wywiady / o książce

Poza granicą czasu i przestrzeni

Kacper Bartczak

Rae Armantrout

Rozmowa z Rae Armantrout, towarzysząca premierze książki Ciemna materia Rae Armantrout w tłumaczeniu Kacpra Bartczaka, wydanej w Biurze Literackim 3 września 2018 roku.

Biuro Literackie kup książkę na poezjem.pl

Kac­per Bart­czak: Jak sobie radzisz z tak nie­wiel­ką licz­bą słów w wier­szu? Czy poeta nie powi­nien być bar­dziej hoj­ny wobec języ­ka?

Rae Arman­tro­ut: Zawsze pocią­ga­ły mnie poezje, któ­re moż­na nazwać mini­ma­li­stycz­ny­mi. Kie­dy mia­łam czter­na­ście lat, nauczy­ciel dał mi anto­lo­gię Modern Ame­ri­can Poetry Louisa Unter­mey­era. W niej natknę­łam się na moder­ni­stów. Szcze­gól­ne wra­że­nie zro­bi­ły na mnie wier­sze Wil­lia­ma Car­lo­sa Wil­liam­sa i H. D. [Hil­da Doolit­tle]. Waż­ne były dla mnie wte­dy takie utwo­ry, jak „Na sta­cji metra” Poun­da i „Trzy­na­ście spo­so­bów patrze­nia na kosa” Ste­ven­sa. Oczy­wi­ście nale­ży pamię­tać, że te wier­sze inspi­ro­wa­ły się poeta­mi azja­tyc­ki­mi, taki­mi jak Bashō. Do nich też wkrót­ce dotar­łam. Ist­nie­je sil­na tra­dy­cja poezji mini­ma­li­stycz­nej, z któ­rej moż­na czer­pać. Nie wiem, dla­cze­go tak wcze­śnie cią­gnę­ło mnie w tym kie­run­ku, ale nie jestem też prze­ko­na­na, czy poeta „powi­nien” być „hoj­ny” wobec języ­ka. Wręcz prze­ciw­nie, mam poczu­cie, że nie­za­leż­nie od tego, jak dłu­gi jest dany wiersz, każ­dy jego ele­ment – linij­ka, strof­ka bądź sek­cja – powi­nien być jak naj­bar­dziej skon­den­so­wa­ny. W koń­cu mate­ria­ły skom­pre­so­wa­ne są bar­dziej nie­sta­bil­ne, wybu­cho­we. Jeśli znaj­dziesz odpo­wied­nie sło­wo, nie potrze­bu­jesz już dwóch lub trzech innych. Świet­nym tego przy­kła­dem jest wła­śnie „Na sta­cji metra” Poun­da: „The appa­ri­tion of the­se faces in the crowd:/ Petals on a wet, black bough”[1]. Ogrom­ne zna­cze­nie ma tu uży­cie jed­ne­go sło­wa – „appa­ri­tion”. To w nim zawie­ra się cały emo­cjo­nal­ny ładu­nek wier­sza. „Appa­ri­tion” to coś w rodza­ju zja­wy, ducha bądź inne­go ulot­ne­go obra­zu, któ­ry nagle się przed nami mate­ria­li­zu­je. Co by było, gdy­by Pound napi­sał: „Nagły widok wyglą­da­ją­cych jak duchy twa­rzy w tłu­mie”? To by zna­czy­ło, że nie zna­lazł odpo­wied­nie­go sło­wa. I to by znisz­czy­ło wiersz.

Two­je pisa­nie wypeł­nia coś, co nazwał­bym aktyw­ną iro­nią. Pamię­tam wypo­wie­dzi, gdzie wyra­ża­łaś nie­uf­ność wobec takiej iro­nii, któ­ra jest for­mą rady­kal­ne­go scep­ty­cy­zmu. Z dru­giej stro­ny, two­je wier­sze są prze­cież bar­dzo sil­nie iro­nicz­ne, a więc mogą być wyra­zem posta­wy scep­tycz­nej. Jak się ukła­dasz z podej­ściem iro­nicz­nym?

Iro­nia zawsze ozna­cza wizję podwój­ną, roz­dwo­jo­ne podej­ście. Czę­sto kry­je się za tym zało­że­nie, że ktoś się myli bądź cze­goś nie wie. W iro­nii dra­ma­tycz­nej postać nie zda­je sobie spra­wy z peł­ne­go zna­cze­nia swo­ich słów, pod­czas gdy inna postać posia­da dostęp do peł­nej infor­ma­cji. To samo się dzie­je, gdy ktoś dostrze­ga nagle coś, cze­go był zupeł­nie nie­świa­do­my w prze­szło­ści. Nigdy nie mamy oczy­wi­ście peł­nej wie­dzy i peł­ne­go oglą­du sytu­acji. Mnie inte­re­su­ją naj­bar­dziej nasze tech­ni­ki samo­oszu­ki­wa­nia się. Cie­ka­wią mnie nasze wewnętrz­ne podzia­ły. Badam te pomył­ki, te nasze roz­dwo­je­nia i w tym sen­sie moje wier­sze da się cza­sem odczy­ty­wać iro­nicz­nie. Aktyw­na stro­na pole­ga na tym, że w ten spo­sób może­my docie­kać tego, co nam w danej chwi­li umy­ka.

Na czym pole­ga zwią­zek mię­dzy two­imi wier­sza­mi a mate­ria­ła­mi czer­pa­ny­mi ze świa­ta nauki, bio­lo­gii bądź fizy­ki? Cza­sem ma się wra­że­nie, że pod­wa­żasz języ­ki, któ­ry­mi posłu­gu­je się nauka.

Ist­nie­je roz­dź­więk mię­dzy języ­ka­mi nauk a spo­so­ba­mi, w jakie ludzie sta­ra­ją się uzmy­sło­wić sobie bądź obja­śnić to, co odkry­wa­ją naukow­cy. Nikt chy­ba nie wie tego lepiej niż współ­cze­śni fizy­cy. Słyn­ny fizyk Richard Feyn­man powie­dział kie­dyś: „Jeśli myślisz, że wiesz, o co cho­dzi w fizy­ce kwan­to­wej, to zna­czy, że nie rozu­miesz fizy­ki kwan­to­wej”. Mimo to chce­my wie­dzieć, z cze­go skła­da się wszech­świat albo skąd bio­rą się jego „pra­wa”. Fak­ty są takie, że na te pyta­nia wciąż nie posia­da­my odpo­wie­dzi. Może­my na przy­kład mówić o cząst­kach lub polach, ale w grun­cie rze­czy nadal nie wie­my, czym one są. Nie­któ­re moje wier­sze, te nawią­zu­ją­ce do fizy­ki, sta­ra­ją się odna­leźć wła­śnie w obrę­bie tej luki w naszej wie­dzy. Się­gam po mate­riał znaj­du­ją­cy się w książ­kach pisa­nych przez fizy­ków dla sze­ro­kie­go odbior­cy i osa­dzam go w języ­ku nasze­go zwy­czaj­ne­go doświad­cze­nia. Ale być może w ten spo­sób sta­ram się powie­dzieć coś bar­dziej o naszej psy­chi­ce i emo­cjach niż o mate­rii. Choć rze­czy­wi­ście inte­re­su­je mnie nauka i darzę ją sza­cun­kiem. Dokła­dam sta­rań, na przy­kład, żeby przez przy­pa­dek nie powie­dzieć cze­goś, co jest zwy­czaj­nie nie­praw­dzi­we.

Zasta­na­wiam się, jak to jest z two­im podej­ściem eko­lo­gicz­nym. Czę­sto wyda­je mi się, że wca­le nie wyzna­czasz żad­nych szczę­śli­wych dróg nasze­go pojed­na­nia z mat­ką natu­rą. W two­ich wier­szach zbli­żo­nych tema­tycz­nie do natu­ry – orga­nicz­nej bądź nie­bio­lo­gicz­nej – natu­ra wyda­je się obsza­rem cha­otycz­nym, nie­sta­bil­nym, ulot­nym, nie­mal tak roz­chwia­nym i zdra­dli­wym, jak nasza psy­chi­ka.

Mam zło­żo­ne sta­no­wi­sko w tej kwe­stii. Być może jest tak, że opi­sa­ne przez cie­bie podej­ście jest nie­co bar­dziej wyraź­ne w wier­szach, któ­re wybra­łeś, niż w mojej poezji uję­tej cało­ścio­wo. W koń­cu ta książ­ka musia­ła się zro­dzić gdzieś pomię­dzy naszy­mi wraż­li­wo­ścia­mi. Zga­dza się – nie sądzę, żeby mat­ka natu­ra mia­ła nas kie­dy­kol­wiek trak­to­wać z mat­czy­ną czu­ło­ścią. Nie da się przy­kła­dać kate­go­rii moral­nych do natu­ry. Mimo to jestem wraż­li­wa na pięk­no kra­jo­bra­zu i form natu­ral­nych. Natu­ra jest mate­ma­tycz­na. W jej łonie rodzą się spon­ta­nicz­ne regu­lar­no­ści, a my, ludzie, jako część natu­ry reagu­je­my na nie. Życie prze­ja­wia jakiś rodzaj „nie­ra­cjo­nal­nej wital­no­ści” (by posłu­żyć się wyra­że­niem sto­so­wa­nym kie­dyś w odnie­sie­niu do ryn­ków), któ­rą doce­niam i podzi­wiam. Prze­ra­ża mnie myśl, że jeste­śmy przy­czy­ną wymie­ra­nia tak wie­lu gatun­ków zwie­rząt i zatru­cia bios­fe­ry. Naj­wy­raź­niej ryzy­ku­je­my wła­sne prze­trwa­nie. Myślę, że cze­ka­ją nas dość okrop­ne cza­sy. Fakt, że nie jeste­śmy w sta­nie nic w tej spra­wie zmie­nić, jest naszą fatal­ną sła­bo­ścią. Ale nie chcę ude­rzać w ton dydak­tycz­ny. Wciąż prze­miesz­czam się po świe­cie przy uży­ciu samo­lo­tów pasa­żer­skich, któ­re spa­la­ją ogrom­ne ilo­ści pali­wa odrzu­to­we­go, sama więc jestem czę­ścią pro­ble­mu. Nikt na pół­ku­li pół­noc­nej nie jest nie­win­ny. Te wła­śnie kwe­stie poja­wia­ją się w wier­szach w moim nowym tomie zaty­tu­ło­wa­nym Wob­ble [„roz­chwia­nie” bądź „chwiej się”].

Z pew­no­ścią masz rację, że moją natu­ral­ną ten­den­cją jest bada­nie „ciem­nej stro­ny” rze­czy w ogó­le (teraz aku­rat wszyst­ko jawi mi się dość mrocz­nie). Wie­le z moich wier­szy sta­ra się uzy­skać wgląd w powsta­łą w naszych cza­sach nie­roz­łącz­ność natu­ry i komer­cji. Takie wier­sze jak „Nawie­dze­nia” (któ­ry zaczę­łam pisać w cza­sie wizy­ty w par­ku naro­do­wym Bry­ce Cany­on) lub „Licz­ba cał­ko­wi­ta” są tu dobry­mi przy­kła­da­mi.

Rzuć­my teraz okiem wstecz i pomów­my przez chwi­lę o gru­pie poetów Lan­gu­age, do któ­rej nale­ża­łaś. Jak myślisz, patrząc z per­spek­ty­wy lat, co uda­ło wam się wnieść do lite­ra­tu­ry ame­ry­kań­skiej? Jak sta­ra­li­ście się odna­leźć wśród innych zja­wisk żywych w poezji ame­ry­kań­skiej na począt­ku dru­giej poło­wy ubie­głe­go wie­ku?

Pró­by cało­ścio­we­go opi­su gru­py tak róż­nych poetów, jaki­mi byli­śmy i nadal jeste­śmy, zawsze wpra­wia­ją mnie w zakło­po­ta­nie. Byli­śmy wewnętrz­nie zróż­ni­co­wa­ną gru­pą mło­dych auto­rów w San Fran­ci­sco i Nowym Jor­ku. Inspi­ro­wa­ło nas to, co robi­li poeci Black Mountain[2] i poeci nowo­jor­scy, ale mię­dzy nami a tymi gru­pa­mi ist­nia­ły róż­ni­ce, czę­ścio­wo poko­le­nio­we. Nie­któ­rzy z nas odno­si­li się z nie­uf­no­ścią wobec tego, w jaki spo­sób nie­któ­rzy „nowi poeci amerykańscy”[3], jak Char­les Olson lub Deni­se Lever­tov, poczy­na­li sobie z tak zwa­ną „for­mą orga­nicz­ną”, by odwo­łać się do ter­mi­nu uży­wa­ne­go przez Lever­tov. Według nas to, co robi­li, było zbyt dale­ko posu­nię­tą natu­ra­li­za­cją tej for­my. Zda­niem Lever­tov for­ma wier­sza musi być cał­ko­wi­cie deter­mi­no­wa­na przez jego treść. Olson twier­dził, że for­ma powin­na być zako­rze­nio­na w cie­le i odde­chu poety. Nam takie podej­ścia wyda­wa­ły się podej­rza­ną misty­fi­ka­cją. Poeci nale­żą­cy do naszej gru­py, na przy­kład Ron Sil­li­man i Lyn Heji­nian, posłu­gi­wa­li się wyso­ce sztucz­ny­mi, wymy­śla­ny­mi przez sie­bie, z góry narzu­ca­ny­mi wier­szom for­ma­ta­mi. Na przy­kład Ron Sil­li­man napi­sał poemat pro­zą, w któ­rym dłu­gość każ­de­go aka­pi­tu była z góry okre­ślo­na przy pomo­cy ope­ra­cji wyko­ny­wa­nych za pośred­nic­twem cią­gu Fibo­nac­cie­go. Ta for­mal­na decy­zja zapa­dła, zanim jesz­cze zaczął się sam pro­ces pisa­nia.

Z pew­no­ścią podzi­wia­li­śmy Nowo­jor­czy­ków – Ashbery’ego, O’Harę, Schuy­le­ra – ale i z nimi nie we wszyst­kim się zga­dza­li­śmy. Dora­sta­li­śmy w epo­ce woj­ny w Wiet­na­mie. Nasi kole­dzy sta­ra­li się unik­nąć powo­ła­nia do woj­ska. Chcie­li­śmy pisać tak, by uka­zać nasze wyob­co­wa­nie i podejrz­li­wość wobec spo­so­bów, w jaki język był uży­wa­ny w celu uspra­wie­dli­wie­nia prze­mo­cy. Co wię­cej, doj­rze­wa­li­śmy też w okre­sie począt­ków femi­ni­zmu dru­giej fali i byli­śmy bar­dzo wyczu­le­ni na to, jak mecha­ni­zmy repre­zen­ta­cji kul­tu­ro­wej są wyko­rzy­sty­wa­ne do spra­wo­wa­nia kon­tro­li nad kobie­ta­mi. Tak więc dla nas język nie był neu­tral­nym narzę­dziem, któ­re­go po pro­stu się uży­wa. Ale, co wyda­je mi się naj­waż­niej­sze, po pro­stu doma­ga­li­śmy się pra­wa do pisa­nia tak, by odcho­dzić od wszel­kich „nor­mal­nych” ocze­ki­wań wobec wier­sza. Na przy­kład Robert Gre­nier pisał utwo­ry rady­kal­nie mini­ma­li­stycz­ne. Nie­któ­re skła­da­ły się z poje­dyn­czych lini­jek czy nawet fraz. Z kolei inni, jak Sil­li­man, znaj­do­wa­li spo­sób na pod­trzy­ma­nie impul­su poetyc­kie­go na prze­strze­ni poema­tów dorów­nu­ją­cych dłu­go­ścią powie­ści.

Moż­na też powie­dzieć, że wszyst­kich poetów Lan­gu­age jed­no­czy­ła chęć wymknię­cia się sty­lom poetyc­kim, któ­re domi­no­wa­ły w tam­tych latach w USA. Da się je opi­sać jako sty­le postwy­zna­nio­we (post-con­fes­sio­nal). Cho­dzi­ło o nie­co roz­wod­nio­ną wer­sję Rober­ta Lowel­la i Sylvii Plath. Wiersz taki był na ogół krót­ką nar­ra­cją, przy­ta­cza­ną z punk­tu widze­nia jed­ne­go, wyraź­nie usta­bi­li­zo­wa­ne­go pod­mio­tu pierw­szo­oso­bo­we­go, któ­ry sta­ra się opi­sać zwy­kły, a jed­nak z jakie­goś powo­du bar­dzo waż­ny moment wzię­ty z życia poety (bądź nar­ra­to­ra). Ulu­bio­nym narzę­dziem tego sty­lu było porów­na­nie. Takie wier­sze zapeł­nia­ły nie­mal wszyst­kie maga­zy­ny lite­rac­kie w latach 70. i 80. Poezja Lan­gu­age naro­bi­ła tro­chę szu­mu i przy­czy­ni­ła się do znie­sie­nia domi­na­cji tego mode­lu. Poeci Lan­gu­age są bar­dzo róż­ni, ale ist­nie­je pew­na cecha cha­rak­te­ry­stycz­na, któ­ra ich łączy. Jest nią wyso­ki sto­pień auto­no­mii przy­zna­wa­nej poszcze­gól­nym jed­nost­kom budo­wy wier­sza (zda­niu, wer­so­wi, sek­cji). Związ­ki mię­dzy nimi są w naszych wier­szach zawsze polu­zo­wa­ne, co pozwa­la na spo­rą wol­ność sko­ja­rze­nio­wą. Przy­naj­mniej ta jed­na cecha for­mal­na łączy mnie z resz­tą tej bar­dzo zróż­ni­co­wa­nej gru­py poetów.

A jakie są róż­ni­ce mię­dzy two­ją poezją a inny­mi poeta­mi Lan­gu­age? Czy dało­by się powie­dzieć, że two­je wier­sze są w pew­nym sen­sie bliż­sze tra­dy­cji lirycz­nej?

W latach 70. i 80 nie­któ­rzy poeci Lan­gu­age z Zachod­nie­go Wybrze­ża zaczę­li pisać dłu­gie poema­ty pro­zą utrzy­ma­ne w sty­li­sty­ce, któ­rą Ron Sil­li­man ochrzcił mia­nem „nowe zda­nie”. Zda­nie jako takie nie było tu niczym nowym; nowość nato­miast sta­no­wi­ła rela­cja mię­dzy nim a resz­tą tek­stu. Połą­cze­nie to nie było ani nar­ra­cyj­ne, ani logicz­no-argu­men­ta­cyj­ne. Naj­le­piej zna­ny­mi przy­kła­da­mi tej poety­ki są My Life Lyn Heji­nian i Ketjak Sil­li­ma­na. Oby­dwa te utwo­ry opie­ra­ją się na for­mal­nych egzosz­kie­le­tach. Dla przy­kła­du: na My Life w pierw­szym wyda­niu tego utwo­ru skła­da­ło się 37 roz­bu­do­wa­nych aka­pi­tów, z któ­rych każ­dy mie­ścił 37 zdań.

Byłam peł­na podzi­wu dla tych ksią­żek, ale wie­dzia­łam też, że nie mogę tak pisać. Pozo­sta­łam wier­na krót­kie­mu wier­szo­wi, któ­ry z wyglą­du przy­po­mi­na coś, co na ogół iden­ty­fi­ku­je się jako liry­kę. Moje wier­sze to naj­czę­ściej spon­ta­nicz­nie rodzą­ce się uję­cia kon­kret­nych momen­tów bądź zbie­gów oko­licz­no­ści. Czę­sto dzie­lę je na sek­cje, więc w grę wcho­dzi wię­cej niż jed­no takie „uję­cie”. Obec­ność i sens danej sek­cji są roz­gry­wa­ne wobec innych frag­men­tów i to jest mój spo­sób nada­nia wier­szo­wi nama­cal­no­ści. Kla­sycz­ny wiersz lirycz­ny jest uchwy­ce­niem momen­tu i wyra­zem uczuć poje­dyn­cze­go pod­mio­tu. Nato­miast moje wier­sze da się okre­ślić jako post- bądź neo‑, albo też anty­li­ry­ki. Nie wie­rzę, by moment dało się jakoś wyzna­czyć i zakre­ślić. Nie moż­na prze­chwy­cić cało­ści chwi­li. Oczy­wi­ście w jakiś spo­sób pisa­ne prze­ze mnie wier­sze rze­czy­wi­ście wyra­ża­ją moje uczu­cia, prze­ka­zu­ją moje myśli, choć cza­sem czy­nią to w spo­sób iro­nicz­ny. Tego nie da się nijak unik­nąć. Ale jed­no­cze­śnie to są wier­sze, w któ­rych sły­chać wie­le gło­sów, czę­sto posłu­gu­ję się w nich też cyta­tem, przy­własz­czam sobie róż­ne języ­ki. Zaim­ki mają w nich nie­sta­bil­ne przy­po­rząd­ko­wa­nia. Zda­rza­ją mi się poje­dyn­cze sek­cje w obrę­bie wier­sza, któ­rych nie da się odróż­nić od tra­dy­cyj­nej liry­ki, ale te frag­men­ty są oto­czo­ne i przez to natych­miast jakoś pod­wa­ża­ne przez inne, w któ­rych głos nie ma już typo­wej dla liry­ki wia­ry­god­no­ści. Inte­rak­cje czy­tel­ni­ka z taki­mi kom­po­zy­cja­mi powin­ny być bar­dzo ostroż­ne. W prze­ci­wień­stwie do innych poetów Lan­gu­age nie porzu­ci­łam for­mu­ły lirycz­nej defi­ni­tyw­nie. Mam z liry­ką zwią­zek opar­ty na mie­szan­ce miło­ści i nie­na­wi­ści.

Kim są twoi poetyc­cy poprzed­ni­cy? Na ile czu­jesz się spad­ko­bier­czy­nią moder­ni­stów, na przy­kład Wil­liam­sa? A Ste­vens? Cho­ciaż oczy­wi­ście do Wil­liam­sa jest ci bli­żej for­mal­nie, to Ste­vens też jest chy­ba jakimś punk­tem odnie­sie­nia. Ste­vens miał na przy­kład zło­żo­ne podej­ście do poję­cia „nico­ści” w poezji. Cza­sem odno­si­łem wra­że­nie, że two­ja „ciem­na mate­ria” jakoś do tego nawią­zu­je.

Masz cał­ko­wi­tą rację, jeśli cho­dzi o Wil­liam­sa – wywarł na mnie ogrom­ny wpływ. Mat­ka zapo­zna­ła mnie z poezją we wcze­snym dzie­ciń­stwie. To była zawsze poezja jam­bicz­na, jam­bicz­ny pen­ta­metr. Jako dziec­ko napi­sa­łam tro­chę wier­szy metrycz­nych. Więc póź­niej, jako nasto­lat­ka, chcia­łam się dystan­so­wać wła­śnie od tej tra­dy­cyj­nej for­mu­ły. Jamb potra­fi być bar­dzo uza­leż­nia­ją­cą sub­stan­cją. Wła­śnie Wil­liams poka­zał mi, że tak zwa­ny „wiersz wol­ny” może też brzmieć cał­kiem dobrze, że potra­fi roz­wi­jać wła­sny wzo­rzec brzmie­nio­wy. Zauwa­ży­łam, że imi­tu­jąc jego krót­ki wers, jestem w sta­nie wyrwać się spod wła­dzy nawy­ku jam­bicz­ne­go. Choć to, zda­je się, nie tłu­ma­czy w peł­ni, cze­mu tak mnie cią­gnę­ło do jego poezji. Napi­sa­łam wiersz, któ­ry brzmi jak haiku, ale też naśla­du­je Wil­liam­sa, kie­dy mia­łam sześć lat. Wiem to, ponie­waż moja mat­ka zacho­wa­ła ten tekst. Brzmi tak: „The lit­tle fish swim/ aro­und and around/ and away” („Ryb­ki pły­wa­ją sobie/ doko­ła dokoła/ aż odpły­ną”).

Ze Ste­ven­sem łączy mnie coś bar­dziej zło­żo­ne­go. Cią­gnę­ło mnie do takich jego wier­szy, jak „Trzy­na­ście spo­so­bów patrze­nia na kosa”. Ale za mło­du wie­le jego utwo­rów wyda­wa­ło mi się zbyt wychu­cha­nych. Może były za bar­dzo bur­żu­azyj­ne jak dla mnie? Inni poeci Lan­gu­age też nie­zbyt czę­sto o nim mówi­li. Jed­nak z bie­giem lat doce­nia­łam go coraz bar­dziej. Ten para­doks „nico­ści któ­ra jest”, poja­wia­ją­cy się na przy­kład pod koniec „Czło­wie­ka ze śnie­gu” [„The Snow Man”][4], rze­czy­wi­ście bar­dzo mnie inte­re­su­je. Jeden z moich pierw­szych w mia­rę dobrych wier­szy, utwór zaty­tu­ło­wa­ny „Extre­mi­ties” („Skraj­no­ści”), koń­czy się fra­zą „char­med ver­ges of pre­sen­ce” („zacza­ro­wa­ne kra­wę­dzie obec­no­ści”). Trud­ny teren mię­dzy egzy­sten­cją i nie-egzy­sten­cją (lub „ja” i „nie-ja”) – to jest miej­sce, do któ­re­go zawsze wra­cam.

Sko­ro już mówi­my o poetach filo­zo­fu­ją­cych – kolej­ną moją boha­ter­ką jest Emi­ly Dic­kin­son. Jej wier­sze wyprze­dza­ją swój czas. Dic­kin­son gra para­dok­sem, sprzecz­no­ścią. Uję­ła mnie odwa­ga, z jaką rzu­ca­ła wyzwa­nie patriar­chal­nej orto­dok­sji reli­gij­nej. Poza tym ona doko­nu­je naj­bar­dziej ory­gi­nal­nych i zaska­ku­ją­cych dobo­rów słow­nych ze wszyst­kich zna­nych mi poetów.

A jak roz­wi­ja­ło się two­je pisa­nie w cza­sie? Czy tomy napi­sa­ne w cią­gu mniej wię­cej ostat­nich dzie­się­ciu lat, jak Ver­sed, Money Shot, Just Say­ing oraz Itself, sta­no­wią jakieś odej­ście od tego, jak pisa­łaś wcze­śniej, czy jest to raczej kon­ty­nu­acja?

Pew­nie inni zoba­czą to wyraź­niej niż ja. Dla mnie to kon­ty­nu­acja. Moje pierw­sze wier­sze były dość krót­kie. Ale szyb­ko zro­zu­mia­łam, że jestem w sta­nie doda­wać im pojem­no­ści przez łącze­nie poje­dyn­czych frag­men­tów, któ­re mogły­by ist­nieć jako poje­dyn­cze utwo­ry, w serie lub połą­czo­ne ze sobą sek­cje. Pozo­sta­łam przy tej tech­ni­ce. Być może moja skłon­ność do zde­rza­nia abs­trak­cji z kon­kret­nym obra­zem z cza­sem sta­ła się sil­niej­sza. Z pew­no­ścią też zmie­nił się cha­rak­ter mate­ria­łów, któ­re wcho­dzą do moich wier­szy. Na przy­kład w cza­sie, kie­dy wycho­wy­wa­łam syna, zda­rza­ło mi się umiesz­czać w wier­szu mate­riał wzię­ty z fil­mów ani­mo­wa­nych, gier wideo bądź komik­sów. Cie­ka­wi­ła mnie ich rola w for­mo­wa­niu toż­sa­mo­ści. Kie­dy cho­ro­wa­łam na raka (mniej wię­cej w okre­sie pisa­nia Ver­sed), czę­ściej się­ga­łam po mate­ria­ły zwią­za­ne z cho­ro­bą i śmier­cią (nie żeby śmier­tel­ność w ogó­le prze­sta­wa­ła mnie kie­dy­kol­wiek zaj­mo­wać). Money Shot pisa­łam w cza­sie kry­zy­su finan­so­we­go i stąd te żar­go­ny ban­ko­we tra­fia­ją­ce do wier­szy. Mój naj­now­szy zbiór, Wob­ble, któ­ry ujrzy świa­tło dzien­ne za chwi­lę, poświę­ca spo­ro uwa­gi degra­da­cji śro­do­wi­ska i zmia­nie kli­ma­tu, przy­naj­mniej w nie­któ­rych wier­szach. Moje tomy nigdy nie są cał­ko­wi­cie poświę­co­ne jed­ne­mu tema­to­wi, ale rze­czy­wi­ście znaj­du­ją się w nich zmie­nia­ją­ce się z cza­sem moty­wy prze­wod­nie. Moż­na więc powie­dzieć, że moja pra­ca ewo­lu­uje wraz z ryt­mem, w jaki zmie­nia się świat. Ale tech­ni­ka pozo­sta­je ele­men­tem sta­łym.

Wil­liams mówi, że ludzie umie­ra­ją z bra­ku infor­ma­cji, któ­re da się zna­leźć w wier­szach. To by suge­ro­wa­ło, że poezja poma­ga ludziom żyć, być sobą. Co o tym myślisz? Czy two­je wier­sze mogą pomóc w trud­nej sztu­ce bycia sobą czy też raczej pod­wa­ża­ją takie wysił­ki?

Dla mnie wier­sze są spo­so­bem reago­wa­nia na napły­wa­ją­ce wido­ki, dźwię­ki i infor­ma­cje. Pozwa­la­ją mi mówić nie­ja­ko w odpo­wie­dzi, nawet jeśli mówię do świa­ta, któ­ry nie może mnie sły­szeć. Są miej­scem, w któ­rym mogę pytać o to, jak mają się rze­czy i spra­wy. A to poma­ga mi żyć i pozo­sta­wać przy zdro­wych zmy­słach. Nie rosz­czę sobie pra­wa do poglą­du, że moje wier­sze poma­ga­ją żyć innym ludziom. Sami muszą to stwier­dzić. Wiem tyle, że kie­dy sama czy­tam wier­sze bądź pro­zę (albo kie­dy oglą­dam fil­my), to chcę cze­goś, co mnie tro­chę wypro­wa­dzi z rów­no­wa­gi, zmu­si do myśle­nia. Jed­ną z naj­lep­szych rze­czy, jakie ofe­ru­je poezja, jest to, że poeci, któ­rzy zupeł­ne się nie zna­ją, mogą się ze sobą komu­ni­ko­wać poza ogra­ni­cze­nia­mi cza­su i prze­strze­ni.


Przy­pi­sy:
[1] W prze­kła­dzie Lesz­ka Engel­kin­ga: „Te twa­rze wid­mo­we w tłumie;/ Płat­ki na wil­got­nej, czar­nej gałę­zi”, w: Leszek Engel­king i Andrzej Szu­ba, Obraz i wir. Anto­lo­gia anglo-ame­ry­kań­skie­go ima­gi­zmu, IBL PAN, War­sza­wa 2016, s. 262.
[2] Do poetów tych nale­że­li: Char­les Olson, Robert Dun­can, Robert Cre­eley. Ich poglą­dy na poezję wpły­wa­ły na wie­lu poetów, w tym na wspo­mi­na­ną tu Deni­se Lever­tov.
[3] Nazwa pocho­dzi od tytu­łu waż­nej i wpły­wo­wej anto­lo­gii The New Ame­ri­can Poetry, wyda­nej w roku 1960 pod redak­cją Donal­da Alle­na.
[4] Wal­la­ce Ste­vens, „Czło­wiek ze śnie­gu”, przeł. Kac­per Bart­czak, w: „Arte­rie” 2017 nr 25, s. 223. Inny prze­kład tego wier­sza czy­tel­nik znaj­dzie w tomie Ste­ven­sa Żół­te popo­łu­dnie w prze­kła­dzie Jac­ka Guto­ro­wa (Biu­ro Lite­rac­kie 2008).

O autorach i autorkach

Kacper Bartczak

Ur. w 1972 roku. Poeta, krytyk, tłumacz poezji, amerykanista. Wydał kilka tomów poetyckich, m.in. Wiersze organiczne (2015), za które był nominowany do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius oraz Nagrody Literackiej Nike, Pokarm suweren (2017), a także zbiór Naworadiowa (2019). Autor monografii o Johnie Ashberym (2006) oraz zbioru esejów o poezji i teorii Świat nie scalony (2009), za który otrzymał Nagrodę „Literatury na Świecie”. Tłumaczył wiersze Johna Ashbery’ego, Rae Armantrout, Charlesa Bernsteina i Petera Gizziego. Stypendysta Fundacji Fulbrighta (dwukrotny) i Fundacji im. T. Kościuszki. Wykłada literaturę amerykańską na Uniwersytecie Łódzkim. Mieszka w Łodzi.

Rae Armantrout

Poetka amerykańska, autorka wielu tomów poezji, jedna z najciekawszych osobowości współczesnej poezji amerykańskiej. Współzałożycielka ruchu poetyckiego i artystycznego L=A=N=G=U=A=G=E, który pojawił się regionie San Francisco w latach 70. XX wieku. Poezja Armantrout łączy elementy spuścizny Emily Dickinson, Williama Carlosa Williamsa, obiektywistów i imażystów. W 2010 roku Armantrout otrzymała nagrodę Pulitzera za tom Versed (Wesleyan 2009), za który wcześniej została też uhonorowana prestiżową nagrodą National Book Critics Circle Award. Od początku swojej działalności twórczej związana z Kalifornią. Mieszka w San Diego.

Powiązania