debaty / ankiety i podsumowania

Są punkty, są asysty (A.D. 2018)

Jakub Skurtys

Głos Jakuba Skurtysa w debacie „Biurowe książki 2018 roku”.

strona debaty

Biurowe książki 2018 roku: wprowadzenie

Nie wypo­wiem się oczy­wi­ście na temat wszyst­kich pro­po­zy­cji Biu­ra Lite­rac­kie­go z minio­ne­go roku. Tra­dy­cyj­nie już pomi­jam wzno­wie­nia i prze­dru­ki oraz wer­sje cyfro­we, bo dys­ku­sja nad nimi to raczej kwe­stia orga­ni­zo­wa­nia (re-orga­ni­zo­wa­nia? nad-orga­ni­zo­wa­nia?) przez wydaw­nic­two dość wąskie­go pola, któ­ra słu­ży zarów­no lep­szej dostęp­no­ści do nie­któ­rych ksią­żek (choć­by Radek Jur­czak), jak i pozy­cjo­no­wa­niu się same­go Biu­ra nie­ja­ko od nowa, przy oka­zji każ­de­go wzno­wie­nia – jako wydaw­nic­twa pozo­sta­ją­ce­go w ruchu, dyna­micz­ne­go, zdol­ne­go do pod­trzy­ma­nia „efek­tu dłu­gie­go trwa­nia” swo­ich auto­rów.

W tym roku recen­zo­wa­łem w osob­nych tek­stach spo­ro poetyc­kich pro­po­zy­cji BL albo przy­naj­mniej do takich recen­zji się przy­mie­rza­łem: Po szko­dzie Boh­da­na Zadu­ry, Sank­cje Jerze­go Jar­nie­wi­cza (w wybo­rze i opra­co­wa­niu Paw­ła Kacz­mar­skie­go i Mar­ty Koron­kie­wicz), tego­rocz­ny Połów. Poetyc­kie debiu­ty 2017 oraz Dni powsze­dnie i świę­ta Julii Szy­cho­wiak. Pod­ręcz­nik nauko­wy dla oni­ro­nau­tów Rober­ta Rybic­kie­go tro­chę współ­two­rzy­łem, więc nie wypa­da mi się za bar­dzo na jego temat wypo­wia­dać… Co zosta­je? Ser­ce Cho­pi­na Jac­ka Deh­ne­la, o któ­rym tekst porzu­ci­łem po pam­fle­cie Bar­to­sza Sadul­skie­go w „Dwu­ty­go­dni­ku”, debiu­ty: Iko­no­klazm Jana Rojew­skie­go, o któ­rym nie­co już napi­sa­łem przy oka­zji poło­wu, oraz Poza sezo­nem Micha­ła Doma­gal­skie­go, wresz­cie tro­chę z boku głów­niej linii: pio­sen­ki i wier­sze Grze­go­rza Cie­chow­skie­go Obcy astro­nom oraz Gry­ma­sy Anny Pod­cza­szy, a więc lite­ra­tu­ra dzie­cię­ca, któ­rą cenię i na któ­rej się zupeł­nie nie znam.

Jest jesz­cze sygna­li­zo­wa­ny prze­ze mnie w pod­su­mo­wa­niu zeszłe­go roku tom Przy­szli nie­do­ko­na­ni Joan­ny Roszak, któ­ry prze­szedł tro­chę bez­gło­śnie, a doty­czy waż­nej prze­cież kwe­stii – istot wydzie­dzi­czo­nych przez woj­ny, zagła­dy, kata­kli­zmy i same­go czło­wie­ka – z pod­sta­wo­wych praw: do życia i bez­pie­czeń­stwa. Traf­nie pisał na począt­ku roku Maciej Woź­niak:

Jeże­li tom Joan­ny Roszak miał­by dołą­czyć – zgod­nie z gło­sa­mi, któ­re postu­lu­ją anga­żo­wa­nie się poezji – do ogól­no­spo­łecz­ne­go szu­mu wokół kwe­stii migra­cyj­no-uchodź­czych, to nie ma szans wybić się na medial­ną sły­szal­ność, ponie­waż wypeł­nia­ją go tek­sty zbyt skrom­ne, nie­po­zor­ne, wyko­rzy­stu­ją­ce współ­czu­cie z ostroż­ną uwa­gą.

Pro­blem w tym, że wraz z kru­cho­ścią poszcze­gól­nych ludz­kich egzy­sten­cji i wie­lo­ścio­wym, nie­au­to­ry­tar­nym „my”, z pozy­cji któ­re­go mówi Roszak, idzie mało spek­ta­ku­lar­ny, mało odkryw­czy język, osa­dzo­ny cza­sem w dyk­cji biblij­nej, pro­fe­tycz­nej, cza­sem post­ce­la­now­skiej, cza­sem zaś po pro­stu we wraż­li­wo­ści bli­skiej np. wier­szom Szym­bor­skiej. To są tek­sty, któ­re raczej mają tra­fić do czy­tel­ni­ka, zapaść mu w pamięć, niż sta­no­wić wyzwa­nie. Być może to spra­wi­ło, że kry­ty­ka nie­spe­cjal­nie odpo­wie­dzia­ła na Przy­szłych nie­do­ko­na­nych spon­ta­nicz­nym, inte­lek­tu­al­nym fer­men­tem. Zosta­ją takie frag­men­ty jak: „ile znaj­dzie się w spi­sach abo­nen­tów tele­fo­nicz­nych wyma­za­nych nazwisk/ i z jakim przyspieszeniem// i jak dale­ko ujdą bo/ czło­wiek nie pieśń nie ujdzie cało/ cia­ło nie pieśń nie ujdzie/ pies nie pieśń” („pusto­stan”), czy final­na „cicha noc”, ale sama reli­gij­na (post­se­ku­lar­na) rama i meta­fi­zycz­ne klesz­cze wspól­no­to­wej modli­twy, w któ­re ubie­ra Roszak temat uchodź­czy, są już pro­ble­ma­tycz­ne.

To tyle z rze­czy pol­skich, bo praw­dzi­we atrak­cje zaczy­na­ją się jak zwy­kle w prze­kła­dach. Naj­pierw jed­nak anto­lo­gie. Nad wybo­rem wier­szy Jar­nie­wi­cza zdą­ży­łem się już poza­chwy­cać, nie byłem w tym zresz­tą odosob­nio­ny. To wybór pełen ero­ty­zmu, dia­lo­gu­ją­cy, aktu­ali­zu­ją­cy poetę i przed­sta­wia­ją­cy go w świe­tle jego naj­lep­szych, zwłasz­cza ostat­nich tomów. Kry­ty­cy roz­ci­na­ją i skle­ja­ją Jar­nie­wi­cza, a on prze­glą­da się w ich wybo­rze jak­by młod­szy, otwar­ty na pro­po­zy­cje, goto­wy patro­no­wać nie tyl­ko współ­cze­snym poetom, ale też współ­cze­snej ero­ty­ce, odzy­ski­wa­nej dla pol­sz­czy­zny w całej nie­oczy­wi­sto­ści poetyc­kich prze­bie­ra­nek i zdol­no­ści uciecz­ki od pro­stac­twa. Lek­tu­ra obo­wiąz­ko­wa, zwłasz­cza dla tych, któ­rzy Jar­nie­wi­cza postrze­ga­ją raczej przez pry­zmat nowej pry­wat­no­ści, myślą o nim jak o poecie inte­lek­tu­al­nym, wyma­ga­ją­cym, aka­de­mic­kim. W spra­wie Pod­ręcz­ni­ka nauko­we­go… mogę mieć tyl­ko nadzie­ję, że zapre­zen­to­wa­nie całej twór­czo­ści Rybic­kie­go uła­twi dostęp do niej, a jej swo­iste kano­ni­zo­wa­nie w pre­sti­żo­wej serii nie­co zmie­ni spoj­rze­nie na tego, wciąż wyklu­czo­ne­go (nie bez jego winy) i zmar­gi­na­li­zo­wa­ne­go poetę, bez któ­re­go dada­izm spro­wa­dzał­by się u nas nadal do kil­ku wybry­ków Wata z mło­do­ści, a sur­re­alizm do odwra­ca­nia miej­sca spoj­rze­nia z okna w poko­ju na księ­życ za oknem… Dopie­ro na tle cało­ści widać nie tyl­ko sza­leń­czy pęd Ryby w stro­nę wyzwo­le­nia języ­ka, ale też – na co zwró­ci­li­śmy uwa­gę w cza­sie pra­cy nad książ­ką – wie­lo­let­nią kon­se­kwen­cję, dzię­ki któ­rej poezja ta z tomu na tom wchła­nia i ani­hi­lu­je kolej­ne prze­strze­nie dys­kur­syw­ne­go uwię­zie­nia.

Z pozo­sta­łych pol­skich ksią­żek naj­wię­cej miej­sca trze­ba by chy­ba poświę­cić tomi­ko­wi Rojew­skie­go, zapew­ne znaj­dzie się bowiem we wszyst­kich pod­su­mo­wa­niach roku i będzie wal­czył o mia­no naj­lep­sze­go debiu­tu. Zasłu­że­nie, choć były lata, w któ­rych ucho­dził­by naj­wy­żej za książ­kę dobrą. Iko­no­klazm pre­zen­tu­je dość spój­ną opo­wieść o two­rze­niu i burze­niu, naj­pierw świa­ta, potem same­go sie­bie, swo­je­go poetyc­kie­go awa­ta­ra; nie dzien­nik zma­gań z trau­ma­mi, lecz nie­co but­ny może „pro­jekt”, a więc wykon­cy­po­wa­ną, usztucz­nio­ną, na poły mitycz­ną, na poły socjo­lo­gicz­ną histo­rię o poszu­ki­wa­niu miej­sca w Pol­sce, tej naj­bar­dziej mitycz­nej z kra­in, przez mie­dzę gra­ni­czą­cej z Ede­nem. Czy Rojew­ski to miej­sce znaj­du­je? Na jed­ną książ­kę na pew­no, na zaj­mu­ją­cą opo­wieść o naszej spek­ta­ku­lar­nej, wizu­al­nej bie­dzie, o alie­na­cji w obra­zach i alie­na­cji na sku­tek ich znisz­cze­nia – tak. Wystar­cza to, by zadać pyta­nia i o pewien intym­ny, lirycz­ny poten­cjał tej maska­ra­dy (nazwij­my ją Bil­dung), i o jej poli­tycz­ne kon­se­kwen­cje. Załóż­my jed­nak, że doj­rze­wa­ją­ce w obra­zach i dla obra­zów „ja” z tomów Rojew­skie­go to nie ego­tycz­ny poeta, ale ktoś na wzór Siwe­go z powie­ści Masłow­skiej. Róż­ni ich poło­że­nie kla­so­we, zasob­ność port­fe­la, hory­zon­ty, a więc i moż­li­wo­ści roz­wo­ju, ale czy coś ponad to? Final­na „roz­pier­du­cha” w obu przy­pad­kach ma w sobie coś z prze­cią­że­nia sys­te­mu, jest per­cep­cyj­nym gli­czem, za któ­rym nie kry­je się żad­na wspól­no­to­wa wizja. Przy­naj­mniej na razie Rojew­ski zda­je się grać na wła­snych zasa­dach, ale też wyłącz­nie na wła­sny rachu­nek, co odróż­nia go zwłasz­cza od gło­śnych debiu­tów Bąka czy Jur­cza­ka.

Poza tymi, pol­ski­mi książ­ka­mi, zja­wia się – chy­ba cen­niej­sza w tym roku – tra­dy­cja prze­kła­dów, z któ­rej BL zawsze sły­nę­ło. Może i O krok od nich, a więc pereł­ka, kształ­tu­ją­ca przez lata gust czy­tel­ni­ków i modę na ame­ry­kań­ską poezję, wycho­dzi jako wzno­wie­nie gdzie indziej, ale samo BL nie stoi w miej­scu. Taran­tu­lę Dyla­na i Pieśń tor­by na pawia Cave’a trak­tu­ję jako cie­ka­wost­ki: bar­dziej bazu­ją­ce na aten­cji fanów do ich muzy­ki, niż zdol­ne wywró­cić coś w lite­rac­kim świat­ku, bez wzglę­du na Nobla dla tego pierw­sze­go i patro­nat Tade­usza Sław­ka nad tym dru­gim (mogę oczy­wi­ście bar­dzo lubić poetyc­ką maestrię tomiku/ów The Lords and the New Cre­atu­res nie­ja­kie­go Jame­sa Mor­ri­so­na i uwa­żać je za szczyt beat­ni­kow­skiej bizar­no­ści, ale…). Odmien­nie spra­wa ma się z dwo­ma inny­mi toma­mi: ocze­ki­wa­nym przez lata prze­kła­dem wier­szy Eli­za­beth Bishop w tłu­ma­cze­niu Andrze­ja Sosnow­skie­go i nie­ocze­ki­wa­ną, lecz rów­nie cie­ka­wą Ciem­ną mate­rią Rae Arman­tro­ut od Kac­pra Bart­cza­ka. Oba te tomy to wyda­rze­nia, choć zapew­ne tyl­ko pierw­szy z nich zyska taki sta­tus, a to z racji kul­to­wej pozy­cji samej Bishop.

Arman­tro­ut przy­cho­dzi do nas za spra­wą gru­py L=A=N=G=U=A=G=E, a więc gdzieś z głę­bi lat 60., czy­li cza­su, któ­re­go w ame­ry­kań­skiej poezji naj­wy­raź­niej nie zdo­ła­li­śmy jesz­cze oswo­ić i przy­swo­ić (zale­d­wie dwie prze­ło­żo­ne książ­ki kry­tycz­ne Mar­jo­rie Per­loff niech będą tego naj­lep­szym dowo­dem). Arman­tro­ut jest trud­na, inte­lek­tu­al­na, lin­gwi­stycz­na, jak to mia­ła w zało­że­niach cała gru­pa, ale też przy­no­si dużo satys­fak­cji wyma­ga­ją­ce­mu czy­tel­ni­ko­wi, choć­by tym, jak bar­dzo jej fra­zy i język nie przy­le­ga­ją do pol­sz­czy­zny, jak wie­le luk potra­fi zosta­wić, by juk­sta­po­zy­cyj­nie wydo­być efekt mate­ria­li­stycz­ne­go ście­ra­nia się świa­tów. Mia­łem oka­zję porów­nać tyl­ko kil­ka wier­szy z ory­gi­na­ła­mi i Bart­czak zacho­wu­je dosko­na­le ten elip­tycz­ny rys poezji autor­ki, jej wra­że­nio­wość, opar­tą na języ­ko­wej grze, na powsta­wa­niu sko­ja­rzeń i spo­strze­żeń z same­go ładun­ku, zma­ga­zy­no­wa­ne­go w poje­dyn­czym wer­sie. Arman­tro­ut wycią­gnę­ła jak się zda­je – i jak infor­mu­je nas tłu­macz w posło­wiu – pew­ne osta­tecz­ne kon­se­kwen­cje z podej­ścia Wil­liam­sa, i są to kon­se­kwen­cje brze­mien­ne w skut­ki: ujmu­ją­ce doświad­cze­nie nie jako poza­ję­zy­ko­wą mag­mę, dla któ­rej trze­ba szu­kać media­cji, ale wespół z języ­kiem. To nie pan­tek­stu­al­ny świat glo­bal­nej semio­zy, gdzie wszyt­ko się uab­strak­cyj­nia i tra­ci kon­tu­ry. Arman­tro­ut jest twar­da, ostra, nama­cal­na, a język trak­tu­je jak kolej­ny organ poznaw­czy, któ­ry dosłow­nie pene­tru­je prze­strzeń, ale też nara­ża się na jej dzia­ła­nie, na zra­nie­nia, otar­cia i zerwa­nia. Wystar­czy­ło to na Pulit­ze­ra w 2010 roku. Czy wystar­czy, żeby wpły­nąć na jakie­goś rodzi­me­go poetę, któ­ry wciąż cele­bru­je „two­ją poje­dyn­czość” i widzi zale­d­wie pół auto­por­tre­tu w wypu­kłym lustrze? Po cichu wie­rzę, że wraz z kolej­ny­mi nazwi­ska­mi z krę­gu L=A=N=G=U=A=G=E: Ronem Sil­l­ma­nem, Lyn Heji­nian, Bobem Perel­ma­nem czy Char­le­sem Bern­ste­inem, coś ruszy nie tyl­ko w poezji, ale też w teo­rii kry­ty­ki, bo ten model „zaan­ga­żo­wa­ne­go for­ma­li­zmu” mógł­by nas na chwi­lę przy­naj­mniej ura­to­wać od łatwo­ści subiek­tyw­nych dekla­ra­cji poli­tycz­nych, poezji wyłącz­nie toż­sa­mo­ścio­wej i obiek­ty­wi­zu­ją­cej meta­fi­zy­ki codzien­no­ści.

Bishop zdą­żył nam tym­cza­sem przy­swo­ić już Sta­ni­sław Barań­czak w tomie 33 wier­sze (1995), ale war­to się zasta­no­wić, czy była to ta sama Bishop, któ­rej cześć odda­wał Sosnow­ski, a przed nim John Ash­be­ry? Odwo­łaj­my się do mądrzej­szych od nas:

Przed­sta­wio­na przez Barań­cza­ka Eli­za­beth Bishop jawi się pol­skie­mu czy­tel­ni­ko­wi jako poet­ka kon­cep­tu­al­na i „kon­struk­tyw­na”, w sen­sie Barań­cza­kow­skie­go kon­struk­ty­wi­zmu: skłon­na pod­po­rząd­ko­wać się „dys­cy­pli­nie zwięzłości/wieloznaczności”, a więc nie bez nadziei wycią­ga­ją­ca rękę po to „koło ratun­ko­we, bez któ­re­go poecie gro­zi uto­nię­cie w oce­anie bełkotu”[1].

I dalej, w puen­tę szki­cu Ewy Rewers, któ­ra pod­da­je dokład­nej ana­li­zie wier­sze oraz prze­kła­dy „The Fish” (prze­kład Sosnow­skie­go otrzy­mu­je­my dopie­ro teraz, w San­ta­rém) i „At the Fish­ho­uses”:

Moż­na ulec wra­że­niu, że Bishop Barań­cza­ka ota­mo­wu­je swój wewnętrz­ny zalew nico­ści za pomo­cą for­my – jak sam Barań­czak. Że opra­co­wy­wa­ne poetyc­ko tema­ty ujmu­je w ram­kę; że poetyc­ka dys­cy­pli­na to jej koło ratun­ko­we, „ta jed­na sztu­ka”, któ­ra oca­la. Bishop Sosnow­skie­go nato­miast kon­se­kwent­nie (choć „na pozór nie­mal bez­wied­nie”) kodu­je w wier­szach – bo tak­że w inter­pre­to­wa­nym i tłu­ma­czo­nym przez nie­go „2000 ilu­stra­cji i kom­plet­ny sko­ro­widz” – prze­śla­du­ją­cą ją myśl o śmier­ci, dając się ponieść „skład­ni rozkładu”[2].

Moż­na odnieść takie wra­że­nie nie tyl­ko w tych dwóch wier­szach, ale w całych prze­kła­dach z San­ta­rém, że Bishop Sosnow­skie­go to nie poet­ka „ram­ko­wa”, poet­ka chart, a więc wykre­sów, ogra­ni­czeń, zatrzy­mań, ale wła­śnie flow – prze­pły­wów, wymy­ka­nia się, sen­sów, któ­re prze­pły­wa­ją nam przez pal­ce. Kto woli baro­ko­wość Bishop, z pew­no­ścią pozo­sta­nie przy wize­run­ku, któ­ry nadał jej w pol­sz­czyź­nie Barań­czak, a więc przy pew­nym meta­fi­zycz­nym, hero­icz­nym tru­dzie kieł­zna­nia życia poprzez for­mę. Kto zaś poszu­ku­je wier­sza otwar­te­go, kto chce dać się uwieść skład­ni, nawet jeśli powie­dzie go ona na zatra­ce­nie, bo osta­tecz­nym fina­łem tego ruchu uwo­dze­nia jest w przy­pad­ku Bishop doj­mu­ją­cy nihi­lizm, pokrew­ny Lar­ki­now­skie­mu, ten wybie­rze wła­śnie San­ta­rém.

Trud­no roz­strzy­gnąć, któ­ry z tłu­ma­czy bar­dziej zawłasz­cza i pozy­cjo­nu­je Bishop „pod sie­bie”. Lepiej chy­ba potrak­to­wać to jak kolej­ną odsło­nę wiel­kich poje­dyn­ków, jak np. Som­me­ra z Barań­cza­kiem o Heaney’a, poje­dyn­ków o inne wizje poezji, w tam­tym przy­pad­ku o star­cie języ­ko­we­go kon­kre­tu z zama­szy­sto­ścią obra­zu, a w tym o chęć ujarz­mie­nia sytu­acji lirycz­nej z pra­gnie­niem odda­nia się wymy­kom wier­sza. Przede wszyst­kim jed­nak San­ta­rém (jeden z wier­szy nie­prze­ło­żo­nych przez Barań­cza­ka), przed­ostat­ni w wybo­rze Sosnow­skie­go, ze swo­ją pro­wo­ka­cyj­ną fra­zą: „Nawet gdy­by ulec pokusie/ lite­rac­kich interpretacji/ takich jak: życie-śmierć, praw­da-fałsz, męskie-żeń­skie/ – poję­cia takie zla­ły­by sie ze sobą, roz­pły­nę­ły raz dwa/ w tej wod­nej, ośle­pia­ją­cej dia­lek­ty­ce”, ide­al­nie wpi­su­je się w upra­wia­ną przez auto­ra Życia na Korei poezję prze­pły­wów. Bishop z tego wybo­ru to nie tyl­ko poet­ka akwa­tycz­na i mary­ni­stycz­na, nie tyl­ko podróż­nicz­ka, ale też twór­czy­ni wyobra­żo­nych świa­tów, odwie­dza­ją­ca nie­zna­ne kra­iny języ­ka. To kolej­na – w ple­ja­dzie inspi­ra­cji same­go Sosnow­skie­go – kar­to­graf­ka wyobraź­ni, uzu­peł­nia­ją­ca swo­imi ima­gi­na­cyj­ny­mi wier­sza­mi pokro­ju „Mapy”, „Ponad 20000 ilu­stra­cji i kom­plet­ny sko­ro­widz” czy „Pyta­nia w kwe­stii podro­ży” poszu­ki­wa­nia Rim­bau­da, Cen­drar­sa i Rous­se­la. Wyrwa­na, choć nie bru­tal­nie (raczej wymy­ta, jak wymy­wa się zło­to), z meta­fi­zycz­nej baro­ko­wo­ści, wyso­ko­mo­der­ni­stycz­na Bishop oka­zu­je się tak pokrew­na Sosnow­skie­mu, jak mało któ­ry świa­to­wy poeta, otwar­ta na wszyst­kie cha­rak­te­ry­stycz­ne porwa­nia i upro­wa­dze­nia wier­sza, z któ­rych sły­nie prze­cież autor Sta­rych śpie­wek.

Jest jesz­cze trze­ci prze­kład, o któ­rym do tej pory nie wspo­mnia­łem: 100 wier­szy wypi­sa­nych z języ­ka angiel­skie­go Jerze­go Jar­nie­wi­cza, wyda­ny wyjąt­ko­wo – w twar­dej, nie­bie­sko-czer­wo­nej opra­wie i nawią­zu­ją­cy tym samym do pamiąt­ko­wych 100 wier­szy pol­skich sto­sow­nej dłu­go­ści (2015). Tutaj nie mamy do czy­nie­nia z jakimś usta­wia­niem gło­su, z lepie­niem sobie „innej tra­dy­cji”, jak w przy­pad­ku Sosnow­skie­go czy Bart­cza­ka. Jar­nie­wicz zresz­tą – jako tłu­macz – taką tra­dy­cję już stwo­rzył, zwłasz­cza w kolej­nych zbio­rach szki­ców o tłu­ma­cze­niu, oraz dając nam nowe wer­sje Joyce’a, pro­mu­jąc liver­po­ol­czy­ków, zwłasz­cza Bria­na Pat­te­na, tłu­ma­cząc tomy Craige’a Raine’a oraz poezję irlandz­ką. Kolej­ność 100 wier­szy… zosta­ła zada­na przez redak­to­rów, więc ani to dzien­nik zma­gań tłu­ma­cza, ani loso­wa anto­lo­gia, raczej wynik kolek­tyw­nej pra­cy i przy­jem­no­ści obco­wa­nia z poezją. Jest w tej książ­ce kil­ka tek­stów dobrze zna­nych, pod­ję­tych po raz kolej­ny, jak choć­by „Kole­jo­we dzie­ci” Heaney’a, są poeci pokro­ju Dere­ka Wal­cot­ta, Simo­na Armitage’a, Craige’a Raine’a czy Miche­aela Onda­atje, ale też nazwi­ska zupeł­nie mi obce, tłu­ma­czo­ne zapew­ne tyl­ko przez Jar­nie­wi­cza. Wybór wier­szy nie został poprze­dzo­ny obszer­nym ese­jem, a krót­kie bio­gra­my auto­rów poja­wia­ją się dopie­ro na koń­cu książ­ki, musi­my się zatem zmie­rzyć z czymś bar­dzo trud­nym: samym wier­szem, pozba­wio­nym na ogół kon­tek­stu, nie tyl­ko wyję­tym z tomu, ale też z jego natu­ral­ne­go języ­ka i przy­pi­sa­nej mu seman­ty­ki. W tym sen­sie „wier­sze wypi­sa­ne” są czymś wię­cej niż po pro­stu wypi­sy (syl­wy?) w ich gatun­ko­wym rozu­mie­niu; są final­nym gestem trans­la­cji, wyob­co­wa­niem, zarów­no tek­stu, jak i czy­tel­ni­ka. Dwu­stro­ni­co­we posło­wie Jar­nie­wicz tytu­łu­je Nie­za­leż­nie od kon­tek­stu, dekla­ru­jąc wia­rę w moż­li­wość takie­go obco­wa­nia z wier­szem, w jego inter­pre­ta­cyj­ną pro­duk­tyw­ność. Jestem w tej kwe­stii nie­co bar­dziej scep­tycz­ny, sta­ro­świec­ki może, więc 100 wier­szy… to dla mnie rodzaj wyzwa­nia, testu­ją­ce­go zarów­no przy­wią­za­nie czy­tel­ni­ka do nowo­cze­śnie poję­te­go impe­ra­ty­wu kon­tek­stu­ali­zo­wa­nia, jak i jego zdol­ność do bez­in­te­re­sow­ne­go cie­sze­nia się tek­stem.

Jeśli spoj­rzeć na szer­szy kon­tekst nagród i życia lite­rac­kie­go, to minio­ny rok był bar­dzo uda­ny, głów­nie za spra­wą sze­re­gu publi­ka­cji z 2017 roku. Aga­ta Jabłoń­ska dosta­ła Sile­siu­sa za Raport wojen­ny i zna­la­zła się w czo­ło­wej piąt­ce Gdy­ni, Mar­ta Pod­gór­nik z Zim­ną książ­ką była w piąt­ce Szym­bor­skiej i sió­dem­ce Sile­siu­sa, któ­re­go otrzy­mał z kolei inny autor BL: Jerzy Jar­nie­wicz za Puste noce. Naj­więk­szym roz­cza­ro­wa­niem oka­zał się zapew­ne brak Ange­lu­sa dla Pamię­ci Péte­ra Náda­sa, choć podob­no nagro­dzo­na powieść Macie­ja Pła­zy rze­czy­wi­ście jest dosko­na­ła (dopie­ro przede mną). Naj­więk­szym pozy­ty­wem była tym­cza­sem nagro­da Juliu­sza dla Rybic­kie­go za Dar Mene­li. Gdy­bym bawił się w typo­wa­nia, z tego­rocz­nych pro­po­zy­cji Iko­no­klazm z pew­no­ścią tra­fił­by do Sile­siu­so­wej trój­ki (głów­nie z racji ogól­nej sła­bo­ści debiu­tów), ale nie był­bym pewien ani Roszak, ani Szy­cho­wiak (z cie­ka­wy­mi książ­ka­mi), ani tym bar­dziej Zadu­ry czy Deh­ne­la (z książ­ka­mi już nie tak dobry­mi). Moż­na odnieść wra­że­nie, że część pary poszła w przy­szły rok, bo z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­my prze­cież na kolej­nych (po Rojew­skim) auto­rów Poło­wu, zwłasz­cza Jaku­ba Pszo­nia­ka, na dru­gi tom Ani Ada­mo­wicz i zapew­ne kil­ka innych nie­spo­dzia­nek.

Koniec koń­ców zosta­ję z czte­re­ma pozy­cja­mi, któ­re chciał­bym zacho­wać rów­nież ze wzglę­du na szan­se, jakie stwa­rza­ją rodzi­mej poezji, szan­se pomy­śle­nia nie­co ina­czej o naszym lite­rac­kim polu: prze­kła­da­mi z Bishop i Arman­tro­ut, wybo­rem z Jar­nie­wi­cza i wier­sza­mi zebra­ny­mi Rybic­kie­go. To też pewien trop, któ­ry same­go mnie zasko­czył: że tego­rocz­ny impuls poetyc­ki przy­szedł w BL tro­chę z zewnątrz, w dwu­gło­sie, od tłu­ma­czy i kry­ty­ków raczej niż od samych auto­rów.

Przy­pi­sy
[1] E. Rewers, Od Ryby ku Ryba­czów­kom. Bishop Barań­cza­ka, „Prze­strze­nie Teo­rii” 2016, nr 26.
[2] Tam­że.

O AUTORZE

Jakub Skurtys

Ur. 1989, krytyk i historyk literatury; doktor literaturoznawstwa; pracuje na Wydziale Filologicznym UWr; autor książek o poezji najnowszej Wspólny mianownik (2020) oraz Wiersz… i cała reszta (2021).