wywiady / o książce

Wiersz jest synonimem czasu

Anna Adamowicz

Jerzy Jarniewicz

Rozmowa Anny Adamowicz z Jerzym Jarniewiczem, towarzysząca premierze książki Puste noce, wydanej nakładem Biura Literackiego 4 grudnia 2017 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Anna Ada­mo­wicz: Sto­sun­ko­wo szyb­ko, bo już dwa i pół roku po pre­mie­rze dobrze przy­ję­tej Wody na Mar­sie, odda­jesz do rąk czy­tel­ni­ków nową książ­kę z wier­sza­mi. Zacznę od pyta­nia cie­kaw­skiej młod­szej kole­żan­ki po pió­rze – skąd przy­szedł kon­cept Pustych nocy, jak się kry­sta­li­zo­wał? Zro­dził się po napi­sa­niu Wody… czy cza­ił się z tyłu gło­wy już wcze­śniej?

Jerzy Jar­nie­wicz: U mnie tak jest, że wier­sze, nawet uło­żo­ne w tomik, czy­li jakoś ze sobą współ­gra­ją­ce, nie rodzą się w jed­nym cza­sie, nie mają kon­kret­ne­go począt­ku, ale wyła­nia­ją się powo­li i nie zawsze sku­tecz­nie ze słów i obra­zów, któ­re gro­ma­dzą się w pamię­ci, czy – jak wolisz – z tyłu gło­wy, od kie­dy zaczą­łem mówić i słu­chać, jak mówią inni. Życia wier­szy nie wyzna­cza­ją okre­sy od tomi­ku do tomi­ku, a roz­po­czę­cie pisa­nia nowej książ­ki nie ozna­cza, że w tej wła­śnie chwi­li zaczy­na­ją się rodzić, jak je nazy­wasz, kon­cep­ty. One w jakiejś, choć­by szcząt­ko­wej czy wid­mo­wej for­mie, są już wcze­śniej.

Pobrzmie­wa mi w tych wier­szach atmos­fe­ra roz­pa­du, roz­kła­du i podob­nych rze­czy. Ponie­waż mnie rów­nież inte­re­su­je roz­pad (choć reali­zu­ję to zain­te­re­so­wa­nie na zgo­ła odmien­ne od two­ich spo­so­by), prze­kor­nie zapy­tam: cóż jest tak nęcą­ce­go w nie­uchron­nie postę­pu­ją­cym uni­ce­stwia­niu, że wewnętrz­ny przy­mus popy­cha do two­rze­nia kolej­nych wier­szy drą­żą­cych ten temat?

Nie mam tur­pi­stycz­nych upodo­bań, roz­kład mnie nie nęci, a jeśli jest w wier­szach, to dla­te­go, że widocz­nie być musi, bo taki się nam, sor­ry, wyrych­to­wał świat. Roz­pad nie inte­re­su­je mnie bar­dziej niż popi­sy Mag­da­le­ny Ogó­rek albo to, co się dzie­je, kie­dy dwo­je ludzi idzie ze sobą do łóż­ka, albo cho­dzić do łóż­ka prze­sta­je. W zasa­dzie „roz­pad” to zbyt ogól­ne sło­wo, żeby mnie zain­te­re­so­wa­ło. Bo o czym kon­kret­nie mówi­my? O odej­ściach bli­skich nam ludzi? O koń­cu par­szy­wie­ją­cej miło­ści? O ucie­ka­ją­cym życiu i zmia­nach z tym zwią­za­nych? Czy o roz­pa­dzie Unii Euro­pej­skiej? Moż­na by dodać jesz­cze roz­pad języ­ka, jego roz­war­stwie­nie, frag­men­ta­cję, poja­wie­nie się w nim obcych ciał, choć w moim wier­szu rów­no­wa­ży go skład­nia. A ta aku­rat inte­re­su­je mnie rze­czy­wi­ście. Jak przejść od jed­ne­go zda­nia do dru­gie­go, choć to zda­nia odmien­ne, nie­przy­sta­wal­ne? Jak bar­dzo zda­nie może się roz­wi­jać, by pozo­stać zda­niem? Kie­dy tra­ci swo­ją spój­ność? Co wyni­ka ze zda­nio­wych zapę­tleń? Co się dzie­je, kie­dy zda­nie dobie­ga kre­su i dalej iść nie chce?

W two­ich poprzed­nich książ­kach (szcze­gól­nie chy­ba w Wodzie na Mar­sie) na pierw­szy plan wybi­ja­ła się tym­cza­so­wość, akcy­den­tal­ność tek­stów, nato­miast w Pustych nocach moim zda­niem jest – z jed­nej stro­ny – wię­cej nawią­zy­wa­nia do prze­szło­ści (swo­iste fla­sh­bac­ki, któ­rych doświad­cza pod­miot), z dru­giej – wię­cej uni­wer­sa­li­zmu prze­bi­ja­ją­ce­go przez współ­cze­sne fata­łasz­ki. Nie­wiel­kie prze­su­nię­cie myśle­nia o wier­szu czy zupeł­nie chy­bio­ny trop (z mojej stro­ny)?

Nie odno­szę wra­że­nia, żeby w tej książ­ce było szcze­gól­nie wie­le „nawią­zy­wań do prze­szło­ści”. I nie żebym się ich wystrze­gał czy wyrze­kał, bo prze­cież prze­szłość, ta god­na uwa­gi, to – jeśli mogę spa­ra­fra­zo­wać kla­sy­ka – dziś, tyle że wczo­raj. Widzę to tak, że nie ma prze­szło­ści poza tym, cze­go doświad­czam dzi­siaj. Jeśli w wier­szach poja­wia­ją się jakieś obra­zy czy histo­rie z dzie­ciń­stwa, to tyl­ko w klin­czu z tym, co dzie­je się teraz. W Pustych nocach jest spo­ro nawią­zań do tego, co się wyda­rzy­ło cał­kiem nie­daw­no, jeśli nie przed kil­ko­ma tygo­dnia­mi, to przed trze­ma, czte­re­ma mie­sią­ca­mi. Do wier­szy wepcha­ła mi się, wpa­ra­do­wa­ła „chwi­la obec­na”. Teraź­niej­szość, nie prze­szłość.

Co powie­dziaw­szy, przy­znam, że jest tu wie­le wojen­nych tro­pów i w nich może odzy­wa się wywo­ła­na przez cie­bie prze­szłość. Wie­le wier­szy nazna­czo­nych jest czymś, co nazwał­bym moją wojen­ną trau­mą. Dziw­na to trau­ma, bo prze­cież uro­dzi­łem się po woj­nie i woj­ny – dru­giej świa­to­wej – nie doświad­czy­łem. A jed­nak moje doj­rze­wa­nie prze­bie­ga­ło w cie­niu wojen­nych opo­wie­ści bli­skich i nie­bli­skich, w cie­niu wojen­nych obra­zów, obok cie­płych jesz­cze wojen­nych śla­dów i w towa­rzy­stwie wojen­ne­go języ­ka. Nie­daw­no roz­ma­wia­łem z kuzyn­ką, któ­ra zupeł­nie nie­spro­wo­ko­wa­na zaczę­ła o tym samym – o tym naszym wojen­nym gar­bie – mówić. Żeśmy jakoś tą woj­ną ska­że­ni, prze­gię­ci, prze­trą­ce­ni, że nasza wyobraź­nia tą woj­ną zatru­ta i wypa­czo­na. To wynik oczy­wi­ście świe­żo­ści wojen­nych wyda­rzeń, bo uro­dzi­łem się zale­d­wie trzy­na­ście lat po jej zakoń­cze­niu, ale też, przy­po­mnę, pań­stwo­wej pro­pa­gan­dy, któ­ra cho­wa­ła nas w prze­świad­cze­niu, że już, już, lada dzień, a wró­cą i pod­pa­lą nasz dom. No, a dodaj do tego te ślicz­ne naro­do­we pio­sen­ki o tym, jaka to wojen­ka jest ład­na, ile w niej sek­sa­pi­lu, jak się do niej wszy­scy gar­ną, choć­by byli bez bro­ni, i jak pięk­nie śmierć cału­je. Nie wiem, czy jest na świe­cie dru­ga kul­tu­ra, któ­ra by stwo­rzy­ła taki obraz woj­ny jako kochan­ki, wojen­ki jako przy­go­dy miło­snej czy kom­pen­sa­cji miło­ści utra­co­nej. Odbi­ja się to nam czkaw­ką do dziś. Zuzan­na Sala nazwa­ła to traf­nie pró­bą emo­cjo­nal­ne­go szan­ta­żu.

W ostat­nim cza­sie mod­na (tak, użyj­my tego brzyd­kie­go sło­wa) zro­bi­ła się poezja zaan­ga­żo­wa­na. Oso­bi­ście uwa­żam (i moc­no się tego trzy­mam), że każ­da poezja jest zaan­ga­żo­wa­na, ale na potrze­by tej roz­mo­wy przyj­mij­my intu­icyj­ną defi­ni­cję zawę­żo­ną. W ramach tej defi­ni­cji powiem, że two­ja poezja w moim odczu­ciu zaan­ga­żo­wa­na nie jest, mimo że wie­lo­krot­nie odno­sisz się do roz­ma­itych wyda­rzeń z ostat­nich mie­się­cy (wymie­nić tu moż­na choć­by pro­test leka­rzy rezy­den­tów czy pożar wie­żow­ca w Lon­dy­nie), któ­re cza­sa­mi aż pro­szą się o coś wię­cej niż te mimo­wol­ne migaw­ki, w któ­rych wystę­pu­ją. Po raz kolej­ny prze­kor­nie: dla­cze­go migaw­ki pozo­sta­ją migaw­ka­mi, nie pęcz­nie­ją w więk­sze obra­zy, w któ­rych pod­miot opo­wia­dał­by się po któ­rejś ze stron? Dla­cze­go pod­miot stoi z boku, nie przy­łą­cza się ani do mar­szu, ani do kontr­mar­szu?

Nie wiem, jak rozu­miesz zawę­żo­ną defi­ni­cję zaan­ga­żo­wa­nia. Jeśli masz na myśli poli­tycz­ny i spo­łecz­ny wymiar wier­sza, to w Pustych nocach widzę go aż za dobrze. Puste noce, wbrew temu, co mówisz, są zaan­ga­żo­wa­ne, tyle że po swo­je­mu. Znaj­dziesz tam wier­sze, któ­re ktoś mógł­by odczy­tać jako, powiedz­my, reak­cję na zja­wi­ska z kil­ku obsza­rów nie­daw­nych spo­łecz­nych napięć. Sam dostrze­gam dwa, może trzy takie obsza­ry, ale ich tu nie nazwę, bo to był­by jed­nak obciach. O poża­rze wie­żow­ca wspo­mi­nam w wier­szu, któ­ry sta­wia pyta­nie o moż­li­wość włą­cze­nia się wier­sza w rze­czy­wi­stość cudze­go cier­pie­nia i czy­jejś nie­od­po­wie­dzial­no­ści, o zasad­ność takiej inge­ren­cji, jaką była­by pró­ba nazwa­nia tej rze­czy­wi­sto­ści. A migaw­ki pozo­sta­ją migaw­ka­mi, bo rze­czy­wi­stość docie­ra do nas migaw­ko­wo. Czy, żeby już trzy­mać się jed­ne­go przy­kła­du, pożar w Lon­dy­nie oglą­da­łaś w migaw­kach, czy pod­czas wie­lo­go­dzin­nej trans­mi­sji, do tego fil­mo­wa­nej z pię­ciu­set kamer, by dać ci peł­ny obraz? No i wresz­cie: czy pod­miot się opo­wia­da? Opo­wia­da się, gdy czu­je, że musi się opo­wie­dzieć, bo rzecz go doty­ka, wście­ka, dołu­je, nie­po­koi. I nie opo­wia­da się, kie­dy widzi, że to opo­wie­dze­nie się nie z nie­go wyni­ka, a jest mu narzu­co­ne, bo ktoś sobie wymy­ślił, że świat jest czar­no-bia­ły, i ogło­sił zaciąg do swo­jej – bia­łej, ma się rozu­mieć – armii. Nie­opo­wie­dze­nie się może być w takich warun­kach gestem ze wszech miar poli­tycz­nym. I rewo­lu­cyj­nym. Tak jak opo­wie­dze­nie się może być i bywa gestem kabo­tyń­stwa lub tchó­rzo­stwa. Przy­po­mnę jesz­cze – prze­pra­szam, jeśli to jest zbyt oczy­wi­ste – że pod­miot w wier­szu nie zawsze cie­szy się przy­chyl­no­ścią auto­ra. Autor wier­sza może, bo mu wol­no i ma taką wła­dzę, stwo­rzyć taki pod­miot, któ­ry mu ością w gar­dle sta­je i któ­re­mu by ręki nie podał. Mam wra­że­nie, że uważ­ny czy­tel­nik zdo­ła wyczy­tać z tych wier­szy, na czym pole­ga i jak wyglą­da moje autor­skie opo­wie­dze­nie się.

Wpraw­dzie jest tego nie­du­żo, ale tu i tam widać odcisk trze­wi­ka Ada­ma Mic­kie­wi­cza (a to w mot­cie do jed­ne­go z tek­stów, a to w samym cie­le wier­sza). Na ile jego odwie­dzi­ny w Pustych nocach zosta­ły zapla­no­wa­ne, a na ile wyni­kły z, nazwij­my to, przy­pad­ku, z tego, że aku­rat „tak się napi­sa­ło”?

Chcia­łem odpo­wie­dzieć, że „tak mi się napi­sa­ło”, bo to było­by zabaw­ne mieć Mic­kie­wi­cza z przy­pad­ku. Ale nie, nie napi­sa­ło mi się. Poli­czy­łem te odci­ski Mic­kie­wi­cza i mówisz, że nie­du­żo? Nali­czy­łem sie­dem cyta­tów. Wycho­dzi śred­nio jeden odcisk na sześć wier­szy. Ten Mic­kie­wicz nie jest przy­pad­ko­wy, ale też nie był zapla­no­wa­ny. Myśląc o tym dzi­siaj, powie­dział­bym, że wziął się z dwóch powo­dów. Po pierw­sze, jego wier­sze były pierw­szy­mi wier­sza­mi, jakie w życiu pozna­łem, bo recy­to­wa­ła mi je z pamię­ci bab­ka, gdy ja do malu­chów i śred­nia­ków cho­dzi­łem. To były cza­sy przed tele­wi­zją, do kina też jesz­cze mnie rodzi­ce nie bra­li, w ramach wie­czor­nej roz­ryw­ki recy­to­wa­no mi więc taki na przy­kład „Kur­ha­nek Mary­li”, a ja prze­ży­wa­łem chwi­le gro­zy. Prze­cho­dzi­ły mnie ciar­ki, gdy słu­cha­łem tych śpiew­nych histo­rii o miło­ści, śmier­ci i duchach. A w powtó­rzo­nym „nie masz, nie masz Mary­li” sły­sza­łem całą mize­rię życia, nie mając jesz­cze poję­cia, czym to życie jest, czym jest śmierć, czym utra­ta. Do dzi­siaj to pamię­tam. Wyso­kie okna duże­go poko­ju drżą od prze­jeż­dża­ją­cych auto­bu­sów i cię­ża­ró­wek, sufit prze­ci­na­ją świa­tła samo­cho­dów, bab­ka sie­dzi na skra­ju łóż­ka i recy­tu­je w pół­mro­ku. Mój pierw­szy dreszcz. Mój pierw­szy język miło­ści i śmier­ci. Po dru­gie, o czym napi­sał Adam Popra­wa w swo­jej recen­zji, Mic­kie­wicz two­rzy taką tria­dę erotyka–wojna–prawo, któ­ra chy­ba spraw­dza się w tym tomie. Nie sądzisz, że to się jakoś kom­po­nu­je z przy­wo­ły­wa­ny­mi rów­nie czę­sto pio­sen­ka­mi o uła­nach, sek­sie i woj­nie? To były pod­sta­wo­we matry­ce mojej języ­ko­wej wyobraź­ni.

Zwró­ci­łam uwa­gę na powra­ca­ją­ce moty­wy zwią­za­ne z imio­na­mi, choć­by „mogę odczytać/ tyl­ko two­je imię, albo to, co przy­śni­ło mi się, że jest/ two­im imie­niem”, „Dom, w któ­rym zamiesz­ka­ją ryby, nazwę/ Mokry Przed­świt”, „na nowo mogę pona­zy­wać zwierzęta/ ze sto­łecz­ne­go zoo”. Czym dla cie­bie jest w poezji gest nada­wa­nia imie­nia, czym jest imie­nia zapo­mi­na­nie lub myle­nie? Pozor­ny suk­ces języ­ka zakoń­czo­ny póź­niej klę­ską?

Dla każ­de­go, kto robi w sło­wie, imio­na czy nazwy wła­sne są jak łyk świe­że­go powie­trza. Chy­ba dla każ­de­go. To jedy­ne sło­wa, któ­re tak bar­dzo łączą się z ist­nie­niem, z jego poje­dyn­czo­ścią, z kon­kre­tem. Nie masz imie­nia, zni­kasz. Zmie­niasz imię, zmie­niasz się sama. Masz kil­ka imion, ist­nie­jesz kil­ka­krot­nie. Przyj­mu­jesz czy­jeś imię, utoż­sa­miasz się z kimś. Fał­szy­we imię zafał­szo­wu­je cię. Powta­rzasz czy­jeś imię, to jak­byś się z tym kimś kocha­ła. I tak dalej. Imię wią­że się z kon­kret­ną oso­bą czy przed­mio­tem, a w zasa­dzie robi coś wię­cej: powo­łu­je je do życia. Nie wyobra­żam sobie poezji bez imion, choć­by ukry­tych w jej głę­bo­kich pod­zie­miach. To więź wier­sza z rze­czy­wi­sto­ścią, lub z „rze­czy­wi­sto­ścią”, jak­kol­wiek by ją rozu­mieć.

Czy zapo­ży­cze­nia z języ­ka praw­ni­cze­go są pró­bą poszu­ki­wa­nia języ­ka pre­cy­zyj­niej­sze­go, bar­dziej ade­kwat­ne­go do wyra­że­nia doświad­cze­nia, języ­ka, któ­ry wyra­zi nie­wy­ra­żal­ne?

Prze­ciw­nie, ten niby pre­cy­zyj­niej­szy język jest jakimś kosz­ma­rem. Frag­men­ty z kodek­su kar­ne­go czy z pra­wa rodzin­ne­go, któ­re cytu­ję tu i ówdzie w książ­ce, to prze­cież gro­za. Nijak się on ma do doświad­cze­nia. Wiersz „Defi­la­da” zesta­wi­łem z pierw­szych zdań kolej­nych para­gra­fów kodek­su kar­ne­go z czę­ści doty­czą­cej woj­ska. Nic w tych zda­niach nie zmie­nia­łem, a włos się na gło­wie jeży, kie­dy się to czy­ta. Włos się jeży i chce się śmiać. To jeden, wca­le nie naj­waż­niej­szy, z wie­lu języ­ków, któ­ry­mi mówi się w tej książ­ce.

Książ­ka zosta­je wyda­na w tym samym roku, w któ­rym, jak mówi­łeś, roz­gry­wa­ją się pew­ne wyda­rze­nia w niej wspo­mnia­ne. Skła­nia mnie to do zada­nia pyta­nia, na ile istot­na jest odle­głość cza­so­wa mię­dzy napi­sa­niem wier­sza a jego publi­ka­cją? Czy gdy­by z jakichś powo­dów Puste noce zosta­ły wyda­ne za rok, dwa lub pięć lat, zaszko­dzi­ło­by to w jakiś spo­sób wier­szom i ich odbio­ro­wi ze wzglę­du na ich doraź­ność?

Dla mnie odle­głość cza­so­wa, któ­ra jest istot­na, to nie ta mię­dzy napi­sa­niem a opu­bli­ko­wa­niem wier­sza, ale mię­dzy jego powsta­niem a odzy­wa­ją­cy­mi się w nim wyda­rze­nia­mi. Otóż lubię, kie­dy ta dru­ga odle­głość jest jak naj­mniej­sza, bo to zna­czy, że wiersz jest bli­sko cza­su, w któ­rym powsta­je. I razem z tym cza­sem powi­nien odcho­dzić w prze­szłość, to zna­czy nie zni­kać, ale tra­cić na przej­rzy­sto­ści, na tej oczy­wi­stej czy­tel­no­ści, tak jak tra­ci na czy­tel­no­ści świat minio­nych epok, któ­ry odcho­dzi i zamie­nia się w coraz to głęb­szą tajem­ni­cę. Myśle­nie, że wiersz jest czymś ponad­cza­so­wym, uwa­żam za absurd. Czy język, jego two­rzy­wo, jest poza cza­sem, nie sta­rze­je się, nie umie­ra? No, weź. Wiersz zawsze jest skądś, zawsze nale­ży do jakie­goś cza­su, czy­li zawsze jest doraź­ny. Co nie zna­czy, że kie­dy zapo­mni­my, cze­go kon­kret­nie doty­czy­ły wspo­mnia­ne w nim wyda­rze­nia, prze­sta­je być dla nas waż­ny. Jest wte­dy być może nawet waż­niej­szy, bo przy­po­mi­na o naszej histo­rycz­no­ści, o tym, że żyje­my zanu­rze­ni w cza­sie i że inne­go, poza cza­sem, życia nikt dla nas nie przy­go­to­wał. Mógł­bym pod­su­mo­wać: wiersz to jeden z cie­kaw­szych syno­ni­mów cza­su.

 

O autorach i autorkach

Anna Adamowicz

Urodziła się w 1993 roku w Lubinie, mieszka i pracuje we Wrocławiu. Diagnostka laboratoryjna, poetka, autorka pięciu książek, z których najnowsza to Stłuc. Kręgosłup Tytanii Skrzydło. Nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia oraz międzynarodowej Nagrody Václava Buriana. Wyróżniona Nagrodą im. Wisławy Szymborskiej. Tłumaczona na języki i obrazy.

Jerzy Jarniewicz

Urodzony 4 maja 1958 roku w Łowiczu. Poeta, tłumacz, krytyk. W 1982 r. ukończył anglistykę na Uniwersytecie Łódzkim, w 1984 r. filozofię. Autor między innymi tomów poetyckich Dowód z tożsamości (2003), Oranżada (2005), Na dzień dzisiejszy i chwilę obecną (2012) czy Woda na Marsie (2015), licznych przekładów literatury zagranicznej oraz książek krytycznoliterackich. Od 1994 r. redaktor "Literatury na Świecie". Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", "Tygodnikiem Powszechnym" i "Tyglem Kultury". Mieszka w Łodzi.

Powiązania