utwory / premiery w sieci

Szczeniak

Agnieszka Piotrowska

Mazen Maarouf

Fragment książki Mazena Maaroufa Szczury liżące uszy mistrza karate w przekładzie Agnieszki Piotrowskiej. Prezentacja w ramach projektu „Nowe głosy z Europy”.

Nie wie­dzie­li­śmy, że Szcze­niak był tak napraw­dę szcze­nia­kiem, dopó­ki nie ukra­dzio­no jego rowe­ru. Nie odwa­żył się wów­czas zro­bić nic, by go odzy­skać. Rzu­cił tyl­ko z okna swo­je­go poko­ju kil­ka sąż­ni­stych słów, a następ­nie poło­żył się na zie­mi na mate­ra­cu z gąb­ki. Z otwar­tych oczu zaczę­ły mu lać się łzy, a on gapił się w sufit i bez­gra­nicz­nie tęsk­nił za mat­ką. Z pisto­le­tem przy boku.

Rower był pre­zen­tem od mat­ki. Ale tyl­ko kil­ka razy widzie­li­śmy, jak na nim jeź­dzi. Wysta­wiał go w pro­sto­kąt­nej szkla­nej bud­ce w pobli­żu szko­ły znaj­du­ją­cej się na naszej uli­cy. Żeby wszy­scy widzie­li. Jed­nak niko­mu nawet przez chwi­lę nie przy­szło do gło­wy, żeby się przy­glą­dać. Gdyż w takim wypad­ku Szcze­niak mógł się zde­ner­wo­wać, przyjść nocą i zastrze­lić cię śpią­ce­go w łóż­ku. Podob­nie jak zro­bił to ze swo­ją sta­rą ciot­ką, gdy pew­ne­go wie­czo­ra zastał ją, jak usi­ło­wa­ła wyjąć z wan­ny jego dwie zło­te ryb­ki, żeby się wyką­pać. Zastrze­lił ją ze swo­je­go pisto­le­tu. Szcze­niak był w sta­nie to zro­bić z łatwo­ścią, z jaką czło­wiek obci­na paznok­cie, ponie­waż jego pisto­let miał tłu­mik. Po fak­cie pozbył­by się pisto­le­tu, a w zamian nabył­by inny, jak każ­dy seryj­ny mor­der­ca poni­żej szes­na­ste­go roku życia. Więc nikt nie był goto­wy poświę­cać życia dla rowe­ru. Nie­któ­rzy nawet uśmie­cha­li się do nie­go lub wita­li go ski­nie­niem gło­wy, jak­by był to wier­ny pies strze­gą­cy dziel­ni­cy. Nato­miast ja za każ­dym razem, gdy go widzia­łem, mia­łem ocho­tę rzu­cić się na nie­go i odgryźć kawa­łek. Rower ten spra­wiał bowiem, że czu­łeś się głod­ny, tak bar­dzo był nie­sa­mo­wi­ty. Chop­per. Poma­rań­czo­wo-bia­ły. Z dwo­ma brą­zo­wy­mi koła­mi poły­sku­ją­cy­mi latem i zimą jak cze­ko­la­do­wo-wiśnio­we mle­ko. Przed­nie koło miał małe, a tyl­ne duże. Zary­zy­ko­wał­bym nawet stwier­dze­nie, że nie moż­na było na nim za szyb­ko jeź­dzić, bo roz­pły­nął­by się z deli­kat­no­ści. Jak­by zro­bio­no go ze sprosz­ko­wa­nych gra­nu­lek do pra­nia. Ale było na odwrót. Był wyjąt­ko­wo moc­ny. Z niklu i oło­wiu. Do tego stop­nia, że gdy wybuchł pierw­szy samo­chód pułap­ka na naj­bliż­szym ron­dzie w oko­li­cy, Szcze­niak powie­dział lek­ce­wa­żą­co, że jego rower może wspiąć się na słup dymu, któ­ry każ­dy z dziel­ni­cy widział w pani­ce. Jak­by samo­chód pułap­ka był czę­ścią rekla­my jego rowe­ru.

Za to szkla­na bud­ka, w któ­rej Szcze­niak umie­ścił swój rower, prze­zna­czo­na była do wysta­wia­nia figu­ry świę­te­go Anto­nie­go, patro­na sza­leń­ców. Jed­nak w dniu, w któ­rym mat­ka Szcze­nia­ka tra­fi­ła do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go, syn wyjął patro­na z bud­ki i wsta­wił do niej swój rower. Mia­ło to miej­sce przed pierw­szy­mi roz­ru­cha­mi wojen­ny­mi. Wśród miesz­kań­ców naszej dziel­ni­cy nie było chrze­ści­jan, ale bud­kę i świę­te­go poda­ro­wa­li nam miesz­kań­cy dziel­ni­cy znaj­du­ją­cej się naprze­ciw­ko, sąsie­dzi, z któ­ry­mi woj­na kaza­ła nam zerwać wię­zi. Ich dzie­ci, teraz uzbro­jo­ne, zdo­by­ły się na odwa­gę i wśli­zgnę­ły się nocą do naszej dziel­ni­cy, aby prze­jąć sto­ją­ce­go w bud­ce Chop­pe­ra w odwe­cie za zagi­nio­ne­go patro­na, wyko­na­ne­go z wosku świę­te­go Anto­nie­go. W tej sytu­acji Szcze­niak, wyjąw­szy świę­te­go, zmu­sił mnie jed­nym ski­nie­niem gło­wy do tego, by przy­wią­zać figu­rę do gru­bej pod­pa­lo­nej strza­ły i wystrze­lić w powie­trze w kie­run­ku dziel­ni­cy chrze­ści­jan. Zro­bi­łem to na oczach wszyst­kich. Kil­ka godzin póź­niej miesz­kań­cy naszej dziel­ni­cy zaczę­li wzno­sić bary­ka­dy.

Wie­dzia­łem, że bud­ka i patron zna­la­zły się w dziel­ni­cy tyl­ko dzię­ki mnie. Tra­fi­ły tu w moje uro­dzi­ny. Były wyra­zem lito­ści miesz­kań­ców dziel­ni­cy chrze­ści­jań­skiej nade mną. To wła­śnie mówi­ły mi oczy fry­zje­ra za każ­dym razem, gdy sze­dłem obciąć wło­sy. Mówi­ły też, że muszę jak naj­szyb­ciej odzy­skać siły, zanim wybuch­ną pierw­sze wal­ki. Wów­czas miesz­kań­cy naszej dziel­ni­cy odda­dzą dziel­ni­cy chrze­ści­jan bud­kę i patro­na w sta­nie nie­na­ru­szo­nym, być może z kar­tecz­ką z podzię­ko­wa­niem, a może nawet zor­ga­ni­zu­ją gril­la i zarżną baran­ka. W ten spo­sób cał­ko­wi­cie uchro­ni­my naszą dziel­ni­cę od woj­ny i unik­nie­my wie­lu walk, zado­wa­la­jąc się ścia­na­mi, któ­re wybu­do­wa­no na dachach kil­ku domów w naszej dziel­ni­cy jako, w naj­gor­szym razie, sta­no­wi­ska dla snaj­pe­rów. Powstał pomysł, aby tutej­sze dzie­ci wraz dzieć­mi z dziel­ni­cy chrze­ści­jań­skiej uwiecz­nia­ły na nich czar­ną smo­łą wspól­ne wspo­mnie­nia, kon­cer­ty i impre­zy publicz­ne oraz, o ile to moż­li­we, bie­żą­ce wyda­rze­nia. A jeśli nie pod­dam się świę­te­mu i nie zosta­nę ule­czo­ny, a woj­na wybuch­nie, figu­ra nie­odwo­łal­nie ma zostać znisz­czo­na, ponie­waż jest chrze­ści­jań­ska. A to roz­ju­szy sąsia­dów. I zosta­nie uzna­ne za pre­tekst do ewen­tu­al­ne­go wdar­cia się do naszej dziel­ni­cy. Z tego powo­du byłem pod pre­sją. Ponie­waż musia­łem wyle­czyć się z moich dole­gli­wo­ści. I to jak naj­szyb­ciej. Każ­de­go dnia, gdy wra­ca­łem z pra­cy w zakła­dzie hydrau­licz­nym, czu­łem na sobie cudze spoj­rze­nia. Skle­pi­ka­rza, mecha­ni­ka, wła­ści­cie­la skle­pu ze sprzę­tem spor­to­wym oraz sprze­daw­cy pestek. Tak­że dzie­ci. A jed­no z nich zapy­ta­ło mnie pew­ne­go razu, gdy wcho­dzi­łem do budyn­ku: „Dla­cze­go nie zdro­wie­jesz?”. Potem sze­dłem do domu, gdzie moja mama, dzia­dek i sio­stra spo­glą­da­li na mnie, a ich oczy mówi­ły: „Nie mamy inne­go miej­sca, gdzie mogli­by­śmy się podziać. Musisz wyzdro­wieć. Nie masz wybo­ru!”. Mat­ka codzien­nie pali­ła kadzi­dła, maso­wa­ła mi gło­wę i uci­ska­ła punkt pomię­dzy ocza­mi, mam­ro­cząc wer­se­ty z Kora­nu, a koń­czy­ła sło­wa­mi: „Bądź zdrów”. Wów­czas zasy­pia­łem. A jeśli­bym poszedł pooglą­dać ćwi­cze­nia dru­ży­ny skau­tów, któ­rzy teraz nosi­li stro­je woj­sko­we w Al-Bura, to wszy­scy na moment prze­sta­li­by tre­no­wać, spoj­rze­li­by na mnie, a ich oczy zda­wa­ły­by się mówić: „Tre­nu­je­my, ponie­waż wie­my, że nigdy nie wyzdro­wie­jesz”. Po czym wró­ci­li­by do swo­ich zajęć. W skró­cie: figu­ra z upły­wem dni i prze­su­wa­niem się domów oraz ulic w kie­run­ku młyn­ka woj­ny sta­wa­ła się cię­ża­rem, zwłasz­cza dla mnie. Dla­te­go byłem szczę­śli­wy, gdy przy­wią­zy­wa­łem ją do pod­pa­lo­nej strza­ły i wysa­dza­łem w powie­trze. Jak­bym sam tam wyla­ty­wał.

Jed­nak­że Szcze­niak był reali­stą. Jako jedy­ny zro­zu­miał, że nigdy nie wyzdro­wie­ję. Mówił mi zawsze w salo­nie gier: „Jestem prze­ko­na­ny, że nigdy nie będziesz zdro­wy. Dla­te­go noszę ze sobą ten pisto­let. Patrz. Ta lufa jest po to, żeby nie hała­so­wał. To ozna­cza, że gdy­bym do cie­bie strze­lił, nikt się nie dowie, że nie żyjesz. Nawet ty sam”. Ta część histo­rii bar­dzo mi się podo­ba­ła. Umrzeć tak, aby nikt nie wie­dział, że umar­łem. Więc zawsze, gdy go widzia­łem, pro­si­łem: „Opo­wiedz mi tę histo­rię jesz­cze raz. Że jak umrę, to nikt się nie dowie”. A Szcze­niak wycią­gał zwin­nie zza ple­ców pisto­let, wzbu­dza­jąc strach wśród innych chłop­ców, odbez­pie­czał go, po czym wygła­szał: „To jest pisto­let. A to jest lufa po to, aby nie robił hała­su. To zna­czy, że gdy­bym zabrał cię w tej chwi­li do tych zagród i zastrze­lił, nikt z obec­nych się nie dowie, że nie żyjesz. Nawet ty sam”. Odczu­wa­łem roz­kosz się­ga­ją­cą bli­zny na małym pal­cu, dreszcz wstrzą­sał moją gło­wą, jak wte­dy, gdy odda­wa­łem mocz, i naga­by­wa­łem: „Weź mnie do tych zagród i zastrzel”. I wyglą­da­ło to tak, jak­bym go wysta­wiał na pró­bę. Jed­nak on odpo­wia­dał: „Musisz naj­pierw wyzdro­wieć. Nie strze­lam do osób, któ­re nie są w peł­ni świa­do­me”. A następ­nie kate­go­rycz­nie kazał mi zni­kać.

Było jasne, że Szcze­niak mnie nie zastrze­li, choć­bym bar­dzo o to pro­sił. Dla nie­go była to kwe­stia hono­ru. Pochwa­lił się tym nawet w liście do uko­cha­nej, dziew­czy­ny ze wsi, miesz­ka­ją­cej na par­te­rze budyn­ku, w któ­rym sam miesz­kał. Ona mi o tym powie­dzia­ła, gdy prze­py­cha­łem odpływ w kuch­ni u niej w domu. Pode­szła do mnie, kie­dy trzy­ma­łem meta­lo­wy pręt, i wyszep­ta­ła: „Wiesz, to przez cie­bie. Poko­cha­łam Szcze­nia­ka, odkąd mi napi­sał, że cię nie zastrze­li. Ponie­waż wie­dzia­łam, że cię nie zastrze­li, odkry­łam, że jest napraw­dę miły i wraż­li­wy”. Jego uko­cha­na była szczu­pła. Mia­ła tyłek w kształ­cie grusz­ki i pier­si wiel­ko­ści pla­sti­ko­we­go balo­na od syfo­nu. Jej oczy dzień i noc były sen­ne, a gdy mówi­ła, czu­ło się, jak­by jej gło­wa była wsa­dzo­na do toreb­ki. Powie­dzia­ła to z deli­kat­no­ścią, od któ­rej zako­ła­ta­ło mi ser­ce, i zro­zu­mia­łem, że prę­dzej ludzie z naszej dziel­ni­cy zamie­nią się w mydło, niż Szcze­niak mnie zastrze­li. Nie było spo­so­bu, by wejść do jego miesz­ka­nia na czwar­tym pię­trze. Były tam drzwi pułap­ka, tak mówio­no. Że jeśli ich przez przy­pa­dek dotkniesz, eks­plo­du­ją. Gdy­by nie to, moż­na by z łatwo­ścią wejść do jego łazien­ki, wyjąć z wan­ny jego dwie zło­te ryb­ki, a potem pocze­kać nago pod prysz­ni­cem, dopó­ki nie wró­ci do domu.

Od kie­dy mat­ka Szcze­nia­ka tra­fi­ła do szpi­ta­la psy­chia­trycz­ne­go, w dziel­ni­cy zaczę­to mnie bić, zamiast tyl­ko na mnie patrzeć. Fry­zjer powie­dział, że wszyst­ko przez to, że nie wyzdro­wia­łem. I że prze­ze mnie świę­ty Anto­ni nie bło­go­sła­wi już dziel­ni­cy. W innym wypad­ku mat­ka Szcze­nia­ka by nie osza­la­ła. Następ­nie moja mat­ka zaczę­ła dener­wo­wać się i pła­kać, a mój dzia­dek kasz­lał jesz­cze bar­dziej i wyplu­wał jesz­cze wię­cej fleg­my niż zwy­kle. Wie­dzia­łem, że mnie obwi­nia­ją, ponie­waż nie rozu­mie­li powo­du, dla któ­re­go toczy­ła się ta woj­na. Nie podo­ba­ło mi się takie życie. Jed­nak gdy Szcze­niak umie­ścił swój rower w bud­ce, naszła mnie bły­sko­tli­wa myśl. Wyde­du­ko­wa­łem, że jedy­nym spo­so­bem nakło­nie­nia go do tego, by mnie zastrze­lił, jest wsiąść w świe­tle dnia na jego Chop­pe­ra. Wyj­dę z domu, jak­bym szedł do pra­cy. O ósmej trzy­dzie­ści rano. Ale zamiast skie­ro­wać się do zakła­du hydrau­licz­ne­go, prze­tnę uli­cę i po kil­ku kro­kach znaj­dę się wewnątrz szkla­nej bud­ki. I co wię­cej, wsią­dę na rower. I będę tak sie­dział, dopó­ki Szcze­niak mnie nie zoba­czy i nie zastrze­li. A może nawet zała­twi mnie przez okno swo­je­go poko­ju, jesz­cze w kale­so­nach i koszul­ce. Waż­ne, że kie­dy umrę, nie będę wie­dział, że nie żyję. Więc nie będę smut­ny. I nie będę czuł dłu­żej batów, któ­re cią­gle spusz­cza­li mi miesz­kań­cy dziel­ni­cy. A tak­że nie będą już na mnie dzia­łać łzy mojej mat­ki ani to, co o moim związ­ku z figu­rą mówią spoj­rze­nia ludzi. Zosta­nę też jedy­ną oso­bą z dziel­ni­cy, któ­ra jecha­ła na Chop­pe­rze.

Tego ran­ka uca­ło­wa­łem śpią­cą mat­kę, wymy­łem pojem­nik, do któ­re­go splu­wał mój dzia­dek, a następ­nie odsta­wi­łem go na miej­sce, obok dziad­ka. Ale kie­dy wysze­dłem z domu, odkry­łem, że rowe­ru w bud­ce nie było. Nie mogłem uwie­rzyć wła­snym oczom. Byłem zszo­ko­wa­ny i zde­ner­wo­wa­ny, jak­by był to mój rower. W oczach sta­nę­ły mi łzy, a bro­da zaczę­ła się trząść. Nie myśląc wie­le, wsze­dłem do bud­ki i zaczą­łem się roz­glą­dać wko­ło oraz wyma­cy­wać ręką powie­trze i szkla­ne ścia­ny. Może rower gdzieś tu jest, ale nie mogę go zoba­czyć. Wokół bud­ki sta­ło kil­ku miesz­kań­ców. Patrzy­li na mnie, ale żaden z nich nie odwa­żył się prze­stą­pić pro­gu, aby mnie wycią­gnąć. Nawet gdy ujrze­li nad­cho­dzą­ce­go z dale­ka Szcze­nia­ka, nikt nie powie­dział: „Idzie Szcze­niak. Szyb­ko wychodź” lub cze­goś w tym rodza­ju. Szcze­niak nad­szedł zza moich ple­ców i moc­no mnie ude­rzył. Upa­dłem na zie­mię i zna­la­złem się na zewnątrz bud­ki. Był wście­kły, mogłem to odczy­tać z jego zaczer­wie­nio­nych uszu. W ręku trzy­mał pisto­let. Nie wie­dzia­łem, że rower został skra­dzio­ny. Sądzi­łem, że umie­ścił go w innej bud­ce lub zabrał do domu. I to spra­wi­ło, że zaczą­łem go bła­gać: „Pro­szę, wstaw Chop­pe­ra z powro­tem do bud­ki”. Kie­dy to powie­dzia­łem, wró­cił do swo­je­go poko­ju. Kil­ka­krot­nie wystrze­lił z pisto­le­tu, wspo­mniał swo­ją mat­kę i zaczął pła­kać.

Muszę powie­dzieć, że bud­ka i świę­ty nie wzię­ły się zni­kąd. Zna­la­zły się tam dla­te­go, że chrze­ści­jań­scy sąsie­dzi odczu­wa­li wstyd i smu­tek z powo­du tego, co spo­tka­ło mnie z rąk ich dzie­ci. A kon­kret­nie syna wła­ści­cie­la gru­py cha­ry­ta­tyw­nej orga­ni­zu­ją­cej impre­zy dla dzie­ci z nie­wy­dol­no­ścią wątro­by. Byli­śmy w salo­nie gier, któ­ry znaj­do­wał się pośrod­ku, pomię­dzy naszy­mi dziel­ni­ca­mi. Mia­łem na sobie ręka­wi­ce bok­ser­skie. Choć nie były to ręka­wi­ce pro­fe­sjo­nal­ne, nawet nie ama­tor­skie, to bar­dzo się nimi cie­szy­łem. Otrzy­ma­łem je w nagro­dę od fir­my pro­du­ku­ją­cej her­bat­ni­ki Rico w zamian za pięć­dzie­siąt pustych opa­ko­wań. Był na nich ten nie­udol­ny rysu­nek her­bat­ni­ka z krót­ki­mi ramio­na­mi, któ­ry miał na sobie ręka­wi­ce bok­ser­skie i bok­so­wał. Ale nie obcho­dzi­ło mnie to, gdyż były to pierw­sze ręka­wi­ce, któ­re mia­łem na rękach. A ja zawsze chcia­łem być mistrzem bok­su. Zba­wić świat swo­imi cio­sa­mi, nie wie­dząc dokład­nie, w co na tym świe­cie nale­ży celo­wać, żeby go oca­lić. Być sil­nym, strasz­nym bok­se­rem, któ­ry wali nie ręka­wi­ca­mi, ale jak­by trą­bą sło­nia owi­nię­tą wokół dło­ni. Potem nad­szedł syn wła­ści­cie­la gru­py cha­ry­ta­tyw­nej i popro­sił, żebym mu poży­czył ręka­wi­ce. Powie­dział, że chce je wypró­bo­wać na urzą­dze­niu do bok­su w salo­nie z flip­pe­ra­mi. Po nie­ca­łej minu­cie były już w jego posia­da­niu. Ale kie­dy wło­żył w nie swo­je pal­ce i obró­cił wiel­kie dło­nie, podarł ręka­wi­ce, po czym odmó­wił zwró­ce­nia mi pie­nię­dzy za pięć­dzie­siąt opa­ko­wań her­bat­ni­ków Rico. Gdy poko­na­ny wró­ci­łem do domu, nie rozu­mie­jąc, dla­cze­go to wszyst­ko się wyda­rzy­ło, moja mat­ka zace­ro­wa­ła ręka­wi­ce igłą i nit­ką. Oczy­wi­ście nie z tego powo­du zapa­dłem na ata­ki mózgo­we, przez któ­re nie byłem w sta­nie uwie­rzyć w nic, co usły­sza­łem lub zoba­czy­łem, lecz dla­te­go, że następ­ne­go dnia posze­dłem w moich zace­ro­wa­nych ręka­wi­cach Rico do domu syna wła­ści­cie­la gru­py cha­ry­ta­tyw­nej z posta­no­wie­niem, że jak tyl­ko otwo­rzy drzwi, ude­rzę go, a następ­nie uciek­nę, i ujrza­łem jego dzie­sięć pal­ców pora­żo­nych prą­dem, gdy pró­bo­wał przy pomo­cy pro­stow­ni­cy wypro­sto­wać wło­sy swo­jej młod­szej sio­stry. Co wię­cej, dowie­dzia­łem się, że jego pal­ce były ze sobą skle­jo­ne i okrą­głe jak pił­ka. Jak gdy­by nadal tkwi­ły w zace­ro­wa­nych ręka­wi­cach Rico. Jego bar­dzo smut­ne oczy spo­glą­da­ły jak gdy­by z wyrzu­tem na ręka­wi­ce bok­ser­skie, któ­re mia­łem na rękach. Jego ojciec i mat­ka rów­nież na nie patrzy­li. Poczu­łem, że moją gło­wę prze­szy­ła bły­ska­wi­ca. Nigdy wcze­śniej nie zda­rzy­ło mi się coś takie­go. I od tego dnia mia­łem ata­ki. Pod­czas nich moja gło­wa, moje oczy, usta, uszy, brwi i dołecz­ki zasty­ga­ły. Tra­ci­łem zdol­ność widze­nia, sły­sze­nia lub czu­cia cze­go­kol­wiek doko­ła. A w szko­le nie mogłem uwie­rzyć w to, co mówi­ła na lek­cji nauczy­ciel­ka, więc prze­sta­łem tam przy­cho­dzić. I cho­ciaż chło­piec prze­szedł ope­ra­cję pal­ców, a jego ręce pra­wie wró­ci­ły do nor­mal­ne­go sta­nu, to ata­ki nadal mnie nęka­ły. Więc opu­ści­łem szko­łę i zaczą­łem pra­co­wać w zakła­dzie hydrau­licz­nym. Póź­niej zaczę­to mnie nazy­wać „patro­nem zapcha­nej kana­li­za­cji” z racji moje­go talen­tu do wty­ka­nia spi­ral­ne­go prę­ta do zapcha­ne­go odpły­wu i wycią­ga­nia jed­nym ruchem tego, co go zapy­cha­ło. Ta intu­icja odno­śnie do zapcha­nej kana­li­za­cji była moją jedy­ną korzy­ścią z ata­ków. Ale miesz­kań­cy dziel­ni­cy chrze­ści­jań­skiej, któ­rzy byli bar­dzo mili, nadal czu­li się wobec mnie win­ni. Cza­sem nawet nie­któ­rzy z nich celo­wo zapy­cha­li otwo­ry od umy­wal­ki lub pral­ki w swo­im domu zwy­kłą chu­s­tecz­ką, tor­bą nylo­no­wą lub skar­pet­ka­mi, żebym mógł przyjść i je prze­pchać. Tym spo­so­bem dostar­cza­li mi zaję­cia. A w moje kolej­ne uro­dzi­ny wysła­li do dziel­ni­cy bud­kę i patro­na, świę­te­go Anto­nie­go.

Gdy­by wybu­chła woj­na, był­bym jedy­nym, kto mógł­by krą­żyć pomię­dzy obie­ma dziel­ni­ca­mi. A to dla­te­go, że jedy­ny­mi uzbro­jo­ny­mi ludź­mi byli tam teraz syn wła­ści­cie­la gru­py cha­ry­ta­tyw­nej i jego przy­ja­cie­le. Żaden z nich nie był aktu­al­nie zain­te­re­so­wa­ny tym, by mnie zastrze­lić. Ponie­waż gdy zabi­ja się kogoś na woj­nie, to robi się to w celu spro­wo­ko­wa­nia innych. A zabi­cie mnie niko­go by nie spro­wo­ko­wa­ło. Mimo że przy­wią­za­łem figu­rę świę­te­go Anto­nie­go do pod­pa­lo­nej strza­ły i wystrze­li­łem w kie­run­ku ich dziel­ni­cy.

Wła­śnie przez to Szcze­niak przy­szedł do nasze­go domu i popro­sił, żebym udał się do dziel­ni­cy chrze­ści­jan i odzy­skał jego Chop­pe­ra. Na jego widok mojej mat­ce zdrę­twia­ły kola­na i nie mogła się pod­nieść. Dzia­dek strasz­nie kasz­lał. Ale ja byłem bar­dzo, bar­dzo dum­ny. Otwo­rzy­łem nawet drzwi domu oraz trzy okna, żeby ludzie mogli zoba­czyć, że jest u nas Szcze­niak. Co wię­cej, nady­ma­łem się też przed samym Szcze­nia­kiem. Prze­rwa­łem mu i posze­dłem wyczy­ścić pojem­nik na plwo­ci­ny dziad­ka. Oczy­wi­ście natych­miast przy­sta­łem na jego proś­bę. Zgo­dzi­łem się pod jed­nym warun­kiem. Szep­ną­łem Szcze­nia­ko­wi: „Pod warun­kiem, że mnie zastrze­lisz z tłu­mi­kiem, gdy będę sie­dział na Chop­pe­rze”. Szcze­niak pomy­ślał, spoj­rzał na mnie prze­cią­gle, po czym powie­dział, że była­by to dla nie­go hań­ba, ale zro­bi to nie ze wzglę­du na mnie, ale na rower, któ­ry ma odzy­skać. I w miej­scu, gdzie nikt nas nie będzie widział. Na pla­cu zabaw oddzia­łu przed­szkol­ne­go w pobli­skiej szko­le. Muszę być wyką­pa­ny, nie mogę zala­ty­wać hydrau­li­kiem i mam mieć na sobie duży far­tuch, bo nie chce zapla­mić Chop­pe­ra moją krwią. Pomy­śla­łem o far­tu­chu fry­zjer­skim, ale Szcze­niak powie­dział, że sam go przy­nie­sie, na co przy­sta­łem.

Dzie­cia­ki z dziel­ni­cy chrze­ści­jań­skiej nie odda­ły mi rowe­ru pierw­sze­go dnia. Powie­dzia­ły, że muszę przy­nieść figu­rę, gdyż i tak nie wyzdro­wie­ję, i że mam wró­cić jutro. Kie­dy wró­ci­łem następ­ne­go dnia, a było to wie­czo­rem, figu­ra zwi­sa­ła w tor­bie na moim ramie­niu. Była roz­bi­ta na pół, a może i na trzy kawał­ki, a jed­na z jej koń­czyn sto­pi­ła się od pod­pa­lo­nej strza­ły. Ale Chop­per już na mnie cze­kał. Jedwa­bi­sty, jak gdy­by pro­sto ze szkla­nej bud­ki. Czy­sty, nawet bez jed­ne­go zadra­pa­nia. Był to pierw­szy raz, kie­dy mia­łem go dotknąć. Zasłu­ży­łem na to. Z nad­mia­ru entu­zja­zmu dosta­łem nawet erek­cji, co roz­ba­wi­ło chło­pa­ków i uprzej­mie kaza­li mi wyjść, mówiąc: „Nawet gdy­byś sam został świę­tym Anto­nim, to i tak nie wyzdro­wie­jesz”. Skie­ro­wa­łem się ku przed­szkol­ne­mu pla­co­wi zabaw w szko­le, gdzie cze­kał na mnie Szcze­niak. Miał w ręku pisto­let z tłu­mi­kiem, któ­re­go nigdy wcze­śniej nie widzia­łem. Był srebr­ny i lżej­szy niż poprzed­nie. Szcze­niak spoj­rzał na Chop­pe­ra i wrę­cza­jąc mi far­tuch fry­zjer­ski, oznaj­mił: „Nie uży­wa­łem wcze­śniej tej bro­ni. Ale od dziś nie będę uży­wał innej. Obie­ca­łem to mojej mat­ce. Odwie­dzi­łem ją dzi­siaj w szpi­ta­lu. Wkrót­ce wyj­dzie i pój­dzie­my razem w góry, jak kie­dyś. A ja będę jechał przed nią na Chop­pe­rze. To jej dobrze zro­bi”. Jed­nak ja czu­łem, że nie jestem tym wszyst­kim zain­te­re­so­wa­ny. Trzy­ma­łem rower i zasta­na­wia­łem się tyl­ko, czy lepiej, żebym sam na nim usiadł, czy mam pocze­kać, aż Szcze­niak mi naj­pierw pozwo­li. Lecz Szcze­niak prze­rwał moje roz­my­śla­nia, odbie­ra­jąc mi rower, i podał mi far­tuch, któ­ry natych­miast zało­ży­łem, żeby zro­zu­miał, że jestem już goto­wy do jaz­dy. Wyjąw­szy latar­kę i spraw­dziw­szy świa­tłem każ­dą część rowe­ru, powie­dział: „Cóż, teraz możesz wsiąść, ale powo­li”. Ja, któ­ry nigdy wcze­śniej nie jeź­dzi­łem na rowe­rze, trzy­ma­jąc sto­py na zie­mi, sta­ra­łem się go nie wywró­cić. Jed­no­cze­śnie Chop­per po raz pierw­szy wydał mi się mały. Mia­łem to wła­śnie obwie­ścić Szcze­nia­ko­wi, że Chop­per jest mniej­szy, niż wyda­wał mi się w bud­ce, ale on uniósł pisto­let, wyce­lo­wał lufę z tłu­mi­kiem w moją klat­kę pier­sio­wą i wystrze­lił. Ból roz­prze­strze­nił się naraz we wszyst­kich kościach. Jak­by gryzł mnie legion kara­lu­chów z kana­li­za­cji. Natych­miast upa­dłem na zie­mię, gdyż to wła­śnie dzie­je się w takich oko­licz­no­ściach. Szcze­niak trzy­mał rower. I nawet przez chwi­lę na mnie nie spoj­rzał. Odwró­cił Chop­pe­ra, wsiadł na nie­go i zaczął powo­li peda­ło­wać, odda­la­jąc się od pla­cu zabaw. Ja nato­miast rzu­ci­łem ostat­nie spoj­rze­nie na nie­go i na rower, któ­ry zawsze tak mnie fascy­no­wał, aż nagle zauwa­ży­łem, że obok mnie leży mały przed­miot. Gorą­cy, z któ­re­go uno­si się lek­ki dym. To była kula. Gumo­wa. Kula od nowe­go pisto­le­tu Szcze­nia­ka, któ­ra wca­le mnie nie prze­bi­ła, na far­tu­chu zaś nie było żad­nej krwi. Czu­łem, że Szcze­niak oszu­kał mnie i ze mnie zadrwił. Chcia­łem teraz wstać i go dogo­nić, ale nie mogłem opa­no­wać bólu w kościach. Byłem o krok od tego, by zacząć krzy­czeć, żeby zwró­cić jego uwa­gę, gdy roz­legł się odgłos eks­plo­zji w kie­row­ni­cy Chop­pe­ra, któ­ry zmie­nił się natych­miast we wrak, a po Szcze­nia­ku nie pozo­stał nawet ślad.

Zre­ali­zo­wa­no w ramach pro­jek­tu Lite­ra­ry Euro­pe Live Plus współ­fi­nan­so­wa­ne­go w ramach pro­gra­mu Unii Euro­pej­skiej „Kre­atyw­na Euro­pa” we współ­pra­cy z Lite­ra­tu­re Across Fron­tiers.

O autorach i autorkach

Agnieszka Piotrowska

Urodzona w 1979 roku. Doktor nauk humanistycznych, tłumaczka. Przełożyła na język polski m.in. Kair, historia pewnej kamienicy Ala’a al-Aswani (2008) i Bejrut jest gdzieś tam Youssefa Rakha (2010). Mieszka w Kairze.

Mazen Maarouf

Urodził się w Bejrucie w rodzinie palestyńskich uchodźców, którzy musieli uciekać z Tal el-Zaatar na początku libańskiej wojny domowej. Pisarz, poeta, tłumacz, dziennikarz. Autor trzech zbiorów poezji przetłumaczonych na kilka języków: The Camera Doesn’t Capture Birds, Our Grief Resembles Bread, An Angel Suspended On a Clothesline. W 2015 roku wydał debiutancki zbiór opowiadań Jokes for the Gunmen (Dowcipy dla strzelców). Pisze recenzje oraz tłumaczy na język arabski. Mieszka w Reykjaviku i Bejrucie.

Powiązania

Szczeniak

nagrania / stacja Literatura Joanna Roszak Mazen Maarouf

Spo­tka­nie w ramach Sta­cji Lite­ra­tu­ra 23, w któ­rym udział wzię­li Mazen Maaro­uf, Joan­na Roszak i Bar­tosz Kraj­ka.

Więcej

DNA

utwory / premiery w sieci Agnieszka Piotrowska Mazen Maarouf

Pre­mie­ro­wy zestaw wier­szy Maze­na Maaro­ufa w prze­kła­dzie Agniesz­ki Pio­trow­skiej. Pre­zen­ta­cja w ramach pro­jek­tu „Nowe gło­sy z Euro­py”.

Więcej

Literatura źle obecna. Fragment posłowia do książki Szaleniec z Placu Wolności

recenzje / KOMENTARZE Agnieszka Piotrowska

Frag­ment posło­wia Agniesz­ki Pio­trow­skiej do książ­ki Sza­le­niec z Pla­cy Wol­no­ści Hasa­na Bla­si­ma.

Więcej