Kuchnia poetów
Tadeusz Pióro
Strona cyklu
Cykl na nowoTadeusz Pióro
Urodzony 15 marca 1960 roku w Warszawie. Poeta, tłumacz, felietonista. W roku 1993 obronił doktorat na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley (o twórczości Jamesa Joyce'a i Ezry Pounda). Do roku 1997 wykładał na Southern Methodist University w Dallas, obecnie adiunkt anglistyki w Instytucie Anglistyki. W latach 2000-2005 felietonista kulinarny „Przekroju”, oraz miesięcznika „Pani” (w latach 2005-2013). Redaktor naczelny „Dwukropka” (2002-2003). Mieszka w Warszawie.
Jeżeli zechcielibyśmy podzielić ludzkość według upodobań i kompetencji kulinarnych, bez trudu dałoby się wyróżnić mięsożernych i roślinożernych, wyrafinowanych i niewybrednych, głodnych i sytych. Jednak zawężając obserwowaną grupę do poetów, dostrzeżemy, że podziały te są mniej istotne niż zmienna skala ekscentryczności, na której możemy ulokować twórców żyjących i nieżyjących, młodszych i starszych, kobiety i mężczyzn. Chyba nie odejdę zbyt daleko od prawdy, zakładając, że większość mieszkańców naszej części świata oczekuje od poetów pewnej ekscentryczności, choćby niewielkiego zdziwaczenia. Niekoniecznie w kwestiach kulinarnych, lecz to one właśnie stanowią najwdzięczniejszy temat do rozmów, ponieważ znajdują się na styku sfery prywatnej, niekiedy wręcz intymnej, z publiczną.
W wierszu „Debiut w internecie” Marta Podgórnik zwięźle przedstawia pewien fundamentalny konflikt: „pisarz musi opisać obszernie co czuje/ jest to trudne gdy kaszkę dla dziecka gotuje”. W istocie, wielu poetów, z którymi rozmawiałem o kuchni, przyznaje, że nieznane im są tajniki, a nawet podstawy sztuki kulinarnej. Zapytany, czy cokolwiek samemu gotuje, Maciej Melecki z Mikołowa odparł: „Owszem. Wodę”. Julia Fiedorczuk, poetka z Serocka, przyznaje, że potrafi przyrządzać „chińszczaki”, czyli azjatyckie „schnellzupki” z makaronem. Co więcej, zupki te są jej ulubioną potrawą. Takie samozadowolenie wzbudza zazdrość tych poetów, którzy nie przepadają za własną produkcją kulinarną. To, co dobre, kojarzy im się z cudzą kuchnią – choćby miał to być fast food. Skierniewicki poeta Darek Foks jest w tej mierze najbardziej radykalny. Jego ulubione dania to pizza i hot dogi. Oczywiście, nie przyrządza ich w domu, lecz kupuje w budkach, najlepiej w okolicach dworców kolejowych, bo tam potrawy te „mają najbardziej autentyczny wygląd, zapach i smak”.
Na przeciwległym biegunie znajdziemy smakoszy i sybarytów, zazwyczaj poetów starszych i bardziej majętnych, których gust wykształcał się przez dziesięciolecia. Do najsłynniejszych spośród nich należała Gertruda Stein, błogosławiona przez los własną kucharką, a zarazem towarzyszką życia, Alicją B. Toklas. O szczęśliwym pożyciu świadczyć mogła tusza amerykańskiej poetki i prozatorki, porównywalna z gabarytami Lucyny Ćwierczakiewiczowej, która była wszak wielką mistrzynią kuchni, podczas gdy Gertruda Stein gotowała tylko wodę. Harry Mathews, podobnie jak Stein mieszkający we Francji, jest wielkim smakoszem, jak również kuchmistrzem. Lecz na pytanie, co lubi najbardziej, odpowiada skromnie, że smardze. Grzyby te rosną w obfitości na jego majątku w Masywie Centralnym, i nikt poza nim ich tam nie zbiera. „Dlaczego w żadnej warszawskiej restauracji nie podają smardzy?” – pytał podczas wizyty w Polsce. Przyznał, że jesienią czuje się nieswojo, jeśli choćby co drugi dzień nie zje jakiejś potrawy ze smardzami. Widzimy na jego przykładzie, jak niewielka jest granica pomiędzy namiętnością i nałogiem.
Być może największym ekscentrykiem wszechczasów, i to pod każdym względem, był Raymond Roussel. Jadał stosunkowo rzadko, mniej więcej raz na dwa dni. Lecz jego posiłki składały się z olbrzymiej liczby dań, następujących po sobie wbrew wszelkim regułom kompozycji jadłospisów. Oto menu Roussela z listopada 1926 roku: owoce; zupa herbaciana; ser; małże; ikra z karpia; szpinak; kurczak i grzyby z patelni; sorbet cytrynowy; lody; bulion warzywny z tapioką; krem ostrygowy; homar z ryżem; grasica cielęca; duszona sałata; pomarańcze; dzika kaczka z rożna; ziemniaki Anna; szczaw ze śmietaną; suflet mrożony. Ulubioną potrawą Roussela była jednak nieobecna w tym spisie zupa czekoladowa.
Tego rodzaju ekscentryczność raczej nie kojarzy się z powagą i dostojeństwem T.S. Eliota. Pamiętajmy wszak, że poza Ziemią jałową i Mordem w katedrze był on również autorem filuternego cyklu wierszy o kotach, na podstawie którego powstał musical Cats. Kiedy w latach 50. odwiedził go w Londynie młodziutki wówczas krytyk z Kanady, Hugh Kenner, Eliot zaprosił go na lunch do swojego klubu. Po zupie i drugim podano ser. Był to Stilton, angielska wersja sera Roquefort. Eliot wziął do ręki nóż i zaczął opukiwać boki sera, nasłuchując pilnie. Po dłuższym czasie westchnął z żalem i orzekł: „Niedobry”. Zdumionemu Kennerowi poradził zaś: „Nigdy nie wiąż się z serem, zanim go dobrze nie zbadasz”.
Od poetów wybrednych przejdźmy do zaradnych. Co podać głodnej i zmarzniętej rodzinie po wizycie na grobach? Rosół i solidne drugie danie? Nie, zupę czterodniową, zapewnia Bohdan Zadura, poeta z Puław. Jej przewaga nad rosołem i drugim daniem jest oczywista, ponieważ łączy cechy obydwu, a co najważniejsze – przyrządza się ją w pół godziny. W saganku szklimy cebulę, dodajemy zieloną i/lub czerwoną paprykę, podsmażamy, dodajemy puszkę kukurydzy i puszkę pomidorów, dusimy przez kilka minut, dolewamy parę litrów wody i dorzucamy dwie kostki rosołowe, a po kwadransie – paczkę pokrojonych parówek. Zupa nazywa się czterodniowa, ponieważ jej smak dojrzewa i pełnię swą rozwija właśnie po trzecim dniu. Niestety, zupa zazwyczaj znika już pierwszego dnia, czemu jej nazwa zawdzięcza swój poetycki charakter. Bohdan Zadura nie znalazł czasu na dłuższą rozmowę o kuchni, ponieważ zajęty był właśnie marynowaniem 180 podgrzybków i 120 borowików, które zebrał w lasach lubelszczyzny.
Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki działalność kulinarną rozwija przede wszystkim dla dobra swojego kota, Homera, istoty wybrednej i cokolwiek zepsutej. Nie odżegnuje się jednak całkowicie od karmienia ludzi, zaś potrawą, którą najchętniej przyrządza, są hryżałki. Wychowany na granicy Polski z Ukrainą Dycki pławi się w regionalizmach: hryżałki to połączenie kapusty, buraków i czosnku, marynowanych przez tydzień w glinianym garncu. Ulubione danie lubaczowskiego poety to studzienina, czyli nóżki w galarecie. „Mogą być drobiowe” – zaznacza.
Rod Mengham, awangardowy poeta z Cambridge i profesor tamtejszego Jesus College, prowadzi osobliwą politykę kulinarną. Gotuje w domu, ale ze względu na wegetarianizm małżonki nie przyrządza dań mięsnych. Natomiast kiedy idzie na obiad do restauracji – hulaj dusza! Po kilku rajdach po warszawskich knajpach Mengham przyznał, że nic tak mu nie smakowało, jak golonka w gospodzie „Pod Kogutem”. Dziwiła mnie jego skłonność do popijania golonki tequilą, lecz angielski dżentelmen właściwie powinien być ekscentryczny, nawet jeśli nie byłby poetą.
Na koniec – przestroga dla jaroszy. W roku 2000 z Lizbony do Moskwy przetoczył się pociąg literacki, wiozący setkę poetów i prozaików z miasta do miasta, a w każdym mieście – wielki bankiet. Poezję polską reprezentowali roślinożerni opolanie, Jacek Podsiadło i Tomasz Różycki. Oto relacja Różyckiego: „Na bankietach zawsze było coś dla wegetarian, ale w Paryżu podano tylko mięsa i pasztety. Byliśmy zgłodniali, więc kiedy wypatrzyłem tacę z marynowanymi grzybami, rzuciliśmy się na nie z Jackiem i wchłonęli w mgnieniu oka. Kiedy kelner przyszedł zabrać pusty półmisek, powiedział: „Jak się cieszę, że tak bardzo smakowały panom ślimaki!”.