Juliusz Pielichowski: Sto wierszy, czterdzieścioro poetów. Gdy po raz pierwszy spojrzałem na listę autorów, których teksty złożyły się na 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego, poczułem swego rodzaju onieśmielenie. To duże liczby, zwłaszcza gdy mowa o poezji. A jednak to nagromadzenie różnych poetyk, wrażliwości i biografii zaowocowało niezwykle frapującą, niepowtarzalną całością. Czy mógłby Pan trochę więcej opowiedzieć o tym, jak zrodził się pomysł tej książki? W zamykającej tom nocie od tłumacza wspomina Pan o propozycji wydawcy, Artura Burszty, który wyszedł z inicjatywą zebrania Pańskich przekładów na wzór 100 wierszy polskich stosownej długości. Co przesądziło o tym, że pomysł ten wydał się Panu ciekawy? Czy towarzyszyło Panu poczucie, że w pewnym sensie już czas zebrać te tak różne przecież wiersze w jednym miejscu, zobaczyć, w jaką hipotetyczną całość się komponują?
Jerzy Jarniewicz: To nie jest antologia, która cokolwiek z b i e r a. Przez trzydzieści lat, od czasu, gdy zacząłem zajmować się przekładem, namnożyło się tłumaczonych przeze mnie wierszy – nie liczyłem, ale jestem w drugiej połówce tysiąca, może do tysiąca się wręcz zbliżyłem. Tymczasem w antologii przedstawiam ich setkę, a więc zaledwie cząstkę. To przyjazny dystans, taki bieg na setkę. Do pokonania, jak sądzę, podczas jednego dłuższego lekturowego wieczoru. Ta książka jest antologią wierszy, a nie poetów, a tym bardziej jakiegoś konkretnego zjawiska literackiego. Każdy poeta ma tu dwa, najwyżej trzy wiersze. Te wiersze mają bronić się same, poza kontekstem, w jakim powstawały, i poza tym, co wiemy o twórczości ich autorów – taki był pomysł wydawcy na tę antologię. I na taki pomysł przystałem. A są to wiersze kobiet i mężczyzn, poetów urodzonych jeszcze w XIX wieku i obecnych czterdziestolatków, poetów noblistów, laureatów Pulitzera i Nagrody im. Zbigniewa Herberta, wiersze poetów z tak różnych stron świata, jak Anglia, Walia, Szkocja, Irlandia, Stany Zjednoczone, Kanada i Karaiby. Moja mieszanka firmowa. Już sam rozrzut geograficzny nie tylko pozwala spodziewać się pstrej różnorodności, ale ją, tę barwną – jeśli mogę oceniać, pstrokatość – gwarantuje. Do całości, o którą Pan pyta, a w którą miałaby się antologia układać, nie aspiruję – przeciwnie, cieszyłbym się, gdyby patchworkowa kompozycja tej antologii przypominała czytelnikom, że mają w ręku zaledwie fragment nieogarniętego zjawiska, jakim jest współczesna poezja anglojęzyczna. Myślenie o całości jest mi z gruntu obce.
To prawda, różnorodność dykcji i głosów, jaką otrzymaliśmy, może przyprawić o zawrót głowy. Czy była ona swego rodzaju założeniem, pewnym wyjściowym kryterium? Dopytuję, bo wędrując labiryntem tej antologii, wróciłem także do Poetek z Wysp, książki zbierającej głosy ośmiu poetek, w której podstawa wyboru tych, a nie innych autorek, była bardziej jednoznaczna. Tu grono poetów jest niepomiernie szersze. Czym się Pan kierował, wybierając z tak obszernego dorobku – blisko tysiąca, jak Pan wspomniał, przełożonych wierszy – tę, a nie inną setkę tekstów?
Przy tak karkołomnym zadaniu, jakim jest wybór dwóch lub trzech wierszy każdego z tłumaczonych przeze mnie poetów, sens ma tylko jasne i jednoznaczne kryterium wyboru, a było nim, po pierwsze, moje przekonanie, że wiersz jest ciekawy, że sam, poza swoim pierwotnym kontekstem się broni, że nie potrzebuje historycznoliterackiego rusztowania, by czytelniczo zaintrygować. A po drugie, to, że zadowolony jestem z przekładu tego konkretnego wiersza, że coś się z nim nieoczywistego podczas tłumaczenia stało, że udało mi się coś interesującego z nim zrobić. Nie wybierałem wierszy reprezentatywnych, bo reprezentatywnych dla czego i kogo?, ani kanonicznych, bo kanon ma ostatnio, i słusznie, nie najlepszą prasę, ani najpopularniejszych, bo kierowanie się statystyką w wyborze wierszy byłoby ósmym grzechem głównym, ani najnowszych, bo nowość bywa zwodniczym przymiotem.
Po pierwszej lekturze 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego pomyślałem, że oto otrzymaliśmy książkę, która w jakimś sensie od dawna była obecna w przestrzeni literackiej ostatnich kilku dekad w postaci przekładów pojedynczych wierszy, rozproszonych w czasopismach i innych książkach, w prezentacjach poszczególnych autorów. Jednocześnie, dość szybko uświadomiłem też sobie, że antologie rządzą się przecież swoimi prawami. Każda dobrze skomponowana antologia ustanawia własne reguły i posiada niepowtarzalny rytm. W przypadku 100 wierszy wypisanych z języka angielskiego układ i kolejność wierszy są wynikiem decyzji redaktorów, Artura Burszty i Joanny Mueller. Czy jako tłumacz, który w ciągu wielu lat tworzył kolejne, ujęte w niej przekłady, dostrzega Pan nowe rytmy, nieoczekiwane znaczenia ujawniające się dopiero teraz, gdy te teksty zaczęły się niejako przyglądać sobie nawzajem? Czy ostateczny układ wierszy w książce odsłonił przed Panem coś nowego, co nie mogłoby zaistnieć w przypadku lektury pojedynczych wierszy?
Jak wspomniałem, koncept na książkę był taki, by pokazać sto wierszy we względnie niezależnym historycznie kontekście. Drugim pomysłem wydawcy było to, żeby wiersze tak poukładać, by tworzyły jakąś nieoczywistą, wielowątkową opowieść albo szereg nieoczywistych opowieści. Odrzucamy układ alfabetyczny, odrzucamy układ chronologiczny, odrzucamy układ geograficzny. Wiersze mają wchodzić ze sobą w nieoczekiwane, jednorazowe relacje. Robotę tę wykonali Joanna Mueller i Artur Burszta. I przyznaję, że choć początkowo patrzyłem na ten pomysł z rezerwą, wynik ich pracy mocno mnie w wielu przypadkach pozytywnie zaskoczył. Nie chcę zdradzać, jakie to miejsca spotkań wybranych przeze mnie wierszy są w tym układzie najbardziej zaskakujące. Autorzy wyboru snują kilka wątków, wielokrotnie, zestawiając ze sobą utwory na zasadzie wydobywania różnic, w tonacji, dykcji, obrazowaniu, które to różnice jednak, paradoksalnie, okazują się odsłaniać jakieś głębsze powinowactwa. Efekt jest taki, że lektura tak ułożonego tomu zmusiła mnie, a mam nadzieję, że zmusi też czytelników, do nieustannych skoków wyobraźni, do ciągłego zmieniania ogniskowych.
Tak, jako czytelnik chętnie przyznaję, że właśnie ta nieustanna gra z przyzwyczajeniami i oczekiwaniami, swego rodzaju niepewność, jaki lingwistyczny i wyobraźniowy wiraż czeka mnie na sąsiedniej stronie, stanowi o największej sile tej książki. Czy pokusiłby się Pan o wskazanie kilku najważniejszych jej tematów, wątków, powracających obsesji, które mają dla Pana największe znaczenie? A może, jako tłumacz, ma Pan poczucie swoistego braku dystansu, który co prawda pozwala Panu widzieć w tych wierszach to, czego my – jako czytelnicy – nie jesteśmy w stanie dostrzec, ale ceną, którą musi Pan zapłacić za maksymalne zbliżenie się do tekstu, jest nieunikniona utrata doświadczenia obcości tekstu, towarzyszącego przygodnemu czytelnikowi?
Tematów czy obsesji, jest tu dużo, starałem się o różnorodność. Sporo wierszy stawia pytanie o relację między językiem a tożsamością czy między językiem a doświadczeniem – wiadomo, to podstawowa dla literatury kwestia. Niektóre próbują wyjść poza tradycyjne wymiary tekstu poetyckiego i zbliżyć się do języka reportażu czy języka nauki, do zjawisk popkulturowych, a także, w kilku przypadkach, do sztuki konceptualnej czy eksperymentów poezji konkretnej. Znaleźć tu można ciekawe próby otwarcia języka wiersza na różnie pojmowaną polityczność, zwłaszcza na styku tego, co prywatne z tym, co publiczne. Ważne miejsce zajmują też wiersze poetek, wyrastające z doświadczenia bycia kobietą, redefiniujące jej miejsce w kulturze i prześwietlające stereotypy płci. W wielu wierszach odzywa się świadomość ekologiczna, szukająca dla siebie wiarogodnego języka. Odzywają się tu głosy prowincji i peryferii, głosy postkolonialnego świata i wielkich metropolii, głosy wygnańców i uchodźców, autsajderów i buntowniczek. Jest też kilka ciekawych wierszy zapraszających do refleksji nad naturą poezji i współczesną kondycją poety. A co do drugiego Pana pytania: za zbliżenie się do tych wierszy nie płacę utratą doświadczenia obcości – z dobrego wiersza ta obcość nigdy się do końca nie zmywa. Znam te wiersze dobrze, niemal na pamięć, prawie w nich siedzę, a jednak nadal, przy kolejnych lekturach, działają tym, co w nich odrębne i nieoswojone.
Nie od dziś wiadomo, że antologie, szczególnie poezji tłumaczonej z języków obcych, stanowią istotny element życia literackiego, stając się wręcz zaczątkiem nowych tendencji, budząc zainteresowanie tekstami i twórcami, którzy w inny sposób być może nigdy nie mieliby szans szerzej oddziaływać na czytelników i poetów żyjących w zupełnie odmiennych czasoprzestrzeniach. Na myśl przychodzą mi chociażby antologie Stanisława Barańczaka, Jerzego Lisowskiego czy Piotra Sommera, których wpływu na polską poezję ostatnich dekad nie sposób przecenić. Kiedyś były one jedynym źródłem wiedzy o innych poetyckich światach, istniejącymi gdzieś za dobrze strzeżonymi granicami. Dziś teksty poetów brytyjskich czy amerykańskich w oryginale są na wyciągnięcie ręki właściwie dla każdego. Na ile współczesne antologie mogą wpływać na bieżące życie literackie? Jaką rolę dziś w nim odgrywają? Czy jest jakiś sposób ich lektury, który byłby Panu szczególnie bliski?
To chyba zbyt optymistyczne spojrzenie na stan rzeczy: nie jest tak, niestety, że teksty poetów brytyjskich, irlandzkich czy amerykańskich są na wyciągnięcie ręki dla każdego. Mówimy o poezji. Poezja nigdy nie była i chyba długo jeszcze nie będzie na wyciągnięcie ręki. Przypomnę, że w antologii, o której rozmawiamy, zamieściłem wiersze czterdzieściorga bardzo różnych poetek i poetów. Wiele ich książek jest albo trudno osiągalnych, albo zgoła niedostępnych poza wyspecjalizowanymi bibliotekami. Gdzie Pan znajdzie – na wyciągnięcie jakiej ręki? –- wiersze dramaturga brytyjskiego Edwarda Bonda, jednego z najbardziej niepokornych artystów teatru lat sześćdziesiątych, twórczo korzystającego z doświadczeń teatru epickiego Brechta i teatru okrucieństwa Artauda? Albo wiersze Christophera Reida z wydanej przez autora niskonakładowej książki? A wiersze dwóch Kanadyjczyków, poza Kanadą niemal nieznanych, a w swoim kraju uznawanych za twórców nie do pominięcia? Do niektórych książek docierałem z niemałym trudem. Musiałem na nie polować, czatować, sidła zastawiać. Przekazuję teraz czytelnikom efekty moich trzydziestoletnich poszukiwań. Czy antologie wpływają na bieżące życie literackie, nie wiem. A czy na bieżące życie literackie wpłynęły jakiekolwiek przekładowe książki poetyckie wydane w ostatnich latach? Czy mieliśmy równie silne wejście, jakim przed ponad ćwierćwieczem była publikacja tomu wierszy Franka O’Hary w przekładach Piotra Sommera? Ale nie chcę tu biadolić. Wpływy mogą być bowiem bardzo nieoczywiste, niedostrzegalne dla nieuzbrojonego oka. Mogą poza tym ujawniać się w przebraniu albo dopiero w wieloletniej perspektywie. Antologie, które lubię czytać, to wybory wierszy określonych tłumaczy, zazwyczaj poetów. Ciekawią mnie punkty styczne między twórczością własną a przekładową. Nie oczekuję od antologii reprezentatywności czy kompletności. To oczekiwanie nierealne, ale też całkiem chybione. Im bardziej subiektywna jest antologia, tym bardziej mnie ona ciekawi. Tak jak w przekładzie chciałbym widzieć tłumacza, tak w antologii chciałbym widzieć antologistę. Ani tłumacz, ani antologista nie powinni być przezroczyści.
To bardzo interesująca uwaga, bo mam wrażenie – być może krzywdzące – że często pomija się ten współautorski gest antologisty, który nigdy przecież nie jest niewinny ani semantycznie obojętny. Chciałbym zapytać o twórców, których jest Pan, jak dotąd, jedynym tłumaczem na język polski. W przywołanej na wstępie naszej rozmowy nocie tłumacza, która towarzyszy przekładom, mówi Pan wprost, że wielu spośród czterdzieściorga autorów ujętych w tej antologii istnieje w polszczyźnie wyłącznie w Pańskich tłumaczeniach. Czy podczas pracy nad prezentacją zupełnie u nas nieznanych poetów towarzyszy Panu poczucie, że daje Pan głos językom, głosom, historiom, które bez Pańskiego pośrednictwa być może nigdy nie znalazłyby drogi do polskich czytelników? Na ile jest to istotna motywacja do tego, by zająć się konkretnym tekstem bądź autorem? Czy praca nad którymś z autorów miała dla Pana szczególne znaczenie?
Nigdy nie dokonywałem wyboru tłumaczonych poetów, kierując się tym, czy poeta już był, czy nie był na polski przekładany. Podstawowym kryterium jest to, czy wiersz wydaje mi się ciekawy, a kryterium drugim i najczęściej ostatnim, czy przebije się do polszczyzny w wiarogodny sposób. To, że jakiś poeta nie miał jeszcze polskich przekładów, może mnie dodatkowo mobilizować, ale nie ma decydującego wpływu na moje wybory. Po fakcie można, oczywiście, odczuć narcystyczną przyjemność, że się było pierwszym, że jakiegoś poetę czy poetkę wprowadziło się do języka polskiego i że są oni poniekąd „moimi” poetami. Praca nad przekładem wierszy każdego z tych „moich” autorów zawsze miała dla mnie, jak Pan to określa, „szczególne znaczenie”. Bez tego „szczególnego znaczenia”, czyli bez przekonania, że wiersz staje się dla mojej wyobraźni i mojej polszczyzny wyzwaniem, nie tłumaczyłbym.
Przenosząc akcent z tłumaczonych tekstów na Pana jako ich autora w polszczyźnie, chciałbym teraz zapytać o kwestie, jeśli można tak powiedzieć, bardziej intymne. Jak w Pańskim przypadku wygląda kwestia pracy nad konkretnym, pojedynczym wierszem – mam tu przede wszystkim na myśli pewne powtarzalne strategie towarzyszące pracy nad każdym tłumaczonym tekstem poetyckim. Czy ma Pan wypracowane pewne rytuały, które pomagają przełożyć rzeczywistość tekstu w obcym języku na pojęcia, obrazy i brzmienia języka polskiego? A może każdy wiersz to nowe doświadczenie, swoista tekstowa przygoda lub eksperyment, którego doświadcza się tylko jeden raz?
Pytanie proste: to drugie. Każdy wiersz jest nowym doświadczeniem, każdy przekład jest przygodą doświadczaną tylko raz. Inaczej zapewne wygląda to w przypadku prozy, ale tłumaczenie wiersza jest jak pisanie wiersza. Tu żadnych strategii nie ma i być nie może. To każdorazowo odmienne spotkanie mojej wrażliwości językowej z wrażliwością wiersza, czasem jest to flirt, czasem są to zapasy, czasem flirt poprzez zapasy. Co ciekawe, wiersze, które w oryginale są niezłe, ale nie jakoś szczególnie wybitne, bywały dla mnie punktem wyjścia dla przekładów, które zaliczam do swoich najciekawszych. Innymi słowy, wiersz średni może być dla tłumacza poważniejszym wyzwaniem niż wiersz genialny, uwalniając w nim większą poetycką inwencję.
Gdy patrzy Pan na swoje przekłady sprzed lat – a mówimy tu o trzydziestu latach intensywnej pracy translatorskiej – czy dostrzega Pan zmiany w języku swoich przekładów, w jego rejestrach, tonacjach? Domyślam się, że wracając po latach do przekładów sporządzonych przed laty, inaczej Pan na nie patrzy. Czy często pojawia się pokusa poprawienia samego siebie? Czy wśród tekstów, które trafiły do antologii, są takie, w których po latach coś Pan zmienił?
Tak, niektóre z przekładów mają trzydzieści lat i są wytworem młodego, kierującego się bardziej entuzjazmem niż doświadczeniem tłumacza. O niektórych z nich niemal zapomniałem. Antologia stała się okazją, żeby do nich wrócić i je nieco odświeżyć. Myślę o przekładach tak, jak o własnych wierszach, jako o procesie, który nigdy się na dobre nie domyka. Wracam do wierszy, ilekroć przychodzi mi je ponownie publikować, wprowadzam zmiany, czasem kosmetyczne, czasem dość radykalne. Nie zawsze chodzi o to, by przekład poprawić – czasem korzystając z okazji przedstawiam wersję alternatywną, na przykład bardziej spolonizowaną, lub przeciwnie, wyraźniej naznaczoną obcością. W głośnym wierszu Craiga Raine’a o Marsjaninie pojawiają się Caxtony jako ptaki o wielu skrzydłach. Te Caxtony to starodruki, William Caxton w tradycji angielskiej uchodzi za pierwszego drukarza. U nas pada w tym kontekście raczej inne nazwisko. Redagując swój dawny przekład, zmieniłem więc Caxtony na Gutenbergi. Otwarte księgi Gutenberga wyglądają jak wieloskrzydłe ptaki, które często przysiadają na dłoni – to chyba czytelniejsze dla polskiego czytelnika, a jednocześnie niezakłamujące oryginału.
To prawda, to niezwykle piękny obraz, który dzięki temu zabiegowi jest z miejsca czytelny także w polszczyźnie. Nie od dziś wiadomo, że praca nad przekładem tekstu innego poety czy prozaika to niejako zawsze praca nad własnym tekstem, który musi sobie poradzić w zupełnie innej rzeczywistości językowej, w innych okolicznościach. Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy autor przekładu jest także poetą tworzącym w języku, na który przekłada. Zapytam wprost – jaką rolę odgrywa przekład w Pańskim pisaniu? Na ile tłumaczenie tekstów innych autorów traktuje Pan jako element pracy nad własnym językiem poetyckim? Czy bywa tak, że przekład jest punktem wyjścia dla tekstu w pełni autorskiego? Jak często się to zdarza?
Moja praca przekładowa szła ręka w rękę z pisaniem wierszy, a pisanie wierszy z pracą przekładową. Czasem do tego stopnia, że trudno byłoby mi z czystym sumieniem oddzielić obie te aktywności. Przesadzam? Może trochę. Ale współistniejąc, przekład i własna twórczość musiały na siebie osmotycznie wpływać. Powiem tak: dzieliły się swoimi organicznymi płynami. Do wierszy przedostawały się pomysły, które rodziły się podczas pracy przekładowej, jakaś nietypowa struktura składniowa, jakiś semantyczny przeskok czy zderzenie odmiennych dykcji. Z kolei do przekładów trafiały echa moich wierszy, ich intonacje, rytmy, idiomatyczność. Kiedy, przygotowując tę antologię, czytałem swoje dawne przekłady, zaskoczyło mnie, jak dużo mają wspólnego z moimi wierszami, które powstawały w tamtych czasach. Nigdy jednak nie napisałem wiersza, który z założenia byłby odpowiedzią na jakiś przełożony przeze mnie utwór albo świadomie imitowałby poetykę anglojęzycznego autora. To się z pewnością działo, ale na głębokim, nieuświadomionym piętrze. Niedawno rozmawiałem z Katarzyną Szymańską, fachmanką od teorii i krytyki przekładu, której kompetencje wysoko cenię. Dopatrzyła się anglosaskich inspiracji w kilku moich wierszach, uznając je za utwory dialogujące a to z Raine’em, a to z Reidem. Byłem zdziwiony, bo nigdy nie myślałem tak o tych wierszach, a jednocześnie musiałem uznać siłę jej argumentów. Przekład poezji i własna twórczość poetycka to dwie strony jednego medalu.
Ten wątek wydaje mi się szczególnie ciekawy, bo mam wrażenie, że napięcie, jakie rodzi się pomiędzy Pańskimi przekładami oraz wierszami, rzuca wiele interpretacyjnego światła na oba te światy. Domyślam się, że po tylu latach zajmowania się przekładem literackim, stał się on niezbywalną częścią Pańskiej tożsamości, o czym zresztą po części Pan już opowiedział. Czy zgodziłby się Pan z tezą, że poeci regularnie podejmujący trud tłumaczenia innych autorów w pewnym sensie są bardziej świadomi swojego warsztatu?
Nie ma takiej reguły, że kiedy poeta tłumaczy, staje się bardziej świadomy swojego warsztatu. Są bowiem wśród poetów tłumacze bezmyślni, a wśród tłumaczy – autorzy grafomańskich dzieł własnych. Tak jak są poeci nieuprawiający przekładu, których świadomość warsztatowa przerasta najzdolniejszego tłumacza. Przekład nie gwarantuje jakości własnych wierszy, a własne wiersze nie gwarantują jakości przekładu. Co nie zmienia faktu, że dziś poezję, a także zbliżoną do poezji prozę, przekładają głównie poeci. Przekład jest dla nich przedłużeniem własnej twórczości. Sami wybierają autorów, których chcą tłumaczyć, i są to najczęściej autorzy w pewien sposób bliscy ich zainteresowaniom. Nie bez powodu Sommer tłumaczył O’Harę, Zadura Harrisona, Sosnowski Firbanka, Pióro Mathewsa, Gutorow Stevensa, Fiedorczuk Laurę Riding, Sośnicki Audena, Dehnel Larkina, Bartczak Armantrout, Chruściel Jorie Graham – może tu się zatrzymam, choć listę, nawet ograniczoną do literatury anglojęzycznej, można ciągnąć dalej. Każdy z tych poetów odpowiada za przekładanego autora, żyruje swoim dorobkiem jego twórczość. Żadna z tych par nie jest powiązana przypadkowo.
Na koniec chciałbym zapytać o Pańskie plany przekładowe, zarówno w zakresie poezji, jak i prozy. Czy pracuje Pan w tej chwili nad tekstami lub książkami, o których chciałby Pan już teraz powiedzieć coś więcej, zdradzić jakieś szczegóły? Jakich nowych językowych wtajemniczeń możemy się spodziewać w nieodległej przyszłości z warsztatu Jerzego Jarniewicza?
Nie planuję konkretnych przekładów, zrobię sobie urlop od tłumaczenia, poza dokończeniem przekładu opowiadania Raymonda Carvera, które przygotowuję do najbliższego numeru „Literatury na Świecie”. Po zakończeniu prac nad antologią wróciłem do pracy nad moją nową książką poświęconą kulturze lat sześćdziesiątych, która, mam nadzieję, ukaże się na wiosnę. Czekam też na zbiór moich szkiców o przekładzie literackim – Tłumacz między innymi – który, wydany nakładem Ossolineum, powinien być już lada dzień w księgarniach.
Bardzo dziękuję za rozmowę i za tę niezwykle frapującą mozaikę stu wierszy. Teraz przed nami to, co najciekawsze: długa praca tekstów, które na swoich prawach i w swoim rytmie ponownie zasilą krwiobieg naszego wspólnego współczesnego języka polskiego tym, co w nich zarazem tak bliskie i tak obce.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury