Z takimi tomami zawsze jest problem. Nie bardzo wiadomo, co można do nich dodać, co jeszcze napisać i jak to zrobić, żeby nie przegadać sprawy. Tekst krytyczny w takim przypadku najbardziej dosadnie odczuwa swoją niewspółmierność wobec poetyckiego materiału, na którym przyszło mu żerować. Zbacza w inne strony, zaczyna rozwodzić się nad kontekstami, zjawiskami i ewolucją form literackich. W ramach tej mowy-trawy wspomnę więc tylko, że minimalizmów u nas dostatek, a ostatnio wyrastają jak grzyby po deszczu i nawet niektórym z nich udaje się przesunąć w środek poetyckiego obiegu, tzn. do ważnych nagród i gustów czołowych gremiów. Na początku lat dziewięćdziesiątych można było mówić właściwie tylko o jednej ścieżce, do dziś aktualnej i wyznaczającej jakiś punkt odniesienia: o odkrytej ponownie przez „bruLion” i podtrzymanej przez BL fascynacji poezją Krystyny Miłobędzkiej (gdzieś na horyzoncie majaczyło jeszcze poszukiwanie wschodnich miniatur za sprawą Czesława Miłosza czy byłych nowofalowców). To w jej cieniu zaczynała Julia Szychowiak pisać wiersze, podobnie skondensowane, podobnie retoryczne i osobne, do dziś pozostające jakoś na boku wobec wizerunku medialnego autorki jako „facebookowej podsłuchiwaczki codzienności i relacji rodzinnych” oraz wobec jej anegdotyczno-neurotycznej prozy Całe życie z moim ojcem (2016), która spotkała się ze sporym uznaniem (podobnie jak wydane później, równie neurotyczne Życie Adelki Adelajdy Truścińskiej).
Ale miało być najpierw o minimalizmach. Po Miłobędzkiej mamy zatem nagradzanego Marcina Sendeckiego, którego ostatnie tomy dostąpiły najwyższych laurów, zasłużenie zresztą. Na przeciwnym biegunie znajdziemy ironicznego minimalistę Darka Foksa, który swoimi językowymi kliszami, wycinanymi z różnych obiegów, zdołał napisać już chyba całą historię kina, poezji i popkultury (dla drwali i dla kosynierów). W młodszym pokoleniu doceniliśmy już co najmniej dwie minimalistki: Natalię Malek, która Kordem odkryła coś zupełnie nowego, obcego naszej dykcji, jakby spleść anglosaski imagizm z peiperowskim rozkwitaniem, oraz Ilonę Witkowską, na której krótkie formy z nagiego życia we wszelkich przejawach nie mam dobrej nazwy w kilku słowach. A jeśli wziąć pod uwagę Poemat filozofujący Edy Ostrowskiej z ostatniego roku, liczący niewiele ponad pięćset słów, oraz wrocławskie tomy Klary Nowakowskiej, uzyskamy wiele odrębnych wizji tego, jak i po co realizować we współczesnej poezji postulat oszczędności słów i emocjonalnej powściągliwości.
Szychowiak najbliżej jest oczywiście do Miłobędzkiej i Nowakowskiej. To wciąż poezja codzienności, uważnie wsłuchująca się w otaczający świat, pielęgnująca detal, ale też równie wiele uwagi poświęcająca wątpiącemu w siebie „ja”. Zacznę jednak od oprawy graficznej, bo każdy tom minimalistyczny jest na swój sposób artefaktem (Ulica słowiańska była szarym, ręcznie szytym brulionem, Kord to poetycko-fotograficzna kooperatywa, Susza nawiązywała stylistyką do arcydzieł edytorskich Gallimarda, a Poemat filozofujący… cóż, sprawdźcie Państwo sami). Tomowi Szychowiak towarzyszy konsekwentna czerń grafik, równie minimalistycznych, co same wiersze (skromniej się chyba już wydać tego nie dało, co stanowi miłą odmianę od Intra i udany powrót do czasów Wspólnego języka czy Po sobie). Z początku pojawiające się na pierwszych stronach prostokąty mechanicznie zinterpretowałem jako okna wieżowca, w którym zgaszono światło, jak w wielkim, mironowym mrówkowcu. W kolejnych obrazach figur jest jednak coraz mniej, aż do zupełnego rozproszenia w kilku (siedmiu) polach, które wciąż opierają się bieli strony. I wtedy pomyślałem o czymś innym: tabliczce czekolady, kostkach, które kolejno, dość przypadkowym ruchem, wyciągamy ze sreberka. Znacie Państwo te stare kalendarze adwentowe, które miały ukryte pod datami czekoladki? Co prawda pól jest u Szychowiak aż 42 i nie mam pojęcia, czy coś kryje się za magią liczb z poszczególnych obrazków, ale skojarzenie pozostaje obowiązujące (a może czytam je w złą stronę i jest to raczej sześć tygodni, kartki wyrwane z kalendarza, ułożone na płaskiej powierzchni strony, jak sugerować by mogła okładka?).
Dni powszednie i święta, zapowiadane wcześniej zwykle jako Dni powszednie, święta, to tom-kalendarz, uwolniony jednak od typowych praktyk datowania, odliczania, wskazywania na konkrety czas i w ten sposób aktualizowania poezji w tryb dziennika. Nic z tego, co Jacques Derrida napisał w słynnym Szibbolecie przy okazji wierszy Paula Celana na temat daty nie ma tu zastosowania. A jednak jest w tomie Szychowiak coś prócz tytułu, co sprawia, że upływ czasu pozostaje tu geometrycznie rozpisany na płaszczyznę, ujarzmiony i ujęty w schemat, że nie spuszczamy z niego wzroku. Może to właśnie charakterystyczna dla poetki maniera śledzenia drobnych odkształceń w codzienności, fałdek na rytualnej strukturze dnia? Język i wyobraźnia uruchamiają tu kluczowy mechanizm odróżnienia (się), wyszukują drobny błąd, zgrzyt, anakolut, i zaczyna się celebracja nieprzystawalności poetyckiego „ja” do świata, do innych ludzi, wreszcie do samego aktu pisania/mówienia. To „odróżnienie” to zarazem alienacja, którą neurotyczny podmiot Szychowiak cały czas odczuwa w przestrzeni miejskiej, w domu, w pracy, jak i dowartościowanie własnej odrębności, dzięki czemu zachowuje on prawo głosu, werbalizowania doświadczeń w ich najmniejszej, najbardziej krzątaczej nawet i czepialskiej formie. Intro (2014) kończył dobry, zyskujący na aktualności tekst „[Jesteśmy]”, dedykowany Tomkowi Pułce:
Jesteśmy
tu i teraz mocno skomunikowani,
jak rzęsy na powierzchni.
Z wierszem korespondował w książce obraz wpatrzonych w siebie gałek ocznych, pozbawionych rzęs. Weźmy pod uwagę, że Szychowiak dokonała tu przechwycenia własnego, bardziej rozbudowanego tekstu „Wpław” z tomu Po sobie, by napisać o nieobecności, o komunikacji już niemożliwej, w tych kilku słowach kondensując paradoksy naszej spektakularnej „kultury obecności”: poświadczanie przez widzenie, pragnienie bycia czystym spojrzeniem (od oświecenia po fenomenologię percepcji), potem nieco rozpaczliwe poszukiwania ucieleśnionego spojrzenia, wreszcie zupełnie niemożliwą paruzję widzenia. Czymże jest bowiem ta „mocna komunikacja” rzęs na powierzchni? Rzęs na powierzchni oka? To zakłócenie, tak charakterystyczne dla poezji Pułki, nieprzystającej zresztą do wierszy samej Szychowiak. Rzęsy na powierzchni wody? A więc splotu roślinnego? Wówczas trzeba uznać (za zdekontekstualizowanym wierszem z debiutu), że używana zwykle forma niepoliczalna „ta rzęsa” ustępuje potraktowaniu każdej rośliny z osobna, jako „tych rzęs”, tych poszczególnych, splatających się istnień, które z racji swojej kruchości, ulotności i nieistotności ujmowane są zwykle jako zbiór.
Z nowym tomem jest podobnie: to z jednej strony poszukiwanie połączeń (wspólny język), a z drugiej święto rozdzielenia. Widzenie, obserwowanie i podglądanie ma u Szychowiak charakter somatyczny, jakby było przedłużeniem układu nerwowego. Każdy wiersz jest jednak końcem, skończoną foremką, oddzieloną od reszty, wyizolowaną wbrew wszystkiemu, zupełnie jak poetyckie „ja” autorki. Wspomniane powyżej przecinanie się porządków codzienności (i odświętności) z widzeniem (jako oddzieleniem oraz poszukiwaniem wyjścia poza nie) sygnalizuje już pierwszy z tekstów „Niedziela handlowa”, z puentą: „Oczy ludzi za mną patrzą razem ze mną”. Paradoks niedzieli spędzanej w markecie to zarazem paradoks bycia sobą pośród ludzi („stoją za mną ludzie/ i stoją przede mną”), bycia pojedynczym spojrzeniem, wystawiającym się na ogląd i oglądającym innych w wielkim spektaklu galeryjnego wnętrza, stworzonego specjalnie na potrzeby kapitalistycznej ekspozycji towarów (i ludzi jako towarów). Z tej banalnej sytuacji, do której wszyscy wszak przywykliśmy, wyłaniają się jednak zaburzenia, elementy niezwykłości. Na miano takiego zasługuje już stwierdzenie „odpoczywam na ruchomych schodach”, niby oczywiste (od tego przecież są, żeby odpocząć na nich od wchodzenia i schodzenia), ale jednak dziwaczne, skazujące podmiot kontemplujący rzeczywistość z taką skrupulatnością na osobność. To stała cecha bohaterki wierszy Szychowiak: odstawanie od tłumu, wyłamywanie się z bezrefleksyjnego porządku dnia i puentowanie odrębnością równie bezrefleksyjnych rytuałów świąt.
Jesteśmy w królestwie wzroku, w wielkim spektaklu patrzenia i oceniania, a jednak „za mną” zmienia się dzięki jednej literce w „ze mną”. Tu właśnie tkwi siła tej poezji, jej moc uogólnienia, rozszerzenia perspektywy i uniwersalizowania. Podstawowy ruch tych wierszy odczuwam właśnie jako napięcie między jednostką i wielością, jako niechętne poszukiwanie wspólnoty w tym, co z definicji separuje: we własnym „ja”, własnym języku, w spojrzeniu i w refleksji, skierowanej do wnętrza. Krótkie omówienie, poświęcone Wspólnemu językowi, Paweł Kozioł trafnie zatytułował „Schwytana w spojrzenia”[1]. Rozprawiwszy się wcześniej z podmiotocentryczną teorią Harolda Blooma, warszawski krytyk wykorzystał inną propozycję (Jana Potkańskiego) i rozważał napięcia, jakie wygeneruje podmienienie „silnego głosu” na „wzrok”. Wczesne tomy Szychowiak sprawdzały się w takiej optyce, stwarzając produktywne naddatki na linii oglądanie-wystawianie się na spojrzenie. Powracając do tytułu tamtego szkicu, możemy założyć, że autorka jest oczywiście nadal „uwięziona w spojrzeniach”, ale też sama tych spojrzeń szuka, sama je wysyła, próbując w ten sposób nawiązywać relacje z innymi. Teoria Blooma, czy raczej jego wybitna opowieść o literackich agonach, nie jest jednak zupełnie chybiona względem najnowszej poezji, jeśli w roli mistrzyń obsadzimy starsze poetki, z Miłobędzką na czele. Autor Lęku przed wpływem nie zakładał chyba, że jego agon może się odbywać po kądzieli, bo swoją koncepcję rozbudowywał na gruncie romantycznych pojedynków i tak też – w kategoriach tragicznego romansu – opowiedział. Jeśli jakiś rodzaj produktywnego agonu miał miejsce w przypadku Szychowiak, to poniższe zestawienie dwóch tekstów pokazuje, jak oddaliła się ona od minimalizmu autorki Anaglifów na rzecz własnego, introwertycznego pisania. Przytaczam „Siedem dni” (kolejny „wiersz kalendarzowy”) w całości:
Opuszczane, gubione krok po kroku, zwyczajne
ludzkie sprawy.
Twoje i moje, przełykane, odrywające się od języka
od wieczora do świtu.
To, co z nas wypełza, nie wróci
martwe nie zakwita
Ostatni wers to znowu powtórzenie, cytat z samej siebie. Przypomnijmy zatem „Dochodzenie” z Po sobie:
Mówienie nas tłumaczy z ciszy pozostałych,
śmiech przechodzi w kaszel, świt wyje
w gardle, sam siebie połyka,
języku, mkniesz! Dokąd? Mam mówić?
To, co z nas wypełza, nie wróci. Martwe
nie zakwita.
Zależność między tymi dwoma tekstami jest jak zależność między rzęsą/rzęsami z kończącego Intro wiersza „[Jesteśmy]” i wcześniejszego „Wpław”. Dziesięć lat minęło między publikacją obu tekstów, ale wciąż łączy je budowa, a zwłaszcza ten ostatni dystych, z nieco inaczej postawioną przerzutnią. Dawniejszy wiersz był bardziej autotematyczny, bardziej przypominał typowe dla Miłobędzkiej dziwienie się aktowi językowemu, próbę ujmowania myśli na gorąco, a strukturą pytań retorycznych i wykrzyknień naśladował wręcz Imiesłowy. W „Siedmiu dniach” z autorki Anaglifów pozostało tylko „gubienie” i „opuszczanie”, więcej natomiast wtargnęło codzienności, a więc tytułowych dla tomu „dni powszednich”. Ostatnia przerzutnia istotnie zmienia też akcent: wówczas postawiony na to, co martwe, teraz na to, co nie wraca.
Można zresztą odnieść wrażenie, że to, co nie wraca, jakiś rodzaj doświadczenia utraty i świadomości tego, naznaczyły całe Dni powszednie i święta. Kontemplacja czasu ma w tomiku Szychowiak wyraźną skazę: jest opieraniem się melancholii, a nie afirmacją teraźniejszości. Upływanie dni ujawnia się w kolejnych powrotach: dni tygodnia („Tamte dni”), dni urodzin („32 jesienie mojego życia”, „11 kwietnia”), powroty do domu („Wtorek lub piątek”, „Tani poniedziałek”), powroty do miejsc lub do wspomnień („Żniwa”, „[Byłam z kobietami i z mężczyznami]”, „[Co roku szliśmy przez pola kukurydzy]”), nawroty codziennych czynności. Dawno nie czytałem tomu tak skupionego na niezawinionym, automatycznym powtórzeniu; powtórzeniu, na które nie mamy wpływu, które odbywa się niezależnie od nas, ale uświadamia nam nieodwracalny upływ czasu.
Dni powszednie i święta są mniej oniryczne niż pierwsze tomy Szychowiak, mniej surrealne na sposób charakterystyczny dla „wyzwolonej wyobraźni” i naszej poezji przełomu wieków. Mniej opowiada się o snach (przez co traci jednak poetka niewątpliwy walor, jakim były nieoczekiwane jukstapozycje, zestawienia niepasujących do siebie elementów), a więcej o życiu, mniej też pozwala się na egzaltację i sentymentalizm. To przyziemność tego tomu staje się nośnikiem znaczeń. I dobrze, czytam go bowiem jako świadectwo lirycznego introwertyzmu, który mimo wszystko poszukuje wspólnoty, próbuje nawiązywać relacje, celebruje rodzinność i przyjaźnie. Czytam go między dwoma miniaturami, które działają tylko dzięki swoim tytułom – „Piszę ten wiersz latami”: „Nie mam początku,/ nie mam końca”, oraz „Wierszem o miłości”: „jeszcze piszę”. Te dwadzieścia pięć skromnych tekstów ma wpisaną w siebie zastanawiającą rozpiętość czasową (początek i koniec, narodziny poetki i to, co będzie po jej śmierci), wygrywaną doskonale między tym, co powraca jako skończone, a więc martwe, porzucone, zbędne jak sam wiersz, a tym, czemu autorka nie pozwala wybrzmieć i dobiec końca: żywe, wspominane, używane, „jeszcze pisane” i „jeszcze kochane”, z zachowaną szansą na inne zakończenie. Ta ambiwalencja czasów „dokonanego” i „niedokonanego” to, obok gry spojrzeniami, a więc spostrzeżeniami i przeoczeniami, najbardziej poruszające filozoficznie wątki Dni powszednich i świąt. Poza nimi jest jeszcze cała reszta – to, co po prostu dane, codzienne, niewymagające krytycznego śledztwa, i to, co lirycznie naddane, poruszające, otwarte, jak w finalnym geście ręki, sięgającej po herbatę:
Przyjeżdżam do niej, żeby jej przypomnieć,
że jestem. Od razu idzie zaparzyć herbatę,
gdy wychodzi z kuchni, nie pamięta, dla kogo jest druga szklanka.
Wyciąga do mnie rękę i sięga po pamięć.
(„Wtorek lub piątek”)
Przypisy:
[1] Paweł Kozioł, Przerwane procesy, Warszawa 2011.