręb­no­ści w tym wzglę­dzie dopo­mi­nał się Joy­ce i jako arty­sta, i oby­wa­tel. To nie zmar­li pra­gną posiąść arty­stę, lecz żywi, któ­rzy zmar­łych wyko­rzy­stu­ją tak, jak­by z nich „żyli”, w jak naj­bar­dziej przy­ziem­nym poję­ciu. Czy to przy­pa­dek, że w Ulis­se­sie dyrek­tor cmen­ta­rza jest poli­cyj­nym szpic­lem? Być może – Joy­ce oscy­lu­je mię­dzy dosłow­nym reali­zmem histo­rycz­nym i nagi­na­niem fak­tów do potrzeb fabu­lar­nych bądź tema­tycz­nych. Lecz nie­przy­pad­ko­we są prze­my­śle­nia Blo­oma na temat tre­ści napi­sów nagrob­nych. Zamiast sakra­men­tal­nych for­mu­łek cie­kaw­szy był­by jakiś kon­kret „z życia wzię­ty”, na przy­kład – „dobrze dusi­łam bara­ni­nę”. Fakt śmier­ci stał­by się wów­czas mniej donio­sły, niż histo­ria życia, a prze­cież to, cze­go zmar­ły doko­nał lub na co się porwał wię­cej zna­czy niż to, że był śmier­tel­ni­kiem.

Rów­nież nie­przy­pad­ko­wa jest nazwa jed­nej z grup, ata­ku­ją­cych She­ma: „quic­kli­mers”. Sło­wo pocho­dzi od „quic­kli­me”, czy­li wap­na nie­ga­szo­ne­go. W 1912 roku, na wieść o tym, że dru­karz znisz­czył skład Dublin­czy­ków, Joy­ce napi­sał wier­szyk zaty­tu­ło­wa­ny „Gas from a Bur­ner”, w któ­rym porów­nu­je ten „patrio­tycz­ny” gest do nagon­ki na Par­nel­la, roz­pę­ta­nej po wyj­ściu na jaw jego roman­su z zamęż­ną kobie­tą ( jej mał­żeń­stwo od daw­na było fik­cją). W awan­gar­dzie ata­ku był kościół kato­lic­ki, a naucza­nie księ­ży wkrót­ce prze­ko­na­ło wie­lu Irland­czy­ków, że boha­ter naro­do­wy, dążą­cy do uzy­ska­nia nie­pod­le­gło­ści kra­ju dro­gą par­la­men­tar­ną, jest nie­god­nym ich zaufa­nia cudzo­łóż­cą. W wier­szu Joyce’a Par­nell dosta­je po oczach wap­nem. Sądzę, że w tym porów­na­niu kry­je się pró­ba iden­ty­fi­ka­cji auto­ra z Par­nel­lem, śmie­lej (choć zara­zem dys­kret­niej) pod­ję­ta w sce­nie z She­mem. Par­nell wal­czył o nie­pod­le­głość meto­da­mi poko­jo­wy­mi, i już to czy­ni z nie­go boha­te­ra w oczach Joyce’a. Został odrzu­co­ny przez ogłu­pia­ły i nie­wdzięcz­ny naród. Wkrót­ce potem zmarł, a pozba­wio­ne jego przy­wódz­twa poli­tycz­ne nego­cja­cje ugrzę­zły na dłu­gie lata. Oto przy­kład zmar­łe­go, o któ­rym pamięć war­to pie­lę­gno­wać. Oto zara­zem uoso­bie­nie cnót oby­wa­tel­skich, w odróż­nie­niu od fik­cyj­ne­go Blo­oma – praw­dzi­we. Z tej per­spek­ty­wy odrzu­ce­nie zemsty przez Blo­oma nabie­ra nowe­go zna­cze­nia, gdyż pomsz­cze­nie zdra­dy mał­żeń­skiej zosta­je histo­rycz­nie nace­cho­wa­ne.  Irlan­dia zemści­ła się na Par­nel­lu. Potę­pi­ła go, bio­rąc tym samym w obro­nę męża jego kochan­ki. Był on ofi­ce­rem armii bry­tyj­skiej.

Za bez­po­śred­nią przy­czy­nę śmier­ci Par­nel­la poda­no naj­pierw atak ser­ca. Lecz wia­do­mo, że był czło­wie­kiem o wątłym zdro­wiu, i zapew­ne wie­le dole­gli­wo­ści na raz dopro­wa­dzi­ło do zgo­nu. Osta­tecz­na zapaść nastą­pi­ła po tym, jak prze­ma­wiał na wie­cu w desz­czu. Czy śmierć chło­pa­ka, któ­ry „umarł dla Gre­ty”, sto­jąc na desz­czu pod jej oknem, mia­ła­by być alu­zją do Par­nel­la? Gre­ta odrzu­ci­ła jego zalo­ty, jeśli moż­na tak nazwać samo­bój­cze w skut­kach wyrze­cze­nie. Podob­nie Irlan­dia odrzu­ci­ła Par­nel­la. Być może to skła­nia­ło Joyce’a do prób utoż­sa­mie­nia nie­któ­rych boha­te­rów swo­ich powie­ści, lub wręcz sie­bie same­go, z Par­nel­lem. Pró­by te musia­ły pły­nąć z prze­świad­cze­nia, że i odda­ny oby­wa­tel, i bez­kom­pro­mi­so­wy arty­sta, zosta­ną przez Irlandz­kich naro­dow­ców oraz ich kościół odrzu­ce­ni.