Zakaz gry w piłkę
Wojciech Chamier-Gliszczyński
Opowiadanie Zakaz gry w piłkę Wojciecha Chamier-Gliszczyńskiego. Prezentacja w ramach projektu „Opowiadania i powieści”.
Fryzjer Franciszek Janusek miał swój zakład fryzjerski w Stolp przy ulicy Markt, w którym codziennie od wczesnych godzin rannych do godziny siedemnastej, albo i do samego wieczora, kiedy już wszyscy zbierali swoje rzeczy ze straganów i rozchodzili się do domów albo do gospody, rozbrzmiewała muzyka z kosztownego szafkowego gramofonu, postawionego na półpiętrze oddzielającym zakład od położonego nad nim mieszkania. Za zakładem był przestronny i utwardzony placyk, ograniczony z jednej strony ścianą, na którym okoliczni chłopcy chętnie grywali w piłkę. Niestety odkąd fryzjer Janusek zakupił ten kosztowny gramofon gra w piłkę była tam zabroniona, ponieważ odbijanie piłki o ścianę, przy której stał aparat, zakłócało odbiór muzyki. Tak więc fryzjer Franciszek Janusek był prawdziwym miłośnikiem muzyki, surowo broniącym swych praw i potrafił bezbłędnie rozpoznać melomana, gdy ten zasiadał w jego wygodnym fotelu fryzjerskim w trakcie zabiegów golenia albo strzyżenia baczków. Wystarczyło tyko odsłonić kark klienta podczas jednego z koncertów orkiestry Filharmonii Berlińskiej, aby dostrzec jak pojawia się na nim gęsia skórka, a włosy stają dęba z wrażenia jakie wywierały słynne pasaże pianisty Petera Kreudera. Wielkie fryzjerskie lustro, połyskujące przybory fryzjerskie, pędzle, brzytwy, przecudnej urody czarka do rozrabiania piany. Była to czysta liturgia obnażenia, nie tylko karku, ale też duszy melomana, rodem z mszy łacińskich, gdy w oparach wody kolońskiej, intensywnej i świeżej niczym kadzidło lub woda święcona, fryzjer dwoma szybkimi, a jednak pełnymi godności ruchami, odkrywał ręcznik, niby specjalny puryfikaterz mszalny, a w zakładzie rozbrzmiewał głos śpiewaka operowego Karla Schmitta-Waltera, mocny potęgą głośników nowoczesnego aparatu z Musikhaus’u Feliksa Albrechta.
Zręczne palce odgarniały ręcznik z karku, a fryzjer pytał: Podoba ci się muzyka chłopcze? Tak proszę pana… – odpowiadało się w takich momentach głosem pełnym zażenowania, jak gdyby fryzjer przyłapywał na jakiejś wstydliwej sprawie albo dotykał rzeczy daleko wrażliwszych niźli prosta okoliczność, iż owszem podoba nam się ta muzyka tak bardzo, że przyprawia nas to o gęsią skórkę. Podobnie z wielką nabożnością i elegancją posługiwał się fryzjer przypominającą złote kropidło zmiotką, którą wygarniał z karku ścięte włosy. Oczywiście, dla całej reszty, by nie powiedzieć: większości pozbawionych słuchu muzycznego, gruboskórnych klientów, zamiłowanie fryzjera do muzyki było kompletnie pozbawione znaczenia, wchodziło się, płaciło kilka fenigów i wychodziło bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia, bez poczucia wstydu, bez zażenowania.
‒ Potrafisz grać na jakimś instrumencie? ‒ zapytał kiedyś fryzjer.
– Tak – Klaus odpowiedział zmieszany ‒ ojciec uczył mnie na fortepianie, ale już nie gram.
‒ A to z jakiej przyczyny? ‒ spytał oburzony Franciszek Janusek, a wtedy Klaus pokazał mu swoją rękę, świeżo zawiniętą w gips i bandaże.
‒ To pewnie przez ten cholerny Fußball! – zawołał Franciszek Janusek raniąc niemalże lewe ucho Klausa brzytwą, którą wygalał włosy zazwyczaj w momencie największego przesilenia podczas arii, kiedy to każdemu melomanowi wrażliwemu na dźwięki muzyki jeżył się włos na karku. Wtem przez ścianę budynku zaczął przebijać się dobrze nam znany odgłos kopanej o ścianę piłki, odgłos tak przyjemny dla ucha każdego ucznia gimnazjum, a tak znienawidzony przez fryzjera. Janusek wybiegł natychmiast tylnymi drzwiami zakład; spraw tego rodzaju nigdy nie pozostawiał bez konsekwencji, chwycił za miotłę, którą zbierał włosy z podłogi i jął potrząsać nią krzycząc i wskazując czerwony napis na ścianie „ZAKAZ GRY W PIŁKĘ”.
‒ Cholerne smarkacze, nie uczą was czytać w tej szkole! Won z podwórka bo pozabijam!
Krzyczał i dalej wymachiwał miotłą. Tak… Fryzjer Franciszek Janusek szczerze nienawidził gry w piłkę nożną.
*
A oto lecący pod niebem kształt piłki do gry w nogę, nad polaną obok kaplicy świętego Jerzego, na moment przysłoniła nawet słońce, gdy znalazła się w punkcie kulminacyjnym swego eliptycznego lotu; któż będzie w stanie ją odebrać, kiedy opadnie wreszcie na ziemię? To kuzyn fryzjera, kapitan naszej drużyny Hans Wagner, dopingowany przez najpiękniejsze dziewczęta, w tym również rodzoną siostrę Franciszka Januska: piękną Helenę. Hanni! Hanni! – krzyczy rozentuzjazmowany tłum. – Podaj dalej! – krzyczą jedni. – Sam, Sam! – wołają dziewczęta. Kogo posłucha Hanni? Czy pokona obronę przeciwników? Nie? Może więc poda na drugą stronę, albo na środek? Też nie, biegnie dalej! Bierze zamach, strzela z dystansu! Trafia! Jest cudowny, wspaniały piłkarz, znakomity sportowiec, zuch na schwał! Potem, wraz ze swymi druhami idzie nad rzekę upić się piwem i pluskać z dziewczętami. Uwielbiany przez kolegów, Hans Wagner, ten zawadiaka, kościelny organista, kawiarniany grajek, który od wieczora do rana zwykł trwonić swój talent za szklaneczkę koniaku i parę groszy, och była ci to osoba, której Franciszek Janusek nienawidził jeszcze bardziej niż gry w piłkę nożną! Po meczu Helena podąża za innymi, Hans bierze ją za rękę, nazywa swoją siostrzyczką, choć jest ledwie z nią spokrewniony; już mają opuszczać polanę gdy na twarzy Heleny pojawia się cień przerażenia! W mroku alejki widzi brata, jest niezadowolony, mieli zjeść razem podwieczorek w kawiarni u pana Streubla, Franciszek musiał tam na nią czekać dobre pół godziny zanim zdecydował się poszukać jej na mieście. Kompletnie o tym zapomniała, czuje się winna, brat rzuca jej gniewne spojrzenie i odwraca się na pięcie, odchodzi. Helena rusza za nim. Krzyczy, jest roztrzęsiona, brat opiekuje się nią odkąd…, odkąd wróciła z Berlina jest praktycznie na jego utrzymaniu. Jest kobietą, której nie powiodło się w życiu, ma już prawie trzydzieści lat, w młodości została oszukana, Franciszek twierdzi, że ma skłonność do nieodpowiednich mężczyzn, takich jak ten… Wagner.
– Braciszku Franciszku! – woła i podbiega.
Franciszek wciąż milczy, całą drogę, Helena próbuje się wytłumaczyć ale nie wychodzi to jej zbyt dobrze. Zawsze to samo, myśli sobie Helena, Franciszek obraził się i teraz będzie milczał całą drogę do domu, a potem aż do kolacji nie zamieni z nią ani słowa. Helena desperacko próbuje załagodzić sytuację, chwyta się najróżniejszych sposobów, próbuje najodważniejszych obietnic, jutro zamierza spędzić z bratem cały dzień, tak jest, planowała to już od dawna, wybiorą się na wycieczkę nad morze, do Stolpmünde, zjedzą świeżego dorsza w tawernie…
– Braciszku Franciszku! – woła do niego pieszczotliwie. – Odezwij się, proszę!
Nic z tego, tym razem to poważna sprawa, Franciszek wchodzi do domu i zamyka się w swoim pokoju, gdzie spędza następne godziny słuchając muzyki z szafkowego gramofonu, Helena cały ten czas siedzi pod jego drzwiami albo w kuchni. Współczuje bratu bo jest samotny, ludzie w mieście nie mają na jego temat dobrego zdania, twierdzą, że jest wyniosły i choć całkiem zamożny, to jednak nie znalazł sobie żony, kto by tam chciał takiego chłopa, co słucha opery od rana do wieczora? Helena czuje czasem, że przestaje go kochać, na przykład gdy zabrania jej spotykać się z kuzynem Hansem, jego kocha może bardziej od nieszczęśliwego brata, złość na brata wzbiera w niej wprost proporcjonalnie do dawek milczenia, które aplikuje jej Franciszek podczas tej osobliwej kłótni. Zastanawia się, które z nich jest bardziej okrutne w tym co robi, w trzeciej godzinie milczenia nienawiść do brata przekracza granicę jej wytrzymałości, chwyta za motek do ubijania mięsa i idzie w stronę schodów, rozbija kilka ebonitowych płyt gramofonowych i uszkadza przy okazji kosztowny szafkowy gramofon brata, potem wymyka się do gospody w której Hanni gra na pianinie ładne piosenki, postanawia napić się piwa. Rankiem doznaje napadu wyrzutów sumienia, idzie do Musikhausu Felixa Albrechta przy ulicy Neutormauer, dowiaduje się, że ebonitowych płyt nie można już naprawić. Święty Boże! A co ze złamanym sercem Franciszka?
*
Ojciec Klausa, który był stroicielem fortepianów i miał różne kontakty w branży, postarał się dla niego o pacę w zakładach dystrybucji gramofonów Felixa Albrechta. Jednym z pierwszych klientów, których odwiedził jako autoryzowany serwisant był fryzjer Janusek. Jeśli wierzyć relacji fryzjera, zdarzyła się bowiem w zakładzie rzecz przedziwna, mianowicie piłka do gry wpadła przez okno i połamała większość płyt znajdujących się na stoliku obok gramofonu, przy okazji uszkadzając również sam aparat.
– Okno jest nieuszkodzone – stwierdził niedyskretnie Klaus.
– Było otwarte – skwitował prędko fryzjer – jak tam pańska ręka?
– Dobrze. W przyszłym miesiącu zdejmują gips.
– To świetnie, będzie pan mógł wrócić do fortepianu, football to barbarzyństwo, nigdy się nie przyjmie na dobre, zobaczy pan, że za trzydzieści lat nikt już nie będzie chciał w to grać…, a muzyka, muzyka jest wieczna, no a dzięki płytom ebonitowym głos Schmitta-Waltera będzie można odtwarzać długo po jego śmierci, i naszej… Fryzjer rozmarzył się gdy do mieszkania weszła Helena.
– To moja siostra, Heleno to jest pan…
– Klaus, proszę pani, Klaus Knapp.
– Bardzo mi miło pana poznać, może herbaty?
– Pan Klaus przyszedł naprawić nasz gramofon Heleno.
– Doprawdy, to wspaniale! – Helena wydawała się zmieszana, zaparzyła herbaty w opalizującym imbryku i podała na werandzie razem z drożdżówką. – Jest pan inżynierem panie Knapp?
– Nie proszę pani, bardzo żałuję ale niestety…
– Pan Klaus jest muzykiem – przerwał mu fryzjer – i melomanem – dodał jeszcze.
– Wydaje mi się, że widziałem panią wczoraj, na polanie, w trakcie meczu.
– Och byłam tam dosłownie chwilę! – zagrzmiała święcie oburzona Helena.
– Nie denerwuj się moja droga, pan chciał być tylko uprzejmy. Kiedy będzie pan mógł zakończyć naprawę?
– Na szczęście ramię gramofonu nie jest kompletnie zniszczone, trzeba będzie naturalnie wymienić igłę i uszkodzony talerz. Sądzę, że dziś po południu będę mógł zamontować części zamiennie, oczywiście jeśli będą dostępne w magazynach zakładu – odparł rzeczowo Klaus, starając się nie sprowadzić na siebie gniewu tych dwojga.
– Niestety, po południu wybieramy się nad morze, do Stolpmünde, prawda Helenko? – Na twarzy Heleny, po raz pierwszy odkąd ujrzał ją Klaus Knapp, pojawił się przecudnej urody uśmiech.
– Tak, właśnie mój drogi! – Helena ujęła dłoń brata i przyłożyła policzek do jego ramienia.
– Może wybierze się pan z nami? – wypalił ni stąd ni zowąd fryzjer, a Helena spojrzała na niego z dziwnym wyrazem twarzy.
– Niestety mam inne zajęcia – odpowiedział uprzejmie Klaus, kierując swoje słowa specjalnie w stronę Heleny.
– Chciałbym panu coś pokazać – zaczął Franciszek i skierował swe kroki do szafki gramofonowej – Tę płytę dostałem kiedyś od profesora Koopmana, jest na niej koncert orkiestry Filharmonii Berlińskiej, od którego warto zacząć edukację muzyczną, ofiaruję ją panu – skończył stanowczo fryzjer.
– Nie mogę tego przyjąć, nie mam nawet gramofonu.
– To nic, może pan przecież w każdej chwili przyjść do mnie… zapraszam.
– Och do prawdy nie mogę…
– Młody człowieku, proszę się ze mną nie sprzeczać, prezent to prezent, w podziękowaniu za dobrą robotę, mam nadzieję, że jak pan skończy, gramofon będzie znów jak nowy!
Przez cały ranek młody Klaus Knapp oglądał prezent od Franciszka Januska, ważył go w rękach, czytał inskrypcje na obwolucie, to wyjmował, to znów chował płytę w kieszeni z delikatnego papieru, przyglądał się jej tajemniczym żłobieniom, których sens zostaje wyjawiony dopiero gdy umieści się płytę w stosownym urządzeniu, zdolnym odczytać niewidoczny zapis dźwięków zaklętych w ebonicie. A poza tym, nie mógł pozbyć się myśli o piękniej Helenie, jaka ona dziwna, dumał. Potem wybrał się na spacer po Stolpmünde, w nadziei, że przypadkiem natknie się na fryzjera i jego siostrę podczas przechadzki brzegiem morza, albo w tawernie, jedzących świeże, panierowane dorsze z sałatą i cytryną. Ćwiczył nawet odpowiednie powitanie: „Ach witam Państwa! No cóż miałem dzisiaj pracować, ale sami Państwo wiedzą, w mieście jest tak duszno o tej porze roku”. Ale pomimo starań, niezliczonych rund ulicami Stolpmünde, wysiadywania na ławkach i ponawianych wizyt w tawernie, nie udało mu się spotkać Heleny.
Następnego dnia specjalnie wybrał moment, kiedy fryzjera nie było w domu. Dzień dobry! Przywitał się dziarsko, może nazbyt dziarsko, ponieważ Helena aż podskoczyła z zaskoczenia. Wszedł stropiony do środka, z miejsca kierując się w stronę półpiętra, na którym stał gramofon. Pił pan dziś już kawę, może nalać, zaparzyłam świeżą? Chętnie pani Heleno. Obejrzał raz jeszcze gramofon, upewniając się czy nie ma w nim innych uszkodzeń, otworzył szafkę na płyty odkrywając w niej młotek do mięsa obleczony drzazgami. Proszę mi to natychmiast oddać! Zawołała Helena i w jednej chwili oblała się rumieńcem, niczym mała dziewczynka przyłapana na kłamstwie. To jest młotek do mięsa! Oświadczyła jak gdyby Klaus nigdy w życiu nie widział takiego przedmiotu, i w ogóle nie wiedział do czego służy. Nastąpiła krępująca cisza, Helena usiadła przy stole w kuchni rękoma obejmując kubek z kawą i kryjąc swe zażenowanie za jego brzegiem. Powoli przysiadł się do niej, zapytał o zdrowie, wycieczkę do Stolpmünde, ulubione zajęcia.
– Nie pojechaliśmy do Stolpmünde, Franciszek źle się poczuł, myślę że zatruł się selerem, cały wieczór robiłam mu okłady i parzyłam miętę w imbryku, ale nic się nie stało. Ważne, że spędziliśmy ten czas razem prawda? – Klaus nie odpowiedział, w zasadzie nie widział w tym żadnej doniosłości.
– To może dzisiaj wybierze się pani ze mną na wycieczkę w górę Słupi, zobaczyć nową zaporę, słyszałem, że widok jest przepiękny – Klaus podjął ryzykowną próbę.
– Niestety. Na czwartą idziemy z Franciszkiem na koncert organowy, do św. Jacka, jako muzyk powinien pan również się wybrać. Hans będzie grał fantazję g – moll Jana Sebastiana Bacha.
Gdy Klaus zjawił się spóźniony na miejscu, w kościele św. Jacka rozbrzmiewały właśnie pierwsze takty sielskiego Preludium G – dur Nicolausa Brunhnsa w wykonaniu profesora Zygfryda Koopmana z Królewca. Pozdrowił najpierw Helenę, a potem fryzjera, który siedział zatopiony myślami w idyllicznej tonacji durowej, wyrażającej wdzięczność za wszelkie stworzenie oraz przyjemności dane nam przez Boga, i tylko skinął mu nieznacznie, uśmiechając się błogo i nieobecnie. Ach, lecz dla Klausa jedyną obecną istotą na świecie była w owej chwili Helena! W zwiewnej sukience w kwiaty, z upiętymi z tyłu głowy lokami ze świetlanym spojrzeniem bazaltowych oczu. Usiadł obok niej i wstydził się spojrzeć na nią przez cały koncert Koopmana, dopiero gdy nastały gromkie brawa, pokrzepiony falą ogólnego entuzjazmu, zdecydował, że zapyta ją „jak się bawi”, tymczasem aplauz po wspaniałym Preludium G‑dur skończył się. Nastąpiło spełnienie łagodnych namiętności, podziękowania dla szanownego profesora za kolejną wizytę owocną we wspaniałe przeżycia, jeszcze kwiaty i przemowa burmistrza i już zaczynał się koncert Hansa Wagnera; jego Fantazja G – moll J.S. Bacha, mroczna i gniewna. Klaus zerknął na fryzjera, na jego twarzy pojawiło się niezadowolenie, Helena położyła głowę na ramieniu brata przymykając oczy i słuchając spokojnie muzyki, fryzjer zmarszczył czoło i spojrzał w bok jak gdyby pochłonęły go niedobre wspomnienia. Muzyka sunęła dalej¸ pociągała słuchaczy w głąb piekielnych czeluści, zręczne palce Hansa Wagnera jęły wydobywać z partytur przeróżne kontrasty, fantazja stawała się coraz bardziej zagmatwana, przytłaczająca, duszna. Franciszek objął Helenę swoim ramieniem, jakby chciał osłonić ją przed niebezpieczeństwem; gdyby mógł zasłonił by jej również uszy, mroczna fantazja przypominała mu o niedolach siostry związanych z jej pierwszym mężem, tym draniem, który wykorzystał ją, zabrał do miasta grzechu, do swoich ziomków, mamiąc wielką karierą śpiewaczki, poił ją alkoholem, podobny był z niego zawadiaka do kuzyna Hansa, zawsze w dobrym humorze, uwielbiany przez wszystkich, człowiek sukcesu, nieodpowiedzialny gnojek wiodący na zatracenie rzesze niewinnych dziewcząt. Żeby go piekło pochłonęło razem z jego infernalną muzyką! Psia mać! Tymczasem muzyka ciągnęła w dół i w dół… ciężko. Fryzjer poluzował swój kołnierzyk, zrobiło się duszno, czekał tylko na finał.
Nareszcie finał, zakończenie kontrastujące z ciemną całością, wesołe, beztroskie, jak niezmącone oblicze Hansa Wagnera, wszyscy wstają, szykuje się owacja na stojąco, tylko fryzjer siedzi zamyślony, ręce ma załamane, nogi jak z waty, Helena zachęca go żeby wstał, pogratulował kuzynowi, Franciszek jakby budził się z odrętwienia, uśmiecha się blado, klaszcze z innymi. Wokół Hansa Wagnera tworzy się kółko, wszyscy rozprawiają z nim o muzyce, profesor Koopman jest zachwycony, wyłapał z tłumu Franciszka Januska i chce z nim rozprawiać o właściwościach tonacji G –durowej, Franciszek nie jest w stanie, chce odpocząć, zaprasza profesora do siebie na wieczór. Podchodzi też Hans, Franciszek gratuluje mu, mówi mu po imieniu, jest uprzejmy i dystyngowany. Hani zaprasza Helenę na dzisiejszą zabawę nad rzeką z okazji Dni Morza, będzie okazja żeby potańczyć, Helena prosi brata, żeby wybrał się z nimi. Fryzjer odmawia, jest zresztą umówiony z profesorem Koopmanem na kieliszek portwainu i rozprawę na temat właściwości tonacji durowych, wie również, że pan Klaus Knapp chętnie by się do tej dysputy przyłączył. Onieśmielony Klaus przyjmuje zaproszenie od fryzjera, choć w głębi serca gorąco pragnie wybrać się na miejską zabawę z Heleną, Franciszek każe mu zabrać ze sobą podarowaną płytę, byli umówieni.
*
Po południu Helena siedziała na schodach zakładu czekając na kuzyna, z którym miała wybrać się na miejską zabawę taneczną. Stojący w oknie fryzjer bacznie ją obserwował, nie ufał jej i nie wierzył w dobre intencje Hansa Wagnera. Rzecz jasna Hans Wagner był ich kuzynem, bliższą rodziną, ale to nie uspakajało w żaden sposób troskliwego starszego brata, wręcz przeciwnie przyjaźń tych dwojga miała w sobie coś nieprzyzwoitego – coś, co napawało fryzjera niechęcią; coś, co napędzane było niewątpliwie braterską zazdrością o jej miłość. Czy to samo czułaby Helena gdyby on znalazł sobie pokrewną duszę w innej kobiecie? Wątpliwe, uczucie Franciszka było innego rodzaju, chciał mieć Helenę dla siebie, nie szukał innych kobiet, a inne kobiety nie pragnęły jego, i gdy Helena wróciła pohańbiona z Berlina, cieszył się, że nareszcie będzie ją mógł zatrzymać w swoim władztwie. Rzecz jasna, jak każdy mężczyzna, pragnął podziwu kobiet i tego zazdrościł właśnie Hansowi: popularności. Franciszek chciał imponować kobietom, a najbardziej Helenie, być może gdyby jednak znalazł właściwą kobietę, taką „żonę”, jego namiętności znalazłyby stosowny upust, ale nic z tego, Franciszek był prawdziwym odludkiem i nie przepadał za towarzystwem dam. Chodził naturalnie do płatnych przybytków, jak zresztą większość samotnych mężczyzn w Stolp, do tych samych co Hans, lecz nawet te kurwy uwielbiały Haniego, i gdyby nie baczne oko sutenera, pewnie godziłyby się służyć mu za darmo. Za darmo! Zdarzało się przecież, jak powiadali na mieście, że gdy wspaniały Hans był pod kreską obsługiwałyby go na kredyt, w tajemnicy przed Państwem Schmidt, którzy prowadzili pensjonat „Pod Dziką Różą” i zapewniali dziewczynkom wszelkie wygody, w zamian za zdyscyplinowanie i regularne opłacanie czynszu. Franciszek miał nawet jedną ulubioną dziewczynę, Monę, którą odwiedzał najczęściej, ale ona również, tak jak Helena, zdradzała go pewnie z Hansem Wagnerem.
Klaus szedł na umówione spotkanie z fryzjerem. Na schodach siedziała Helena, wydało mu się, że podrywa się jak mała dziewczynka na jego widok, potem podbiega, wacha się, dyga uprzejmie i omija go by paść w ramiona Hansa Wagnera, który szedł tuż za nim. Przez chwilę czuł nieopisaną gorycz w sercu, kiedy Hans Wagner podchodził poklepując go przyjaźnie po ramieniu, w swoim stylu i energicznie, zwracając się do niego z poufałością kolegi z boiska: Kiedy wreszcie powrócisz do drużyny, kontuzja nie może utrzymywać się wiecznie. Wkrótce Hani, wkrótce już niedługo odbiorę ci koronę króla strzelców. – Ku chwale naszej drużyny! – zawołał Hans. Naturalnie lubił Klausa, z resztą jak wszystkich z drużyny, Hans Wagner był człowiekiem bez kompleksów i naturalnych wrogów, tym bardziej dziwiła niechęć jaką żywił doń fryzjer Janusek.
Profesor Koopman był już w środku, obaj z fryzjerem zastanawiali się nad aromatem spożywanego portwajnu w oparach cygar produkcji francuskiej. W tle grała muzyka orkiestrowa, Klaus nie potrafiłby odgadnąć, kto skomponował utwór, prawdopodobnie płytę przyniósł ze sobą profesor Koopman. Nieśmiało przywitał się z panami i trzymając oburącz ebonitową płytę w obwolucie niczym listek figowy, czuł się zażenowany. Spotkanie nie było jego pomysłem, tym bardziej nie czuł się na siłach prowadzić rozmowy z profesorem Koopmanem, miał tylko nadzieję, że raz jeszcze zobaczy się z Heleną, a gdy ta ulotniła się tak szybko w towarzystwie kuzyna, zdał sobie sprawę z tego, że w istocie postępuje jak głupiec, umawiając się z tym fryzjerem, udając konesera muzyki poważnej, i tak dalej.
– O! pan Klaus Knapp czyż nie? – zawołał profesor Koopman, zerkając w stronę krocza Klausa, zasłoniętego kwadratem ofiarowanego mu przez fryzjera prezentu – XL Symfonia g – moll Mozarta! Wspaniały wybór drogi Panie.
– Dziękuję, ale właściwie to moja jedyna płyta profesorze.
– Ale za to jaka – powiedział fryzjer i porwał płytę w kierunku szafkowego gramofonu – to wspaniała symfonia przekona się pan… – kontynuował fryzjer gdy wokół zaczęło rozbrzmiewać wspaniałe Molto allegro…
– Niebywałe – powiedział profesor – jedyna płyta, którą pan posiada, i jeszcze jej nie słuchał! Swoją drogą to zazdroszczę panu, tyle doznań jeszcze przed panem – ciągnął dalej Koopman żartobliwym tonem – Niestety nie mogę dalej panom towarzyszyć, jutro mam pociąg o szóstej rano i nie wolno mi zaspać. Miło było poznać młody człowieku – powiedział profesor trzymając dłoń chłopaka w mdłym uścisku, na jaki przystało wirtuozowi gry organowej. Fryzjer pożegnał profesora, podarował mu na drogę wyborne cygaro, podał płaszcz i parasol, a potem obaj udali się do drzwi wejściowych, Klaus zaś otrzymał polecenie rozgoszczenia się w welurowym fotelu z lampką koniaku i przy wtórze muzyki z gramofonu grającego właśnie andante symfonii z „jego” płyty. Kiedy wrócił fryzjer, dobiegało końca Menuetto – Trio, a Klaus pogrążony w swoich myślach, marzył o idealnym dniu z Heleną. Wyobrażał sobie przeróżne historie, dzień upalny, ona w zwiewnej sukience, on w słomkowym kapeluszu, pływają łodzią po stawie, albo słoneczny ranek, mgła rozprasza światło, idą na długi spacer po parku. Może lepszy byłby dzień zimowy, mroźny? Siedzą oboje w cieple, suszą ubrania po kuligu i wojnie na śnieżki. Obmyślał co raz to śmielsze scenariusze, jak mistrz kucharski przyprawiający potrawy, pogodny dzień na piaszczystej plaży w Stolpmünde, szczypta morskiej bryzy, żar popołudniowego słońca, a w tym wszystkim Helena niczym naga gąska w rosole, idealny dzień, idealny posiłek. Alkohol rozluźnił Klausa do tego stopnia, że ani się nie obejrzał jak na myśl o nagiej Helenie doznał potężnej erekcji, zakłopotany zasłonił się obwolutą płyty gramofonowej, tymczasem z gramofonu dobywało się końcowe Allegro assai, a fryzjer zaczął rozprawiać na temat elementarnych kwestii dotyczących kompozycji, harmonii i kontrapunktu. Rzecz jasna zawód fryzjera uprawiał tylko w celach zarobkowych, prawdziwym jego powołaniem jest natomiast teoria muzyki, jest znawcą muzyki, szczególnie organowej, pisze nawet rozprawę na temat twórczości słabo dziś znanego kompozytora niemieckiego, niestety nie jest w stanie udostępnić uchu Klasua jego utworów, ponieważ nikt ich jeszcze nie wydał w „ebonicie…”
– Byłem kiedyś w Berlinie, na koncercie kameralnym, tam też zdobyłem te oto partytury – ciągnął fryzjer sięgając do szuflady biurka – jako muzyk może się pan zaznajomić, ale nie wiem czy zrazu pozna się pan na geniuszu tego kompozytora, nie przypomina to bynajmniej nic co już wcześniej wymyślono, zatem jedynie osoba o rozbudowanej wyobraźni jest w stanie docenić nowe pokłady twórczości, nowy wymiar estetyki, diabelskiej estetyki, który bije z tych partytur… – przerwał na chwilę delektując się ostatnimi swoimi słowami „diabelskiej estetyki” wypowiedzianymi zniżonym głosem, odrobinę zuchwale, zaciągając się cygarem i wypuszczając dym w powietrze nad głową Klausa.
Fryzjer Janusek był już nieźle wstawiony, wypity alkohol uderzał tętnicą do rozgorzałej głowy, co skłaniało uczonego gospodarza do stawiania coraz to śmielszych tez filozoficznej natury albo snucia metafizycznych historii o proweniencji wszelkiej formy danej przez Boga, materii i strukturze wszechświata. Muzyka, a w zasadzie zapis jej na papierze, istnieje nawet jeśli ani jedna nuta owej partytury nie zabrzmi w postaci fali powietrza drażniącej nerw ludzkiego ucha. Nawet jeśli wszystkie osoby, którym dane będzie doznać tej muzyki, bądź to w postaci dźwięku, bądź to jedynie za sprawą idei tchnącej z zapisu nutowego, pomrą w wielkiej i wyniszczającej wojnie. Tym różni się właśnie wielka Muzyka od takich rzeczy jak gra w football, oraz innych przelotnych i wulgarnych przyjemności.
– Mimo wszystko jednak przykro, że nie mogę odtworzyć teraz tego przepięknego dzieła – powiedział fryzjer wstając z fotela i słaniając się lekko na nogach. – Na szczęście jest na to sposób!
Zaprowadził Klausa do piwnicy, gdzie znajdował się jego warsztat, a w nim ogromne stelaże, na których zamontowany był mechanizm dziwnego ni to zegara, ni to pozytywki, z okrągłymi zębatkami i monstrualnej wielkości sprężyną. Była to gigantyczna pianola produkcji niemieckiej firmy PHILIPPS, zwana przez fryzjera „orchestrionem”, którą trzymał rozłożoną na części pierwsze w dwóch hermetycznie zamykanych, miedzianych skrzyniach z wybitymi numerami seryjnymi i nazwą producenta. Fryzjer Janusek miał projekt, aby któregoś dnia zaprezentować w Stolp działanie tego wielkiego instrumentu mechanicznego, zastępującego całą orkiestrę. Aparat składał się z dziesięciu tysięcy kół zębatych, tyluż piszczałek, dzwonków, talerzy, trąbek i innych narzędzi perkusyjnych, który rok do roku fryzjer próbował złożyć, jednakże bez sukcesu. Mechanizm był zbyt skomplikowany i dziwaczny, być może dlatego dużo większe powodzenie miał wynaleziony w 1877 roku przez Thomasa Edisona fonograf, dzięki, któremu z resztą Klaus poznał swoją Helenę.
– To cacko zaintonuje każdy utwór, jaki będę miał ochotę zaprogramować – powiedział kładąc dłonie na rozległej klawiaturze bogatej w przeróżne greckie symbole – potrzebuję jednak pomocy drugiej osoby… – ciągnął próbując unaocznić Klausowi działanie mechanizmu pneumatycznego jednego z podzespołów sekcji dętej – Acha! Pomyślał sobie Klaus, więc to zaproszenie było jedynie fortelem mającym zwabić go do pomocy w składaniu tego ustrojstwa, dał się nabrać. Przyznać trzeba, że poszło mu to nadzwyczaj sprawnie, Klaus nie miał nawet czasu odmówić, przede wszystkim chciał widywać Helenę, przyjaźń z fryzjerem była więc dla niego jednym z poręcznych pretekstów do spotykania jej, niby przy okazji wizyt u Franciszka… Nie mógł przecież liczyć jedynie na tajemnicze uszkodzenia gramofonu!
Oczywiście był jeszcze Hans, którego osoba nie odstępowała Heleny na krok, Klaus nie wierzył jednak, aby łączył ją z kuzynem jakikolwiek nieplatoniczny związek, a w każdym razie nie mógł tak sądzić ze względu na elementarne zasady higieny psychicznej. Całe noce, odkąd poznał Helenę, którą ostatecznie pojął za żonę, całe noce rozważał problem jej związku z Wagnerem, nie dawało mu to spokoju również owego wieczoru, w piwnicy fryzjera wypełnionej narzędziami i kostkami strychniny wyłożonej w celu otrucia mieszkających w niej szczurów i myszy. Cóż działo się na miejskiej zabawie? Czy Helena tańczyła w objęciach Hansa? Piła może piwo z drewnianej ławy, dyskutując z członkami naszej drużyny futbolowej, siejąc przy tym zgorszenie przykładnych kobiet? Chciał to zobaczyć, chciał widzieć Helenę, jego zazdrość, wzmocniona kolejnymi lampkami wyśmienitego koniaku Franciszka, wezbrała w nim już na dobre i nie zwracał uwagi na teoretyczne rozważania fryzjera, jego mitomańskie koncepcje, jego zachęty do pracy we wspólnym dziele budowy potężnego orchestrionu, wizje przepysznej fety poprzedzającej jego prezentację całemu miastu, możliwości zdobycia powszechnego uznania i podziwu kobiet, „dziewczynek” jak mówił o nich kompletnie już pijany fryzjer Janusek.
Klaus wymówił się zmęczeniem i pobiegł w stronę polany, na której rozstawiona była scena, po bokach postawiono rzędy straganów i zadaszonych stołów, przy których siedzieli biesiadnicy, była ciepła bezchmurna noc, z oddali biła łuna od rozpalonego ogniska, po środku ludzie tańczyli walczyka. Stanął na pagórku nieopodal wozów z pustymi beczkami po piwie, chciwie wypatrując Heleny, gdy w mroku pod drzewem zobaczył majaki znanych sylwetek. Był to Hans Wagner wespół z profesorem Koopmanem.
*
Nie dalej niż trzy miesiące po słynnym koncercie w św. Jacku, profesor Koopman oddawał się rozważaniom na temat tego, jak zdobyć serce pewnego młodzieńca, Hansa Wagnera. Stał w łazience swojego mieszkania przy Kurfürstendamm 76 w samym centrum Berlina i golił się, a właściwie to pielęgnował jedynie swoją brodę, nadając jej elegancki i schludny wygląd.
Utrzymywał ten zakątek, oddalony setki kilometrów od swojego oficjalnego domu, nie bez przyczyny. Berlin był metropolią, w której taki człowiek jak profesor Koopman, mógł odetchnąć od dusznej atmosfery prowincjonalnych niemieckich miasteczek. Królewiec, w którym mieszkał i pracował, był wprawdzie miastem sporym, jednak nic w późnych latach dwudziestych, a nawet trzydziestych, nie mogło zastąpić Berlina. Wystarczyło tylko wyjść na ulicę, żeby spotkać jakąś nietuzinkową osobowość, tutaj profesor Koopman miał rzeszę oddanych przyjaciół, z którymi pragnął zapoznać również Hansa Wagnera. Chciał go uwieść, rozmiłować w blasku wielkiego miasta, otworzyć oczy na piękno, stworzyć nowe horyzonty. Planował zabrać go na jeden z ostatnich spektakli „Opery za trzy grosze” do teatru, zaraz potem na kolację do Schwaneckego, gdzie zbierają się wszyscy aktorzy, artyści i luminarze sztuki, a przede wszystkim muzycy, którym Hans Wagner zostałby przedstawiony jako nowe odkrycie, genialny wirtuoz organów. Potem do Schlichtera, na kieliszek wina, albo czegoś mocniejszego, tam również można spotkać artystów, dziennikarzy, przyjdzie może sam Georg Grosz, sławny malarz, który również pochodzi z Stolp i być może będzie chciał poznać młodego Wagnera. Wieczorem zasiądą w mieszkaniu profesora i będą przeglądać zabronioną w Niemczech, z uwagi na moralność publiczną, słynną teczkę „ecce homo” podarowaną niegdyś profesorowi przez sąsiada, młodego wydawcę Grosza, z obscenicznie naturalistycznym obrazami. Tak więc będą robić rzeczy… zakazane!
Profesor Koopman rozmarzył się i prawie zapomniał, że przecież musi odebrać umiłowanego Hansa z dworca kolejowego, trzeba było się spieszyć, zakupić bilety do teatru, zarezerwować stolik w restauracji, pojechać na dworzec.
– Kochany! – zawołał profesor obejmując przyjaźnie Hansa Wagnera, a jego twarz promieniała szczęściem, gdy Hans Wagner przeciągnął dyskretnie dłonią po jego wygolonym policzku, lecz cóż to? Z za pleców Hansa wyrósł towarzysz. Na twarzy profesora pojawiło się zaniepokojenie, czyżby niełaskawy los zgotował mu konkurenta?
– Zygfrydzie, to jest pan Klaus Knapp, narzeczony mojej kuzynki Heleny, postanowiłem, że zabiorę go ze sobą do Berlina, będzie nocował u swojej rodziny w Tiergarten – twarz profesora z bladości przeszła w swój właściwy kolor gdy usłyszał, że Klaus jest tylko narzeczonym Heleny. Określenie to schlebiało wówczas Klausowi, ponieważ było trochę na wyrost, w istocie zdołał dopiero wyzyskać od Heleny jeden całus, a nie zgodę na zamążpójście.
– Pan Knapp! Jakże mógłbym zapomnieć, właściciel jednej płyty rzecz jasna – zaczął troszkę stremowany profesor Koopman – zakupiłem bilety do teatru, może znajdą się jeszcze wolne miejsca, jeśli się pośpieszymy, to pan Klaus również będzie mógł obejrzeć dzieło genialnego Brechta!
W obszernym foyer teatru do profesora Koopmana podszedł niski człowiek nazwiskiem Brecht, nie spokrewniony jednakże ze sławnym autorem wystawianej sztuki, trzymał w dłoni list napisany kształtnym charakterem pisma, i potrząsał nim energicznie kiedy tylko wymawiał nazwisko „Janusek”, był to sekretarz sekcji muzycznej Berlińskiej Akademii Sztuki.
– To już kolejny list od tego człowieka Zygfrydzie, normalnie wyrzucony zostałby do kosza, wiemy jednakże, że jego autor jest twoim bliskim znajomym – mówił pan Brecht zniżając co chwila głos, gdy przybierał ton konfidencjonalny, a profesor Koopman uspokajał go jak gdyby próbował powstrzymać sekretarza od wykonywania nieprzystojnych gestów w miejscu publicznym – w każdym razie, kontynuował pan Brecht, oczekujemy twojej wizyty przy Pariser Platz 4… jutro o czternastej? A wiec zgodna, jesteśmy umówieni. Tak oto profesor został wyzwany na Pariser Platz, gdzie od 1907 roku znajdowała się siedziba Berlińskiej Akademii Sztuki na potyczkę o losy słynnej rozprawy fryzjera Januska, na temat mało znanego niemieckiego kompozytora o diabelskiej proweniencji. Części profesorów rozprawa fryzjera nie przypadła do gustu, część miała do niej zasadnicze zastrzeżenia, znaczna liczba, razem z sekretarzem Brechtem widziała w niej po prostu refleks myśli Arnolda Schoenberga, jeśli nie zwyczajny plagiat.
– Cóż może wiedzieć o muzyce jakiś tam fryzjer z Stolp? – pytał profesora pewien słynny malarz podczas pogawędki w kawiarni u Schlichtera.
– Właśnie? – wtórował mu sekretarz Brecht.
– Cóż, nie chciałbym być nieuprzejmy, zaczął Koopman, ale wydaje się, że tyle samo co na przykład wybitny artysta malarz. Tak na poważnie, to znam pana Franciszka Januska jeszcze z dawnych czasów kiedy był perukarzem w operze, tu w Berlinie, już wówczas odznaczał się olbrzymią wiedzą na temat muzyki, której mógłby pozazdrościć nie jeden mój student, a nawet kolega z wydziału.
Puste sale kawiarni u Schlichtera zaczęły wypełniać się sławnymi ludźmi, przy okrągłym stole siedział profesor Koopman z sekretarzem Brechtem, Hans Wagner, pewna w dama w czarnej hiszpańskiej pelerynie z czerwoną podszewką oraz Klaus Knapp – młody konserwator gramofonów z Stolp.
– Jednakże musi pan przyznać, że owa teoria fryzjera, zwana przez niego diabelską tonalnością, jest niczym innym jak Schoenbergowską atonalnością – ciągnął sekretarz.
– Jestem pewien, że pan Janusek nie zna Schoenberga, jest przecież tylko prowincjonalnym fryzjerem… – odezwała się dama w pelerynie pani Catharina Luxoranientall von dem Broele, zwana zdrobniale Freulein Lu, znana w całym Berlinie mecenas sztuki.
– Proszę pani, powiedział sekretarz, ośmielę się twierdzić, iż fakt, iż przykładowo nigdy nie czytało się „Zbrodni i Kary” nie uprawnia, do podpisywania się nazwiskiem pod powieścią o petersburskim studencie mordującym lichwiarkę. Człowiek bez formalnego wykształcenia, jakiś fryzjer, były perukarz nie ma prawa…
– Mnie w każdym razie, ten fryzjer wydaje się niezwykle interesujący! – zawołała Freulein Lu.
– Panie sekretarzu, o ile pamiętam, to sam Schoenberg nie posiada formalnego wykształcenia muzycznego – powiedział profesor Koopman.
– Tak, ale plagiat!? – kontynuował podniecony sekretarz, tymczasem przy fortepianie, w gronie najpiękniejszych dziewcząt Hans Wagner intonował z pamięci melodie Kurta Veila, również pieśń o Meckim Nożowniku. Nie śpiewał, a jedynie grał, pod palcami popłynęła mu historia zabójstwa mężczyzny na ulicy Strand w Londynie, zadźgania nożem niejakiej Jennie Towler, pożaru w Soho i gwałtu na młodej wdowie w jej własnym łóżku, a sekretarz zaklinał się i krzyczał, że fryzjer Janusek nigdy, przenigdy nie dostanie zgody Akademii na jakiekolwiek prelekcje, ani środków na publikację swojej rozprawy. Nigdy!
*
Jesienią Klausowi zdjęto gips z przedramienia. Cały wrzesień, październik i listopad razem z Franciszkiem zajmowali się pracą przy Orchestrionie, Helena przynosiła im do piwnicy piwo i chłodnik własnego wyrobu, zaś po obiedzie Klaus zasiadał do pianina i grał Helenie jej ulubione piosenki. Często jeździli z Heleną i Franciszkiem na wyprawy do Stolpmünde, bywały dni w których mogli być tylko we dwoje, kiedy fryzjer musiał zająć się klientami. Klaus wreszcie mógł dołączyć do drużyny, na początku na ławce rezerwowych, gdy trener pozwolił mu zagrać w pierwszym składzie naszej drużyny, Helena dopingowała tylko jego, podczas gdy inni krzyczeli „Hanni, Hanni!”, ona z całych sił wołała: „Dalej Klaus, dalej!”. Hans jednak strzelał najpiękniejsze gole i czasem, zwłaszcza gdy odwiedzał profesora Koopmana w Królewcu czy Berlinie, pozwalał Klausowi i Helenie korzystać z wynajmowanej przez siebie niewielkiej garsoniery przy ulicy Langestrasse.
Całe Stolp plotkowało na temat tych dwojga: młody niewinny chłopak zadłużony po uszy w dojrzałej, pięknej kobiecie w typie rzymskiej Junony, której ledwie trzydziestoletnie życie naznaczone zostało dramatem, po którym nie jedną panienkę najbliższa rodzina zaszyłaby w klasztorze, albo na jakiejś oddalonej od miasta pensji. Szerzyły się więc historie o jej rozwiązłym życiu, o licznych kochankach, wielkich rautach, przypadłościach zdrowotnych, które mogła posiadać z racji swojego dawnego niedobrego prowadzenia się; paskudne, wyssane z palca opowieści, jak ta o jej niezliczonych ciążach albo uzależnieniu od absyntu i meskaliny. Franciszek opowiedział Klausowi smutny los Heleny, od momentu gdy wypatrzył ją pewien impresario, znajomy fryzjera z czasów gdy ten pracował w berlińskiej operze jako znakomity perukarz. Impresario nazywał się Jorg Bergson i pochodził z Kopenhagi, w zasadzie nawet nie z samej Kopenhagi, ale z jakiejś niewielkiej wsi pod tym miastem, w Berlinie znany był pod pseudonimem „Boski Claude”, albo coś w tym guście. Tak więc kiedy ten impresario przyjechał do Stolp, ma się rozumieć na zaproszenie samego Franciszka, piękna Helena była dwudziestoletnią dziewczyną, a ten „Boski Claude” ubzdurał sobie, że zrobi z niej drugą Marlenę Dietrich. Owszem ładnie śpiewała i miała przyjemną buzię ale daleko jej było do tych wielkich gwiazd rozświetlających salony Berlina, skończyło się w każdym razie nie najlepiej. Helena została małżonką impresaria. Przez dwa lata cierpliwie znosiła jego długie rajdy po lokalach, ciągi alkoholowe i zdrady z dziewczynkami z teatru. Małżeństwo zostało ostatecznie rozwiązane przez rozwód, który w Berlinie przeszedł bez echa. Niestety w Stolp okrzyknięto go skandalem dekady. Franciszek miał na ten temat własne zdanie, ciążyły mu na sumieniu potworne wyrzuty, parę razy zbierał się na odwagę żeby pojechać do tego Jorga i strzelić mu prosto w twarz, z pistoletu.
– Tak drogi Klausie – kończył opowieść Franciszek – pewnego dnia dopadnę bydlaka i urządzę na cacy – to mówiąc pokazał Klausowi potężny rewolwer, który trzymał w piwnicy na specjalne okazje. Klausa bardzo rozczulał widok fryzjera bolejącego nad losem swojej biednej siostry. Nie wiedzieć czemu polubił go, odkrył wówczas, że Janusek nie jest w gruncie rzeczy tak uciążliwy jak mogłoby się wydawać, a jego neuroza na punkcie siostry ma solidne uzasadnienie. Najczęściej fryzjer był w dobrym humorze, inteligencja i dowcip Franciszka odpowiadał Klausowi, przyjaźń obu mężczyzn pomimo różnicy wieku rozwijała się w dobrym kierunku, bywały jednak momenty, w których fryzjer przerażał Klausa, np. kiedy wybiegał z zakładu i przeganiał chłopców grających w piłkę albo wtedy, gdy wydobył z ukrycia swój rewolwer krzycząc, że rozwali każdego drania, który ośmieli się skrzywdzić jego ukochaną siostrę Helenę.
– Proszę się nie obawiać młody panie Kanpp – mówił z uśmiechem fryzjer – trzymam ten rewolwer dla bezpieczeństwa, niektóre elementy tej wspaniałej pianoli zbudowane są ze szlachetnych metali, ponieważ te nie korodują; wiele zaś niewielkich zębatek tego mechanizmu wykonano z prawdziwych rubinów i szafirowego szkła. Prawdziwa gratka dla złodziei, przyzna pan.
Klaus nie otrzymał od fryzjera generalnego zakazu zbliżania się do siostry, mimo wszystko obawiał się reakcji Franciszka, kiedy ten dowie się, że łączy go z Heleną jakiś romantyczny związek. Czy zaatakuje go miotłą jak chłopców z placu, czy pogratuluje, da swoje błogosławieństwo, być może raczej pogrozi Klausowi swoim rewolwerem? Mój Boże – myślał Klaus podczas bezsennych nocy – czy dotyczy go ten okropny zakaz?! W malignie płytkiego snu majaczyła mu ciągle tabliczka z napisem „zakaz gry w piłkę”, Franciszek nienawidził gry w piłkę i zastrzeli każdego drania, który ośmieli się zbliżyć do Heleny, te dwie okoliczności łączyły się w sennej marze w przedziwną, logiczną całość. W świetle poranka świat znowu wyglądał niegroźnie, Franciszek był w dobrym humorze, Helena przynosiła im do piwnicy przepyszny chłodnik, robota przy orchestrionie posuwała się do przodu.
*
Matce Klausa, surowej Herminie nie podobało się, że syn kręci się obok „tej kobiety”. Wyrażenie „Kobieta” było w tym wypadku znamienne, podkreślała różnicę wieku pomiędzy Heleną a chłopakiem, który powinien uganiać się raczej za dziewczętami w swoim wieku, nie zaś za „kobietami”, w szczególności za rozwiedzionymi kobietami. Według matki przeznaczenie Klausa wyglądało następująco: pewnego dnia pojmie za żonę dziewczynę z sąsiedztwa, taką jak córka sąsiada, śliczna Anna, i wtedy on stanie się mężczyzną, a ona szanowaną mężatką zasługującą na miano kobiety.
– Czego chcesz od tej rozwódki? – pytała matka – Nie widzisz, że ona przeżyła już swoje? Nie powinieneś dodawać jej już więcej trosk i zmartwień. – kontynuowała obszernie rozwodząc się nad trudnym losem Heleny Bergson, i sugerując, że współczucie Klausa powinno mieć swoje granice, że ma stanowczo zbyt miękkie serce, że związek kobiety i mężczyzny nie powinien opierać się na litości, że Helena straciła swoją szansę dawno temu, że w gruncie rzeczy straciła już swoje życie. Ach, gdyby matka wiedziała, jak piękną kobietą była Helena, to znaczy jak piękno jej wyglądało w oczach mężczyzn, nie wygadywałaby tych głupot o litości. Przeszłość Heleny była w istocie jej słabością, którą należało wykorzystać. Niczym zraniona łania, wciąż była wystawiona na ataki drapieżników, kto pierwszy ten lepszy, Klaus poznał się na niej i zamierzał zdobyć ją, zdobyć jej złamane serce.
Matce to nie odpowiadało, wolałaby, żeby Klaus we wszystkim postępował jak Thomas, mąż Kerstin, starszej siostry Klausa. Od wczesnych lat dziecięcych Thomas był zawsze o trzy kroki przed Klausem. Kiedy Klaus uczył się w szkole elementarnej, Thomas już pomagał w zakładzie strojenia fortepianów należącego do ojca Klausa Mathiasa Knappa, a gdy Klaus kończył gimnazjum, Thomas przejmował obowiązki kierownika zakładu i ogłoszono jego zaręczyny z Kerstin. Był dalekim krewnym matki Klausa i Mathias w zasadzie wychował go jak swojego drugie syna. Thomas był zawsze podporą rodziny, jego lojalność i oddanie nie były nigdy kwestionowane, toteż ślub z Kerstin wydawał się naturalną koleją rzeczy, tak jak przejęcie zakładu dystrybucji i strojenia fortepianów założonego przez ojca Kalusa w 1900 roku.
W dzieciństwie Klaus pragnął we wszystkim naśladować starszego chłopaka, nie wszystko udawało się od razu, o ile uczesanie w przedziałek upodabniało go do Thomasa, jak gdyby był jego rodzonym bratem, to już zapuszczenie wąsika w kształcie podkówki jeszcze przez długi czas było dla Klausa nieosiągalne. Myliłby się jednak ten, kto twierdziłby, że Thomas stanowił dla Klausa konkurencję, pod wieloma względami był dlań wręcz użyteczny. Cokolwiek czekało w przyszłości Klausa, zostało już przećwiczone przez Thomasa, i rzecz oczywista w jednym podstawowym względzie Thomas okazał się dla Klausa wybawieniem: kwestia tego, kto miał w przyszłości prowadzić zakład Knappa została rozstrzygnięta bez niepotrzebnych komplikacji, a los Klausa nie leżał już na sercu nikomu, kto chciałby nań w jakikolwiek sposób wpłynąć dla własnych korzyści. Tak więc Thomas, starszy towarzysz z dzieciństwa i przybrany brat, a także świeżo upieczony szwagier, miał podług wszelkich przewidywań stanowić opokę dla rodziny Knappów jeszcze przez wiele długich lat, niestety jesienią Thomas zginął bohaterską śmiercią próbując uratować z morskiej toni niejaką Gretę Myelnick córkę młynarza z Stolp, która wybrała się na spacer po promenadzie w Stolpmünde. Złośliwcy powiadali, że Thomas zjawił się tam nieprzypadkowo, zaś Greta umyślnie rzuciła się do morza odrzucona przez kochanka; jeszcze inni powiadali, iż Thomas wcale nie ratował dziewczyny, a wręcz przeciwnie. W każdym razie Grety nie udało się ocalić, zaś Thomas umarł w szpitalu na zapalenie płuc, którego nabawił się przez wyziębienie organizmu. Za sprawą powyższych niefortunnych okoliczności brzemię odpowiedzialności za przyszłość rodzinnego zakładu dystrybucji i strojenia fortepianów spadło na Klausa.
Klaus wiedział czym jest beztroska. To stan, w którym Świat nie daje żadnego wyboru, jednocześnie wszystko czego pragniesz znajduje się w zasięgu ręki. Świat niejako zobowiązuje człowieka do rozkoszowania się życiem. W życiu Klausa zdarzały się już podobne momenty, na przykład pewnej zimy, gdy odwiedzali daleką rodzinę w Halle, śnieżyca odcięła wszystkie drogi, więc pobyt przedłużył się o dwa tygodnie i były to najszczęśliwsze chwile jego dzieciństwa. Albo tego dnia gdy Helena po raz pierwszy odwiedziła Klausa w jego rodzinnym domu na wzgórzu; nadciągała burza z piorunami i Helena musiała zostać aż do podwieczorka, ponieważ powrót do miasta był zbyt uciążliwy, jeśli nie niebezpieczny. Zatem Klaus znał również zapach beztroski, zapach czystego powietrza w czasie burzy, to orzeźwienie, które przynosi ulewa w parne popołudnie. Dreszcz na myśl o zbliżającej się nawałnicy, bliskość ukochanej osoby uwięzionej w tym samym miejscu przez długie godziny i jeszcze ten sztucznie przedłużany spacer, kiedy Klaus odprowadzał Helenę do domu; leniwe godziny spędzone razem, zupełnie bezkarnie, oboje odcięci od reszty świata przez żywioł o niezaprzeczalnej sile, która zdołała przeciwstawić się nawet zazdrości i zaborczości fryzjera Januska. Tak, Klaus wiedział czym jest prawdziwa beztroska i pragnął jej z całego serca, zatem gdy ojciec nie pozostawił mu żadnego wyboru, serce Klausa rozpierała radość i było mu lekko na duszy. Ultimatum Mathiasa Knappa brzmiało w sposób następujący: zgodzi się na ślub Klausa z Heleną, nawet pomimo wyraźnego, i biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności, zrozumiałego niezadowolenia matki, jeśli Klaus przejmie obowiązki Thomasa i będzie dalej prowadził Zakład Dystrybucji i Strojenia Instrumentów Knappa. Przyszłość Klausa została ustalona, pojmie za żonę Helenę Bergson, zostanie kierownikiem w zakładach ojca, zaopiekuje się owdowiałą siostrą Kerstin.
Była to pierwsza próba w życiu Klausa, wymagania ojca nie były bowiem nigdy wygórowane, tak jak oczekiwania nauczycieli względem młodego Knappa przeważnie ograniczały się do podstawowej wiedzy i umiejętności. W szkole pracował na przykład nauczyciel, który zdawał się nie widzieć Klausa. Kiedy profesor Alexander Auge patrzył w stronę Knappa było tak jakby spoglądał przez szybę na klucz dzikich gęsi przelatujących gdzieś na horyzoncie. Siwy matematyk miał gęste wąsy i brodę, troskliwie tłumaczył zawiłości dziedziny, którą się od lat zajmował, traktował w ten sposób wszystkich uczniów, tylko nie Klausa. Zazwyczaj go ignorował, nie zapominał jednakże wywołać go w trakcie sprawdzania obecności w klasie, ani wystawić oceny za mijający semestr. Obojętne spojrzenie pana Auge, który nigdy nie pozostawiał spraw bez konsekwencji: ze sprawdzianu zawsze była ocena, przeważnie czwórka, albo „mocna trójka”, lekcje, zajęcia wyrównawcze, klasówki i nic ponadto. W oczach matematyka Klaus nie odgrywał żadnej roli, i były to jakby oczy całego świata. Teraz Klaus miał nie tylko objąć stanowisko po zmarłym Thomasie ale także wejść w jego niepoślednią rolę: zaradnego, silnego towarzysza z dzieciństwa o czujnym spojrzeniu. Klaus pamiętał jego uśmiech gdy ten siadał przy stole w kuchni i mocarnie pałaszował wszystko co podstawiła mu pod nos matka. W tym także był lepszy od Klausa, śniadania należały do Thomasa, poranek przeważnie zastawał Klausa ze ściśniętym gardłem, co zdaniem matki było pospolitą cechą słabeuszy.
Pewnego dnia Klaus spotkał profesora Koopmana na promenadzie w Stolpmünde. Zaskoczył go tam Szabas, dzień w którym nie wolno podróżować – choć nie był religijnym Żydem, to jednak przestrzegał tego jednego nakazu z bardzo osobliwych pobudek. Urodził się w Hamburgu w starej rabinackiej rodzinie i wszystkie tajemne interpretacje Talmudu znał na pamięć. Szabas, jak twierdził profesor Koopman, jest bodaj jedynym czysto religijnym przykazaniem danym od samego Boga, a jego sens jest odbiciem sensu całego istnienia. To jest mianowicie coś, do czego człowiek został stworzony, dzień dany od Boga, bez możliwości odmowy, trzeba przyjąć dar z całym dobrodziejstwem inwentarza, jak czas dodatkowo otrzymany w trakcie wyjątkowo silnej nawałnicy albo epidemii grypy, kiedy zamyka się szkoły i urzędy, a ludziom zakazuje się zwyczajnych czynności, zmusza do zajęcia się własnymi sprawami. Klaus opowiedział profesorowi jakie ultimatum przedstawił mu ojciec, a profesor zastanawiał się, czy nie jest to przypadkiem życie, do którego Klaus został przeznaczony. Wszak teraz Klaus nie miał innego wyboru jak tylko: rozsądnie prowadzić zakład, wypełniać dom tubalnym śmiechem i jeść solidne śniadania. Mazel tov! To jest twoje szczęście, twoje gwiazda, twoje przeznaczenie – wołał profesor Koopman – i obaj śmiali się, a śmiech oślepiał Klausa niczym promienie słońca. Roztapiała się w tym świetle wszelka świadomość, do tego jeszcze zimne piwo serwowane na tarasie tawerny przez uroczą kelnerkę, więc ani się nie obejrzeli jak nastał zmierzch i trzeba im było pożegnać się na peronie dworca kolejowego w Stolpmünde. Ale czy na pewno, pytał profesora jeszcze na peronie, gdy czekali na podstawienie wagonów pociągu relacji Stolpmünde – Stolp Centrum. Czy takie życie jest dla mnie, w kantorze, życie zwyczajnego rzemieślnika? Zastanawiał się Knapp, albowiem marzenia o byciu wielkim artystą nie opuszczały go jeszcze przez wiele lat, odkąd przestał być jednym z tych młodocianych, wiecznie niezrozumianych i chorobliwie nieśmiałych arogantów, za których słusznie uważa się niektórych dojrzewających chłopców. Podniecająca myśl o sukcesach estradowych łączyła się w umyśle Klausa z pragnieniem aprobaty przedstawicielek płci przeciwnej. Niestety pełne zwątpienia godziny spędzone nad klawiaturą fortepianu nigdy nie doprowadziły gry Klausa do owej wspaniałej lekkości, jaka towarzyszyła chociażby koncertom Hansa Wagnera. Poklask dziewcząt nie stał się nigdy udziałem Klausa Knappa, ale teraz, kiedy spotkał Helenę, i plany pojmania jej za żonę zyskały wreszcie aprobatę ojca, nie miało to żadnego znaczenia.
*
Klaus wziął sobie tę dewizę do serca: rozsądnie prowadzić zakład, wypełniać dom tubalnym śmiechem, jeść solidne śniadania. Dzięki pomocy profesora Koopmana zakład Knappa zyskał nowych klientów, poszerzył ofertę handlową, wyrobił sobie markę solidnego, acz wielce wyrafinowanego przedsiębiorstwa dystrybucji instrumentów. Interesy zajmowały mu całe dnie, zapuścił wąsy i bródkę, stał się szanowanym człowiekiem w branży. Ślub z Heleną był sporym wydarzeniem w Stolp, z uwagi na pozycję rodziny Knappów nikt nie ośmielał się poddawać w wątpliwość cnotliwości panny młodej, mimo że naturalnie była rozwódką. Krąg najbliższych znajomych Klausa stał się w tej kwestii niezmiernie liberalny. Fryzjer Janusek przyszedł na ceremonię zaślubin tylko nieznacznie podpity, w towarzystwie zegarmistrza nazwiskiem Berglund, który porozumiewał się w dziwacznym narzeczu, bardziej przypominającym głuche odgłosy jakie wydają wrzucane do studni kamienie, niż ludzką mowę. Ponieważ obwiązki zawodowe Klausa sprawiły, iż nie mógł już poświęcać swego czasu pracy przy Orchestionie, Franciszek przysposobił do pomocy fachowców w drodze ogłoszenia prasowego, które brzmiało: Franciszek Janusek, posiadacz pianoli firmy PHILIPPS model GS – 348, poszukuje osoby biegłej w obsłudze maszyn liczących i mechanizmów wprawianych w ruch za pomocą sprężyny, do pracy przy montażu przedmiotowego urządzenia. Tak oto w Stolp znalazł się wyżej wymieniony jegomość wraz z tłumaczem, niejakim panem Frischke z Gandawy.
„Maistre Bernard Berglund”, jak nazywał go jego tłumacz, miał wykazywać się wyjątkowym kunsztem pracy i umiejętnościami nabytymi podczas długich lat praktyki w sławnej na całą Szwajcarię pracowni zegarmistrzowskiej Oskara Schatzinga z Bazylei. Sam zegarmistrz Berglund wyglądał jednak raczej jak pospolity rzezimieszek, osoba niebezpieczna i gwałtowna. Frischke natomiast, Belg z pochodzenia, posiadał irytujący sposób bycia, nieznośny dla niektórych, cechujący się przesadną uprzejmością i egzaltowaną wylewnością, co wielce irytowało Franciszka.
– Chciałbym, żeby jak najszybciej skończyli robotę, bo ten cały Frischke zachowuje się tak, jakby w jego żyłach płynęła wyłącznie belgijska czekolada – żalił się Klausowi fryzjer podczas rozmowy w dniu zaślubin. Na szczęście Franciszek nie musiał obcować z sympatycznym tłumaczem Berglunda; Maistre życzył sobie bowiem, aby nikt nie przeszkadzał mu w wymagających szczególnej precyzji zbiegach regulacji potężnego mechanizmu pianoli, za pomoc mając jedynie osobę irytującego pana Frischke.
Wieczorami Franciszek polerował swój rewolwer i snuł plany wielkiej fety, którą urządzi miasto na jego cześć z okazji prezentacji urządzenia zdolnego odtworzyć partytury największych kompozytorów, zwłaszcza tych szerzej nieznanych, których utwory nie znalazły dotąd miejsca na płytach dostępnych w Musikhausie Albrehta. Wszystko szło w jak najlepszym kierunku, Franciszek nie chciał znać szczegółów pracy Berglunda, dlatego nie zachodził do piwnicy, pragnąc jedynie zobaczyć, a zwłaszcza usłyszeć gotowy efekt zmagań zegarmistrza z opornym mechanizmem orchestrionu. Ślub poczciwego Klausa z Heleną napawał Franciszka dobrymi myślami, które jedynie czasami, gdy wypił zbyt dużo portwainu, mąciły złe wspomnienia albo napady nieuzasadnionego lęku o przyszłość siostry – jak wtedy gdy po weselu uroił sobie, że musi zabić Hansa Wagnera, aby uchronić biedną Helenę przed pokusą zdrady świeżo upieczonego męża.
Miał pod ręką rewolwer, znał adres garsoniery Wagnera, nic nie stało więc na przeszkodzie żeby pójść tam i zastrzelić drania. Uśpione miasto, nad ranem nikt nawet nie zadałby sobie trudu by sprawdzić co dzieje się u tego rozpustnika na najwyższym piętrze kamienicy – pomyślał Franciszek. Pomysł wydawał się przedni. Gdy szedł pustymi ulicami w poprzek drogi przeleciała traszka, Franciszek stwierdził, że to znak, iż nie jest w swych wyborach osamotniony, że kibicuje mu niejako całe królestwo ziemskich istot, cała fauna i flora wraz z ciałami niebieskimi. Pokrzepiony tą myślą nabrał przekonania, że postępuje słusznie. W wyobraźni słyszał już chrzęst odblokowanego zamka, potem strzał prosto w głowę zaskoczonego Wagnera. Wizualizacja, jak mawiał profesor Koopman, pomaga dopełnić dzieła; jeszcze zanim rozpocznie się akt twórczy plan jest poniekąd zrealizowany: wejdzie do mieszkania Hansa po cichu, jeśli drzwi nie będą zaryglowane, w przeciwnym razie przestrzeli zamek i wyważy drzwi kopniakiem. Jak przyjemnie będzie widzieć go martwego z wyrazem zaskoczenia na tej jego bezczelnej twarzy. Gdyby tylko dotarło do jego świadomości, kto i dlaczego zapragnął jego śmierci. Może lepiej związać go i przed egzekucją wyłuszczyć całą sprawę. Rzecz przedstawić szybko, bez owijania, po męsku? Zastanawiał się fryzjer, znużony drogą oraz wczesną porą, kiedy drzewa i kościelne wierze wypływają z mroku na ocean rozpoczynającego się właśnie dnia. Ulice wydawały się puste jak gdyby wyludniła je epidemia albo wieść o nadciągającej pożodze, wtem wszechogarniającą ciszę przebił śmiech, Franciszek zbliżał się do ostatniego zakrętu, ostrożnie przystanął za węgłem, wychylił nieznacznie głowę. Niestety zastał Hansa na przedprożu kamienicy w towarzystwie profesora Koopmana, trzymali się za ręce, śmiali się, obejmowali, całowali niczym kochankowie. Wielkie nieba!
– A to dopiero! – powiedział na głos fryzjer, odrobinę za głośno.
*
Są ludzie nieznośni, zapalczywi, uprzykrzający innym życie, ludzie przeklęci sprowadzający tylko nieszczęścia, tacy o których wiesz, że nie można się po nich spodziewać niczego dobrego, pechowcy albo raczej przynoszący pecha pozostałym – prawdziwi Jonasze; lepiej trzymać się od takiego z daleka, bo gdy raz spotkasz go na swojej drodze, nigdy nie zaznasz spokoju i do końca życia będziesz żałował, że nie zwiałeś, nie wymówiłeś się jakąś prywatną sprawą, nie przeciąłeś od razu tej przedziwnej nici, którą los wiąże czasem ze sobą dwie osobne istoty.
Franciszek stał się utrapieniem mieszkańców miasta, wprowadził ścisłą selekcję klienteli w zakładzie, nie przyjmował już więcej osób, o których wiedział, że nie są melomanami; z jeszcze większą pasją ścigał grających w piłkę na jego placu, otwierał zakład o przypadkowych godzinach. Całkowicie zmienił mu się gust muzyczny, wyrzucił wszystkie płyty i partytury z muzyką awangardową: Albana Berga, Arnolda Schönberga, Igora Strawinskego, Ernsta Tocha. Nie darzył już takim szacunkiem Profesora Koopmana, a wręcz prowadził wobec niego wrogą politykę. Chodził przez cały czas podminowany ponieważ praca przy orchestrionie nie posuwała się daleko, Berglund narzekał na brak różnorodnych części, które fryzjer musiał zdobywać za bajońskie sumy, ich dostawa zajmowała nieraz i pół roku, najkosztowniejsze platynowe zębatki sprowadzano aż z Meksyku, z zakładów Ericha Stedtlera, jednego ze współpracowników PHILIPPS’a, który wyemigrował z Niemiec dwa lata po zakończeniu I wojny światowej. Franciszek musiał utrzymywać obydwu cudzoziemców, dostarczał im mieszkania i jedzenia, postanowił więc uczynić z nich dodatkowy użytek. Frischke służył mu niczym chłopiec na posyłki albo lokaj, Berglund przydawał się przy cięższych pracach. Klaus zajęty był prowadzeniem interesu, Helena wychowaniem dwójki dzieci, w domu fryzjera brakowało więc kobiecej ręki, pan Frischke wypełniał sobą tę lukę, hodował w ogrodzie przepiękne gardenie, sprzątał, przygotowywał Franciszkowi gorącą kąpiel. Wyglądał co najmniej komicznie w swoim surducie przepasanym fartuszkiem, w meloniku i z dogasającym papierosem w zębach, kiedy paradował po mieszkaniu fryzjera dzierżąc zmiotkę do kurzu albo gdy piekł szarlotkę zgodnie z przepisem przekazanym mu przez Helenę.
– Panie Frischke! – wołał Franciszek podczas kąpieli – panie Frischke, na miłość boską, gdzie pan się podziewa? – krzyczał nieraz zniecierpliwiony Franciszek, zwłaszcza gdy potrzebował, aby ktoś podał mu z pokoju ręcznik, którego zapomniał wziąć do łazienki, ale pan Frischke nie przychodził, ponieważ pielił grządki w ogrodzie – Do kurwy nędzy, przeklęty panie Frischke! – wrzeszczał do reszty zirytowany Franciszek trzęsąc się z zimna, a pan Frischke nucił sobie skoczną belgijską piosenkę nie przeczuwając nawet, że znowu ściągnął na siebie gniew pryncypała.
Poglądy członków Berlińskiej Akademii Sztuki od zawsze stały przeszkodą dla ambicji Franciszka w dziedzinie teorii muzyki. Gdy instytucja ta została rozwiązana i ogłoszono pierwszy kongres muzykologiczny, Franciszek otrzymał szansę zaprezentowania swojego dzieła na temat mało znanego niemieckiego kompozytora, tym razem pod zmienionym tytułem: „Entartete Musik” – zdegenerowana muzyka, zamiast pierwotnego „Muzyka diabelska”. Popularna niechęć do awangardy zyskała wielu zwolenników, w tym poznanego na pierwszym kongresie w Düsseldorfie pana Oswalda Khermita, nowego sekretarza w Reichsmusikkammer. Człowiek ten potrafił skutecznie zabiegać o względy wysoko postawionych osób, a nadto zręcznie posługiwał się urzędową papeterią prezydenta wspomnianej Izby Muzyki Rzeszy Richarda Straussa, a potem Petera Raabe. Była to osoba o wysokich horyzontach myślowych, podzielająca nowy pogląd Franciszka na muzykę, a zwłaszcza na muzyków i ich wrodzone predyspozycje do wyrażania takich wartości jak „radość” i „siła”. Oswald Khermit wtórował Franciszkowi i odwdzięczał się mu swoimi krytycznymi przemyśleniami na temat indywidualizmu w sztuce, przeciwstawianemu muzyce ludowej, która jest źródłem owej wspólnoty kulturowej, żeby nie powiedzieć rasowej, krajów, które naturalnie ciążą ku wielkiej Rzeszy.
– Czymże jest postulowany „anschluss” ziem austriackich, drogi Panie, jeśli nie poddaniem się tej wielkiej, przyrodzonej sile, tej przemożnej dążności do połączenia się w jeden organizm kulturowy, pod przewodnictwem naszego drogiego wodza? – pytał retorycznie pan Khermit, zaś Franciszek wyłuszczał mu swoje koncepcje z dziedziny teorii muzyki, które dopasował do aktualnie panującej mody na krytykę awangardy.
Franciszek pisał długie listy protestacyjne do burmistrza Stolp przeciwko imprezom kulturalnym, którym towarzyszyła nieodpowiednia oprawa muzyczna, albo w których element muzyki zupełnie pomijano z niezrozumiałych względów; wzywał do bojkotu licznych miejskich potańcówek albo wystaw psów rasowych, dni morza, występów młodzieży gimnazjalnej. Nie miał poważania dla muzyki odtwarzanej w lokalach gastronomicznych, na jego polecenie Berglund i Frischke wszczynali w takich restauracjach awantury, nie ograniczali się jedynie do gróźb i przemocy słownej, siali terror, ludzie bali się ich jak gdyby byli wysłannikami piekieł. Nikt nie rozumiał dlaczego fryzjer otacza się typami spod ciemnej gwiazdy, nie pojmowano zwłaszcza, dlaczego mniemany zagraniczny zegarmistrz posiada fizjonomię pospolitego przestępcy, a jego uprzejmy tłumacz Frischke nosi przy sobie nóż, którym można by rozpłatać dwa melony za jednym zamachem. Pewnego razu bez zaproszenia wtargnęli do garsoniery Hansa Wagnera, kiedy ten przygotowywał się na koncert kameralny urządzany w ratuszu miejskim.
– Dzień dobry drogi panie – rzekł jak zwykle uprzejmy Frischke, a Berglund podszedł do Hansa i zmiażdżył mu rękę w żelaznym uścisku, niby to witając się kordialnie z gospodarzem – Ech nie dobrze panie Wagner, co też pan wyrabia, co? pan Berglund pyta, czy panu nie żal. Nie żal panu? – ciągnął dalej Frischke urządzając typową w pogadankę, której nauczył się od bandziorów w tawernach Rotterdamu, udając, że wszystko co mówi to jedynie tłumaczenie słów Berglunda.
– Ale, ale… – Hans cofnął się i wszedł w swój własny nocnik – Czego żal? Znaczy, nie żal?
– O, udajemy, że nie wiemy o co chodzi, tak? – ciągnął zadowolony Frischke, a Berglund poluzował nieco uścisk – Cwaniaczek, właśnie dlatego pan Janusek was nie lubi, za bardzo się zgrywacie, nie wiadomo co wam po głowie chodzi, jesteście niebezpieczni. Teraz, jak tak sobie rozmawiamy widzę to na własne oczy, ten wyraz twarzy, niby niewinny, pytający, a tak naprawdę dobrze wiadomo o co chodzi prawda?
– Ale jakich was? Panowie nie mam czasu na żarty, ja jestem już spóźniony na koncert.
– Jak zwykle próbuje pan odwrócić kota ogonem. Dobrze wyraziłem się może troszkę nie precyzyjnie, taki los tłumacza, przepraszam – wycedził słodko jak zwykle pan Frischke i uśmiechnął się niewinnie – Chciałem po prostu powiedzieć: Takich jak wy! Wy pierdolone skurwysyny! – wrzeszczał Frischke, zaś Berglund zaciskał swoją potężną, niezgrabną łapę na dłoni Hansa Wagnera, do póki nie poczuł chrzęstu rozrywanych i przemieszczanych stawów. – pan Berglund pyta, czy panu nie żal?! Co?!
– Teraz pan rozumie, Hans? – Frischke mówił szeptem do ucha płaczącego Wagnera – Nie żal panu? Takie zgrabne ręce, taki skarb…
*
Życie Klausa od czasu ślubu niewiele miało wspólnego z beztroską, o jakiej marzył „wchodząc w buty Thomasa” – jak to ujęła kiedyś matka Klausa, surowa Hermina. To powiedzenie prześladowało Klausa za każdym razem kiedy myślał o przykrym losie Thomasa. „Wejść w buty nieboszczyka” – trochę to przypominało opowieści ojca z wojny, kiedy zmarznięci żołnierze albo prości chłopi zdejmowali martwym wrogom buty i płaszcze, żeby je nosić albo sprzedać na targu. Klaus miał stary wojskowy sweter, który ojciec przywiózł po zakończeniu działań wojennych wiele lat temu, bardzo porządny, solidny przyodziewek – przydawał się nieraz Thomasowi w kantorze podczas chłodnych poranków, teraz to Klaus siedział w kantorze i doglądał pracowników, ale nie odważył się ubrać starego swetra, który jeszcze wcześniej należał zapewne do jakiegoś francuskiego oficera.
Klaus próbował przyzwyczaić się do nowej roli, nie wychodziło mu to zbyt dobrze, stary Mathias i Hermina Knappowie więcej czasu spędzali w sanatoriach niż w rodzinnej firmie, Kerstin i Helena nie miały bladego pojęcia na temat prowadzenia interesów. Klaus postarał się więc o wspólnika, którego znalazł w osobie dawnego kolegi z gimnazjum, świetnego piłkarza i brydżysty, kolekcjonera win, a także wielkiego znawcy fotografii stereoskopowej, prawdziwego konesera rozbieranych zdjęć przedstawiających wdzięki aktorek pozujących w na tle martwej natury lub w plenerze. Był nim Maksymilian Glaber, chłopak niepozornej postury, z nieco ospowatą cerą, za to bardzo szarmancki wobec kobiet, zawsze (jeszcze w szkole) w białej wykrochmalonej koszuli z muszką zapiętą wysoko pod brodą. Całe popołudnia spędzali razem przyglądając się fotografiom umieszczanym w specjalnym aparacie, który sprezentował Maksowi jego dziadek, jeden z zamożniejszych fabrykantów w Stolp. Właśnie dzięki spadkowi po nim Maks Glaber mógł wejść w spółkę z Klausem i otworzyć filię zakładów Knappa w Schlohau.
– Mówię ci Klaus, musimy rozszerzyć ofertę handlową, inaczej pójdziemy na dno – mówił nie raz Maksymilian – postęp w dziedzinie produkcji gramofonów następuje tak szybko, że ani się nie obejrzymy, a handel instrumentami przestanie się w ogóle opłacać.
– Nie sądzisz Maks, że trochę przesadzasz, w końcu na czymś trzeba zagrać te wszystkie opery, które kupujemy w sklepie Albrechta…
– Tak! I nabijamy mu kabzę! Nieźle, nieźle – kontynuował niezrażony Glaber, zwłaszcza podczas zakrapianych bankietów w ogrodzie ratuszowym, zwłaszcza w towarzystwie dam i poważnych obywateli miasta, zazwyczaj długo, potoczyście i głośno… – Czy ty w ogóle wiesz co to jest „monokultura” kolego? – pytał Maksymilian na jednym z przyjęć organizowanych przez Towarzystwo Przyjaciół Muzyki i trącał co jakiś czas niejakiego pana Obsta, który wrócił z ostatnio z dalekich Chin, gdzie badał zwyczaje tamtejszych zwierząt, w szczególności zwyczaje żywieniowe pand wielkich.
– Mono co?
– Czy ty wiesz ile razy na przykład sra panda wielka? – Spytał z niezwykłą powagą Glaber. Poprawność i kultura wypowiedzi niestety zanikała u Maksa Glabera po czwartej lampce wina.
– Pan doktor Osbst może zapewne odpowiedzieć w sposób kompetentny.
– Naturalnie – odparł doktor Obst – Panda wielka, za przeproszeniem, defekuje aż czterdzieści razy w ciągu dnia. Wszystko przez pokarm, którym się odżywia, bardzo mało energetyczne pędy bambusa, które zmuszona jest zjadać właściwie bez przerwy.
– Wiem, wiem – odpowiadał Klaus protekcjonalnie – moi rodzice mieli kozę, nie trzeba wyjeżdżać do Chin, żeby przyglądać się bobkom, tutaj w kraju mamy jeszcze krowy, konie, owce.
– Ha! – zaśmiał się triumfalnie Maksymilian – Nie wiesz kolego wszystkiego, jest jeszcze jeden powód dla którego pandy wielkie mają szczególnie przesrane! – to mówiąc zwrócił się ku doktorowi Obstowi, który z przejęciem godnym wielkiego odkrywcy oświadczył, że pandy żyją tyko w gajach bambusowych i odżywiają się wyłącznie pędami tej rośliny. Bambus natomiast ma to do siebie, że zakwita raz w życiu, co do gatunku w tym samym czasie, bez względu na szerokość geograficzną. Co kilkaset lat gaje bambusowe zakwitają w tym samym momencie, po czym natychmiast wymierają, pozbawiając biedne pandy jedynego źródła pożywienia.
Bierność w jaką z czasem popadał Klaus równoważył entuzjazm narwanego Maksymiliana. Klaus był niczym stary kot, niezdolny do podejmowania nowych wyzwań, zdobywania szerszych terytoriów, chociaż, jak sobie czasem przypominał, nie zawsze tak było. Kiedyś trawił swój czas na najgłupsze pomysły, teraz przeraża go każda zmiana, każde nowe wydarzenie. Próbował przełamać ten strach szukając nowych doznań; zapisał się na przykład do koła łowieckiego, ale zrezygnował z tego zajęcia tłumacząc to obawą przed trzymaniem broni i ostrej amunicji w domu pełnym dzieci. Klaus martwił się, że stanie się w końcu sztywny i nieruchawy jak stary Indianin rodem z powieści Karola Maya, albo jego babka (nie Karola Maya tylko Klausa), ta kobieta w zasadzie najlepiej nadawałaby się do zabawy w Indian i kowboi, nic nie było w stanie wytrącić jej z tego transu w jaki się wprawiała na bujanym fotelu; więc może to rodzinne, ten okropny stan skupienia, ten lód, ten strach, ta niemoc. Klaus zaczął zauważać na swoim ciele przedziwne objawy, wysypki, podejrzanie wyglądające plamki, do tego męczył go niewyjaśnionej proweniencji, suchy kaszel, zwłaszcza nocą. Szczególnie przykra była utrata węchu, Klaus spostrzegł bowiem, że co raz słabiej czuje zapach korka od wina, albo poranka, kiedy parują trawy, a w powietrzu unosi się dym z palenisk, zresztą może to objaw utraty pewnej wrażliwości, być może pewne doznania spowszedniały Klausowi, stracił pociąg do życia.
Z daleka, z samego końca sali dobiegł krzyk, który wybił Klausa z zamyślenia – Odpieprz się ode mnie ty stary Żydzie! – to fryzjer Janusek wrzeszczał na jakiegoś biednego człowieka, który próbował sprzedać mu złoty zegarek po okazyjnej cenie.
– Co go znów ugryzło?
– Praca przy orchestrionie się przeciąga, dostawa części jest opóźniona o trzy miesiące, Berglund zagroził, że odejdzie, jeśli nie dostanie podwyżki – powiedział pan Frischke, który dyskretnie przysłuchiwał się rozmowie.
*
Dokuczanie kuzynowi Hansowi nie było jedynym zajęciem pana Frischke i zegarmistrza Berglunda. Oprócz tego obaj imali się przeróżnych ciemnych interesów. Organizowali na przykład zakłady w przeróżnych dyscyplinach, zwłaszcza w wyścigach chartów na torze albo za lisem. Wielu poczciwych obywateli dawało się zwabić do pensjonatu „Pod Różą”, gdzie odbywały się zakłady, perspektywą wygranej wielkich pieniędzy. Przykładowo: kwiaciarz pan Rajmund Rurka przegrał na wyścigach wszystkie oszczędności, w tym cały posag dla córki w postaci rozległej parceli w centrum miasta. Córka pana Rurki, Amalia, nie była najpiękniejszą kobietą, prawdę powiedziawszy nie miała wiele szans na zamążpójście, ale utrata posagu pogarszała jej sytuację matrymonialną w sposób bezwzględny, skazując na wieczne staropanieństwo i mroczną przyszłość w zakonie albo na pensji u dalekiej rodziny w Neustadt.
O wszystkim dowiadywała się Helena właśnie od biednej Amalii; niestety Klaus był zbyt zajęty prowadzeniem zakładu, aby zauważyć zaniepokojenie żony ostatnimi wydarzeniami. Tymczasem życie samej Heleny, za sprawą nieprzyzwoitych zalotów pana Frischke, nie przedstawiało się bynajmniej wesoło.
– Nie obawia się pani wczesnego wdowieństwa? – pytał znienacka pan Frischke tonem tyleż żartobliwym, co zmartwionym. Na pytające spojrzenie Heleny kontynuował – Pan Knapp zaharowuje się w zakładzie, widać po nim, że blednie.
Pan Frischke doglądał Heleny na wyraźne polecenie fryzjera, przynosił jej produkty z urządzonego przez siebie ogrodu, łasił się i przypochlebiał, był natrętny niczym burcząca mucha, przychodził bez zapowiedzenia, zawsze służąc pomocą, nachalnie wkładał but między drzwi a futrynę, nie dawał się zbyć byle wymówką, przeważnie zasiadywał się na długie godziny.
– Uważa pan, że źle dbam o męża?! – spytała Helena wietrząc pretekst do ostatecznego rozprawienia się z niechcianym gościem.
– Ależ skąd! Ja tylko chciałem powiedzieć, że gdyby co, to ja, rozumie pani zawsze…
Helena obrzuciła pana Frischke pogardliwym spojrzeniem, nie spodziewała się jednak reakcji obleśnego konkurenta.
– Taka z ciebie Najjaśniejsza Panienka? Zobaczysz, że jeszcze pożałujesz wredna dziwko!
– Panie Frischke, niech się pan liczy ze słowami!
– Zobaczysz, co zrobisz kiedy zastrzelę tego twojego pierdołowatego mężulka, a musisz wiedzieć, że zbliża się wojna. Jedna kulka w łeb, jeden nieboszczyk więcej nie będzie czynił różnicy. Ale ja się tobą zaopiekuję, zobaczysz…
Mijały długie miesiące od przykrego incydentu, jaki zaszedł w garsonierze Wagnera z udziałem brutalnych popleczników fryzjera Januska. Mimo, że według orzeczenia znamienitego chirurga ręki i lekarza wojskowego Edmunda Sporka, dłoń Hansa Wagnera była już w pełni sprawna, jej właściciel nie czuł się na siłach aby wrócić do koncertowania. Wciąż obawiał się porażki, wiele razy próbował zagrać swoją ulubioną Fantazję G – moll J.S. Bacha, tak jak to miał w zwyczaju, z wielką wprawą i polotem, niestety nerwy i skołatane serce nie pozwalało dograć fantazji do końca. Podobne to było do niektórych przypadłości psychicznych nękających co wrażliwszych ludzi, tych częściej spotykanych neurotyków, którym na przykład w najmniej oczekiwanym momencie, przy kolacji albo podwieczorku, utykało w gardle jedzenie, a mięśnie przełyku kapitulowały przed byle kęsem jagnięciny – dlatego zawsze chodzili wygłodniali. Tak samo Hans utykał przy którejś nucie lub kasowniku, i niczym strapiony jąkała, nie mógł przebyć drogi dzielącej go do kolejnego taktu na pięciolinii. Potworne męczarnie, długie samotne wieczory zakrapiane winem, załamania nerwowe prowadzące na skraj wyczerpania. Nie pomagały rozmowy z profesorem Koopmanem, wspólne wycieczki nad morze do Stolpmünde, a nawet pomysł wyjazdu do Szwajcarii i wiążąca się z tym perspektywa ucieczki przed przykrym wspomnieniem prześladowców. Hans Wagner staczał się w czeluść zwątpienia.
Janusek wypisywał na temat Hansa zjadliwe paszkwile, złośliwe, pełne jadu dysertacje poświęcone jego grze na organach, nieprzyzwoite komentarze w kwestii jego długiej nieobecności na miejskiej scenie. Co miesiąc ktoś wsuwał mu te okropne broszurki pod drzwi. W okolicach garsoniery kręcił się czasem pan Frischke lub Berglund. Hans rzadko wychodził z domu, nie mógł wiedzieć, że dla większości mieszkańców Stolp, zagadnienia teorii muzyki były obojętne, jeszcze mniej ludzi rozumiało aluzje fryzjera odnośnie związku Hansa z profesorem Koopmanem. Wagner nie znosił spojrzeń przechodniów na ulicy, każdy drobny gest brał do siebie, obraził się na wszystkich sąsiadów i kolegów z boiska. Naturalnie odczucia Hansa nie miały z nic wspólnego z rzeczywistością.
W treści niektórych artykułów przywidywały mu się dziwne zdania skierowane wprost do niego, typu: „skończ z tym”, „zrezygnuj”, „po co walczyć?”, „zabij się”. Cała sytuacja jawiła się czymś na kształt makabrycznego żartu, tym bardziej przerażającego, im więcej było w nim grozy i przemocy. Hans dużo myślał o okropnej śmierci swojego ojca, który powiesił się na klamce od okna, jeszcze przed narodzeniem syna. Jedynie dzięki dobroci ojczyma, świetnego nauczyciela muzyki, który zaopiekował się jego matką i usynowił Hansa dając mu swoje nazwisko, udało się Wagnerowi przejść przez szkołę bez stygmatu pogrobowca.
W dzieciństwie zawsze dawał się nabrać nawet na najbardziej niewybredne żarty kuzyna Franciszka, a to, że na cmentarzu ewangelickim rozdają słodycze i watę cukrową, a to że nastąpienie dziurę w bruku spowoduje jakąś katastrofę, a to że jego ojciec żyje, wrócił i ma dla Hansa cały worek szklanych kulek. Teraz zewsząd dobywał się śmiech, raz po raz Hans słyszał chichot dobywający się za drzwiami lub też pod oknem, ktoś parskał śmiechem w kamienicy obok, na ulicy śmiała się rozbawiona dziewczyna, wszyscy mieli go za jakiegoś durnia, wszyscy kpili z niego w najlepsze, a przecież jeszcze parę miesięcy temu chętnie oklaskiwali go na koncercie z okazji dnia ryby albo na meczu o puchar burmistrza. Żarty z niego pojawiały się także w broszurach, opowiadano w nich, że zrezygnował z gry na organach i został hodowcą nutrii albo też lisów srebrzystych, które sprzedaje teraz na eksport do Polski i Rosji, gdzie jeździ konnym powozem dla niepoznaki przebrany w stój kozacki. Sąsiedzi bali się go kiedy bez uprzedzenia na schodach lub w korytarzu zaczynał dementować najróżniejsze pogłoski znane z broszur fryzjera Januska, lecz nie do końca rozpowszechnione wśród pozostałych mieszkańców Stolp.
– Pani Altzheimer – mówił zwracając się do sąsiadki z dołu – Czy ja w ogóle przypominam Kozaka, przysięgam, że cały miesiąc nie wyściubiłem nosa z domu, tym bardziej nie wyjeżdżałem do Rosji handlować lisimi futrami!
Pewnego dnia Hans znalazł swój nekrolog w broszurze, na ostatniej stronie była krótka notatka na temat samobójczej śmierci Hansa Wagnera, „kawiarnianego grajka z Langestrasse 1”. Wieczorem usłyszał szmer pod drzwiami. Kiedy zajrzał na korytarz nikogo już nie było, na wycieraczce leżał zaś pistolet z przypiętą karteczką. Frischke i Berglund czekali na zewnątrz kamienicy z trudem powstrzymując śmiech. Kiedy rozległ się wyczekiwany huk wystrzału oraz gruchot upadającego na podłogę ciała, a potem brzęk potrąconego nocnika, obaj parskali, klepiąc się w kolana i zanosząc śmiechem.
*
Nigdy nie zapomnę dnia, w którym po raz pierwszy usłyszałem o tym człowieku. Ten koloński przechrzta, nienawistnik i kłamca; postanowił uprzykrzyć mi żywot swoimi kalumniami i oszczerstwami, które tak chętnie powtarzali później inni niegodziwcy i zwykli głupcy – pisał do swojego przyjaciela Kanonika Modreviusa słynny hebraista Jan Reuchlin z Pforzhaimu. Jak szorstko obszedł się los z Reuchlinem, opowiadał Klausowi profesor Koopman podczas pożegnalnego spotkania w restauracji u Rainego. Była to historia wielce pouczająca mająca wiele wspólnego z losem, jaki spotkał Klausa za sprawą zapalczywości Franciszka Januska i jego agresywnej polityki w dziedzinie promocji właściwych poglądów na muzykę.
Profesor od dawna już planował swój wyjazd na stałe do Szwajcarii. Plany te były od lat odraczane, raz ze względu na egzaminy konserwatoryjne, potem przez serię koncertów, które profesor nieopatrznie obiecał pani Burmistrzowej, ostatnio zaś z uwagi na zdrowie psychiczne Hansa Wagnera i jego nieudaną próbę samobójczą, która na wiele miesięcy wpędziła go w chorobę i zmusiła do podjęcia kuracji w poradni chorób psychicznych w Stolpmünde. Wyjazdu niestety nie sposób było dalej odwlekać, profesor znalazł dla Hansa miejsce w szwajcarskim kurorcie, było to sanatorium dla nerwowo chorych niedaleko Bazylei, gdzie profesor miał objąć ważną posadę, jako kierownik instytutu muzyki organowej i instrumentów dawnych.
Czarne chmury zbierały się nad głową Koopmana od czasu gdy po raz pierwszy musiał odwołać swój koncert, na skutek protestów członkiń Towarzystwa Jezusowego Stolp inspirowanych przez fryzjera Franciszka Januska. Była to pierwsza manifestacja surowych poglądów Januska, która zakończyła się sukcesem. Dzięki wsparciu sekretarza Oswalda Khermita Janusek uzyskał list polecający od prezydenta Reichsmusikkammer sporządzony na jego urzędowej papeterii, to zaś wystarczyło dla zdobycia sympatii Günthera Ramina, nowego kantora kościoła św. Tomasza w Lipsku. Nie dziwi więc entuzjazm członkiń Towarzystwa Jezusowego Stolp przy Kościele pod wezwaniem św. Jacka dla protestu zorganizowanego przez fryzjera przeciwko szkodliwym wpływom zdegenerowanej muzyki na wychowanie młodzieży.
Od rzemyczka do koniczka wpływy fryzjera rozszerzały się sukcesywnie na wiele stron. Poprzez niektórych praworządnych członków stowarzyszenia muzycznego Stolp, Franciszek wywierał naciski na radnych miasta. Za publiczne pieniądze wydał specjalną broszurę, w której wyłuszczał dokładnie swój pogląd, iż szkodliwe może być nie tylko granie muzyki zdegenerowanej, ale także wykonywanie publiczne nieszkodliwej, a nawet szczególnie aprobowanej muzyki, lecz przez osoby „obce wspólnocie kulturowej Niemiec”. Osoby takie jak, żeby nie szukać za daleko, znany wszystkim prof. Koopman. Broszura ta, za pośrednictwem Izby Muzyki Rzeszy, została przedłożona dyrektorowi Berlińskich Filharmoników Wilhelmowi Furtwänglerowi oraz Herbertowi von Karajanowi, dyrektorowi Opery Berlińskiej – ludzie ci, jak zostało doniesione Franciszkowi, z wielkim zainteresowaniem zapoznali się z koncepcją fryzjera związaną z doborem wykonawców, szczególnie zaś solistów do odgrywania pomnikowych dzieł sławnych niemieckich kompozytorów.
Z poparciem wielkich tego świata, nie wyłączając ministerstwa propagandy i oświecenia publicznego, Franciszek mógł więc oprotestować i doprowadzić do odwołania każdego koncertu, zbojkotować każde przedstawienie, doprowadzić na skraj nędzy organizatorów imprez i impresariów, zniszczyć nie tylko artystę, ale także jego stroiciela lub też bogu ducha winnego dostawcę partytur. Cała, by tak rzec: „branża” miała problem z Franciszkiem. List, który otrzymał w owym czasie Klaus Knapp był tego największym dowodem.
Chodziło udzielenie wsparcia dla bojkotu przygotowywanego przez Koopmana premierowego wykonania w Stolp słynnego oratorium autorstwa Ulfa Carlsena. Franciszek należał do grona pierwszych krytyków, którzy uznali ten utwór za dzieło zdegenerowane – przedwcześnie, jak się miało potem okazać. Dzieło wymagało godnej oprawy, zatem większość dostawców zaangażowało się w to przedsięwzięcie, w tym Zakład Dystrybucji Instrumentów Klausa Knappa. Czasy były niepewne, na ulicach pan Frischke wraz z Berglundem urządzali publiczne palenie partytur awangardowych kompozytorów, których sterty zlegały strych Franciszka Januska. Dylemat Klausa był widoczny na pierwszy rzut oka: narazić się szwagrowi, przy tym wielce gwałtownemu i wpływowemu człowiekowi w mieście, czy może zdradzić profesora Koopmana, a przy okazji pogrzebać wielu innych zaangażowanych finansowo w organizację premierowego wydarzenia. Szanowny Panie Knapp – pisał fryzjer. – W imieniu członków Stowarzyszenia Muzycznego Stolp, przy wsparciu wielu obywateli miasta, w tym działaczek Towarzystswa Jezusowego przy kościele św. Jacka, zwracam się o udzielenie głosu w dyskusji na temat roli muzyki w kształtowaniu zdrowych postaw obywatelskich oraz ogólnoludzkich wartości, których ucieleśnieniem jest Naród.
– Podobny problem miał niegdyś pewien sławny hebraista Reuchlin, historia lubi się powtarzać drogi Klausie – mówił profesor Koopman, do którego od razu udał się Klaus. Przykro mi, że kolejny raz spotyka to poczciwego człowieka, ale kogóż innego miałoby to właściwie spotkać? – pytał retorycznie profesor i opowiedział Klausowi jak to pewien koloński neofita, niejaki Jan Pfefferkorn, który z poparciem mistrza Ortwina Gracjusza rozpoczął swoją krucjatę przeciwko Żydowskim księgom, naprzykrzył się jednemu z najwybitniejszych uczonych renesansu.
– Jego zamysłem – mówił prof. Koopman – była konfiskata ksiąg żydowskich. Podobne rzeczy zdarzały się już w przeszłości, między innymi za Benedykta XIII. Człowiek ten zdobył poparcie zarówno elektora kolońskiego Filipa, jak i samego cesarza Maksymiliana I, dzięki czemu miał prawo wyszukiwać i niszczyć żydowskie księgi na terenie całego państwa niemieckiego. Opór arcybiskupa mogunckiego sprawił jednakże, iż sprawa stała się przedmiotem dysputy uniwersyteckiej… – Kontynuował profesor, a Klaus słuchał ze zdumieniem historii o przedziwnych debatach uczonych na uniwersytecie kolońskim, mogunckim i heidelberskim na temat konieczności konfiskaty ksiąg, które zdaniem niejakiego Pfefferkorna były wszystkie bez wyjątku jawnie obelżywe i antychrześcijańskie.
Osobą o szczególnym autorytecie w dziedzinie pism hebrajskich był właśnie Jan Reuchlin z Pforzheimu, jedyny uczony chrześcijański, który mógł z pełną odpowiedzialnością ocenić treść ksiąg żydowskich, właśnie z tego powodu, że je rozumiał. Człowiek ten nie tylko stanął w obronie Talmudu i przestrzegał przed jego paleniem, ale nie miał większych zastrzeżeń również do ksiąg kabalistycznych, których wcześniej bronił sam Pico della Mirandola, a papież Sykstus IV w pełni uznawał. W podobnym tonie pisał Reuchlin również na temat literatury pięknej, a także ksiąg homiletycznych i żydowskich modlitewników, nic dziwnego, że stanowisko słynnego hebraisty spotkało się z agresywnym odzewem Pfefferkorna w postaci zjadliwego pamfletu wymierzonego przeciw uczonemu. Replika Reuchlina pt. Spekulum oculare pociągnęła za sobą całą lawinę różnorodnych konsekwencji, wśród których był niestety wyrok wydany pod przewodnictwem inkwizytora Jakuba Hochstrata nakazujący spalenie Spekulum, jako dzieła gorszącego prostych wyznawców Chrystusa.
– Widzisz Klausie, na niewiele zdały się próby Reuchlina podjęte w obronie własnej oraz ksiąg żydowskich. Po uzyskaniu czterech orzeczeń uniwersyteckich wyrok potępiający Spekulum oculare wydała także słynna paryska Sorbona, nakazując autorowi tego dzieła odwołanie błędów stwierdzonych przez francuskich uczonych. Naturalnie w obronie znamienitego hebraisty stanął ostatecznie sam cesarz niemiecki, który wystosował swój list do papieża Leona X, tak więc początkowo Komisja Rzymska oczyściła nawet Spekulum oculare z wszelkich zarzutów, zaś inkwizytor Jakub Hochstrat został odwołany ze swojego stanowiska. Niestety wyrok, który ostał się w tej sprawie nakazywał Reuchlinowi wieczne milczenie, wobec uznania jego książki za wielce szkodliwą. O to przykład wyjątkowego pecha.
– Co robić profesorze? – pytał Klaus.
– Przeczekać – radził profesor Koopman.
*
– Ten pistolet, którym próbował zastrzelić się pan Wagner, to była zwykła zabawka na kapiszony. Proszę usiąść po lewej stronie łóżka; niestety huk wybuchu spowodował pęknięcie bębenka w prawym uchu pacjenta – instruował Klausa i Helenę lekarz, znakomity chirurg dr Sporek zajmujący się Hansem podczas pobytu w szpitalu. Okoliczności nieudanego samobójstwa Hansa Wagnera okazały się nie dość jasne, wątpliwe było zwłaszcza użycie w tym celu zabawki, która z pewnością nie nadawała się do odebrania sobie życia przez dorosłego człowieka, a jedyne co zdolna była spowodować, to uszczerbek na zdrowiu, w tak okropnej postaci, jak prawostronna utrata słuchu, której doznał Wagner. Dla muzyka coś podobnego stanowi krzywdę niewysłowioną, dlatego pojawiły się podejrzenia, iż ktoś musiał podpuścić Hansa do powyższego kroku. Nikt nie mógł wiedzieć tego na pewno, ponieważ Wagner od odzyskania przytomności nie odezwał się nawet słowem, zresztą niektórzy powiadali, że być może Hans postanowił pozbawić się słuchu ponieważ nie mógł już grać na organach.
– Hans? Odezwij się. – Prosił Klaus. Szeleszczący personel medyczny przynosił zupę i kleik, a Helena karmiła Hansa łyżką, jak gdyby był małym dzieckiem.
Podczas gdy Helena siedziała przejęta grozą spotkania z niedoszłym samobójcą, podobną owym mistycznym doznaniom w obliczu tajemnicy śmierci, opisywanym w książkach o żywotach świętych, Klaus próbował wprawić się w jakikolwiek nastrój korespondujący z powagą sytuacji. Kiedyś zapach szpitala, konkretnie zaś przedziwna woń lizolu, z miejsca powodowała u niego skojarzenia z instytucjami represji społecznej, jakie spotykał na swojej drodze każdy niemal młody człowiek, począwszy od przedszkola i gimnazjum, na przychodniach i internatach kończąc. Choć nigdy nie był w więzieniu, mógł w oparciu o te skojarzenia dokładnie wyobrazić sobie uczucia więźnia skazanego na wieloletnią odsiadkę, albo nastrój pensjonariusza szpitala dla umysłowo chorych uwięzionego w jałowym przybytku kierowanym przez bezwzględne istoty. Aktualnie jednakże, głównie za sprawą utraty węchu, nie dochodziły do niego żadne impresje. Stan Wagnera był dla Klausa jedynie kłopotem na długiej liście zmartwień, przypominającej spis przychodów i rozchodów zakładu dystrybucji instrumentów. Klaus pragnął przede wszystkim unikać zbędnych kłopotów, powolne znieczulenie, którego doznawał zaczynało rzucać się w oczy, napięcie w którym żył zdawało się wyłączać wszelką motywację do działania, w pewnym momencie niechęć do ryzyka przerodziła się kompletną niemoc w podejmowaniu wszelkich decyzji w najbardziej błahych dziedzinach życia. Jak każdy rozsądny człowiek, szukał pomocy u lekarzy, Doktor Zweig zaordynował mu tabakę, a także aromatyzowane papierosy dla poprawienia wentylacji płuc.
– Mieszanka tytoniu z szałwią i korzeniem drzewa balsamicznego jest najstarszym remedium na przeziębienia i choroby układu oddechowego – mówił doktor Zweig, który mimo swojego doświadczenia w leczeniu wszelkich nieżytów nosa, nie mógł znaleźć przyczyny utraty węchu przez Klausa. Knapp zwrócił uwagę na nierówno przycięte baczki doktora i zastanawiał się, czy Zweig jest melomanem, czy też korzysta z usług innego fryzjera niż Franciszek.
– Podcinałem baczki sam panie Knapp – rzekł spostrzegawczy lekarz – Dlatego wyszło jak wyszło, fryzjer Janusek nie mógł mnie przyjąć, powstrzymały go inne sprawy…
– O jestem pewny, że z pewnością miał jakiś ważny powód. – Odpowiedział Klaus, przesadnie usprawiedliwiającym tonem.
Nastały czasy, w których byle błąd mógł doprowadzić na stracenie, albo do więzienia, pozbawić majątku i zagrozić rodzinie. Opowiedzenie się po jednej stronie określonego konfliktu mogło mieć przemożny wpływ na przyszłe wydarzenia nadchodzących miesięcy, a nawet lat. Cóż, trudno się dziwić temu, że ilekroć Klaus wychodził na ganek swojego domu albo do ogrodu palić te swoje aromatyzowane papierosy, na chłodno kalkulował przeróżne scenariusze. Nie miał zamiaru odpowiadać na list Franciszka, postanowił posłuchać rady profesora i nie mieszać się w sprawy polityczne, niestety kłopoty same do niego lgnęły. Klika tygodni po liście Franciszka, zakład dystrybucji instrumentów otrzymał pismo z Izby Muzyki Rzeszy domagające się opinii Klausa w kwestiach podnoszonych przez fryzjera.
– Tego już za wiele! – Histeryzował Maksymilian Glaber – Zobaczysz, że pójdziemy z torbami. Trzeba im naturalnie odpisać, nie możemy milczeć, potraktują to jak obelgę, Klaus!
– Co ja mam zrobić? – pytał Kalus – Przecież się na tym nie znam.
– Nic nie rozumiesz. Po co masz chronić tego Żyda? On i tak wyjedzie stąd do swojej Szwajcarii a my tu zostaniemy, z tym pasztetem… – Maksymilian tracił zimną krew, po głowie chodził mu pomysł zapisania się do partii, do czego przekonywał również Klausa, branża muzyczna była zależna od polityki kulturalnej państwa, kontrakty dostawali naturalnie zaufani ludzie. Przykrą sprawą okazało się wyrzucenie z pracy części nauczycieli muzyki, których nie akceptowała nowa dyrekcja. Wiadomo już było, że wybuchnie wojna, jeśli nie w tym, to w następnym roku, na szczęście Klaus wybrał sobie dobrego wspólnika. Maksymilian miał szklane oko, więc będzie mógł powierzyć mu w całości kierowanie zakładem, kiedy Klaus dostanie powołanie do wojska.
– Pójdę po poradę do profesora. Może podyktuje mi rozsądną treść listu. – Odpowiedział Klaus.
– Ty znowu nic nie rozumiesz! – Zawodził Maksymilian – Nie możemy ryzykować, ci ludzie są niebezpieczni, ten twój szwagier i dwaj jego przydupasy…
– Uspokój się! – Klaus jął potrząsać wspólnikiem, gdy ten pogrążył się w histerii i bezdechu, bredząc i tocząc pianę z ust.
– Ja im w całości siedzę w kieszeni Klaus! Przegrałem u nich dużo pieniędzy, mogą mnie w każdej chwili zastrzelić, pies z kulawą nogą nawet na mnie nie spojrzy, spocznę gdzieś w lesie, zmuszą mnie, żebym sam wykopał sobie grób, Berglund najpierw połamie mi wszystkie kości…
Przez wiele dni Maksymilan Glaber nie pokazywał się w kantorze, czynił tak na wyraźne polecenie Klausa, który obawiał się o żonę i dzieci. Działania w sprawie listu Izby Muzyki Rzeszy trzeba było oddzielić od zwykłych środków zapobiegawczych. Klaus przede wszystkim umówił się na wizytę do komendanta policji w Stolp, z którym starego ojca Knappa łączyła znajomość jeszcze z czasów wojny. Uspokoił się, kiedy usłyszał, że w pensjonacie „pod Różą” u Państwa Schmidt od trzech tygodni nie widziano ani pana Frischke, ani Berglunda. Od kwiaciarza pana Rurki dowiedział się, że już od tygodnia nie urządzano zakładów, co oznaczało oczywiście, że kwiaciarz już nigdy nie odegra się i nie odzyska straconych bezpowrotnie pieniędzy. Po radę w dziedzinie muzyki Klaus udał się do profesora Koopmana.
– Oratorium Ulfa Carlsena to adaptacja niemieckich średniowiecznych pieśni biesiadnych, których tematem jest głównie picie i jedzenie – tłumaczył profesor Koopman. Kantata sceniczna Carlsena w języku staro – dolnoniemieckim, składała się z pieśni intonowanych w przeszłości przez średniowiecznych goliardów czy też wanadów, a cechowała się „wysublimowanym prymitywizmem i wspaniałą prostotą” – to wszystko zdaniem prof. Koopmana stanowiło materiał nie tylko strawny dla współczesnej publiczności, ale wręcz schlebiający aktualnym gustom. Czemu zatem potępiać takie dzieło, zwłaszcza, że jego autor ma nieskazitelne nordyckie papiery? Profesor Koopman zrezygnował z patronowania przedsięwzięciu, nie istniały więc żadne poważne przeszkody dla wykonania oratorium Ulfa Carlsena w Stolp, szczególnie, że w organizację koncertu zaangażowanych było wielu przyzwoitych obywateli. List Klausa utrzymany w powyższym tonie bardzo spodobał się w Reichsmusikkammer.
– Cieszę się młody przyjacielu, że mogłem pomóc. – Mówił profesor kiedy stali wraz z Hasem Wagnerem na peronie dworca Stolp Centrum, przed wyjazdem w podróż do Szwajcarii. Klaus czuł się odprężony, jak zazwyczaj, gdy udawało mu się odsunąć od siebie jakieś zagrożenie. Podobne wrażenie odnosił na przykład gdy jakiś klient odraczał termin dostawy lub odwoływał spotkanie; kłopot przechodził w fazę zawieszenia, najważniejsze, że nie trzeba było podejmować kroków w jakimkolwiek kierunku, wychodziło się wtedy na ganek i zapalało aromatyzowanego papierosa. Dobrze panie Gluck, Gros lub Lipmann – mówił wtedy Klaus z udawanym żalem – Czekam zatem na wieści w przyszłym tygodniu. Zwłaszcza gdy dzień był pogodny, a nazajutrz urządzano obchody jakiegoś święta państwowego i nikt nie pamiętał już o interesach, świat wyglądał jakby miał zastygnąć w tym poczuciu bezgranicznego spełnienia. Oczywiście zdarzało się, że w tak upojnej chwili parobek nagle przynosił telegram, który od rana czekał na przeczytanie, czar pryskał, pan taki czy owaki prosił o wizytę w bardzo ważnej sprawie, w celu podjęcia intratnej współpracy. Każdego normalnego kupca zelektryzowała by sama perspektywa zarobku, niestety Klaus czuł wówczas jak gdyby igła przeszywała mu serce. Tym razem jednak nic nie zakłócało owego błogostanu, dzień był przepiękny, letni. Prosto z dworca Klaus postanowił wybrać się na Friedrichstrasse do poradni dr Zweiga po dodatkowy przydział aromatyzowanych papierosów. Niestety okazało się, że lekarz wyjechał gdzieś ze swoją rodziną. Powiadano, że zmusiły go do tego nagłe okoliczności. Cóż Klaus będzie musiał w takim razie zaabonować papierosy w sklepie tytoniowym. Po powrocie do domu czekały na Klausa dwa listy. Pierwszy od fryzjera Januska o następującej treści:
Pragnę przekazać najszczersze gratuluje z powodu dobrego przyjęcia Pańskiego listu w gronie członków Izby Muzyki Rzeszy. Ufam, że w dalszym ciągu będzie Pan stał na straży poprawności, po stronie wszystkich, którym nieobce jest dobro obywateli i wychowanie młodzieży.
Z uszanowaniem,
Franciszek Janusek
„Wygląda na to, że najgorsze już za nami Heleno”, mruczał pod nosem Klaus wertując dalszą korespondencję. Kolejną przesyłką adresowaną na prywatny adres Klausa Knappa było oficjalne wezwanie na wojskowe przeszkolenie Kriegsmarine. Klaus miał się stawić o godzinie 6:00 rano w porcie Stolpmünde, gdzie zasumowany stał okręt transportowy marynarki wojennej, który nazajutrz wypływał do oddalonej o ponad 600 km Kilonii.
*
Fryzjer Janusek nigdy nie wybaczył Klausowi tego listu do Reichsmusikkammer. Wraz wcieleniem młodego Knappa do Wehrmahtu nastąpiło wciągnięcie go na długą listę nazwisk w sekretnym notatniku Franciszka. Naturalnie przed swoimi kolegami z Izby Muzyki Rzeszy Franciszek wyszedł na kompletnego durnia, który nie potrafi docenić utworu będącego w istocie kwintesencją aryjskości. Na debacie poświęconej „muzyce zdegenerowanej” fryzjer musiał nasłuchać się wielu docinków pod swoim adresem; niektórych niewybrednych żartów wolał już nie pamiętać. Nie poznał się, to może wcale się nie zna, może to taki przemalowany amator? A co to za nazwisko „Janusek” właściwie? Austro-Węgry pan powiada, syn perukarza z Wiednia, uczył się w Berlinie, teraz jest fryzjerem w Stolp, a to ci dopiero!
– Chciałbym zwrócić uwagę na chybioną krytykę, która bywa niczym głos erynii prowadzący na manowce, nie wolno tego bagatelizować, wróg czyha, musimy być ostrożni i powściągliwi w swych sądach! – Wołał z trybuny pewien profesor, członek Towarzystwa Muzycznego z Frankfurtu nad Odrą, a Janusek nie mógł pozbyć się wrażenia, że słowa szacownego prelegenta dotyczą go osobiście.
– No nie miał pan nosa. Ale pan się nie martwi, błądzić ludzka rzecz, za to odczyt pierwsza klasa, bardzo interesującą rozprawę pan przedstawił, i niech nie próbuje jeden z drugim tego postponować. Proszę wracać do domu z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku, głowa do góry, życzę więcej szczęścia następnym razem. – Krzepiące słowa Oswalda Khermita towarzyszyły Franciszkowi przez całą drogę pociągiem z Monachium.
Fryzjer planował zemstę na nielojalnym szwagrze. Berglund porachuje Klausowi wszystkie kości, Frischke podłoży mu jakąś świnię, albo wszystko jednocześnie. Rewanż musi jednak przybrać formę bardziej finezyjną, doskonałym pomysłem byłoby wykorzystanie słabości wspólnika Klausa do hazardu. W zamian za zwolnienie z długu karcianego, nakłoni Maksymiliana do podżyrowania w imieniu Zakładu Knappa pożyczki dla pewnego przedsiębiorcy, kwiaciarza Rurki, przeciw któremu od niedawna toczy się egzekucja komornicza. Kiedy wierzyciele spostrzegą bezskuteczność postępowania, zwrócą się przeciw poręczycielom, a wtedy obciążony znacznym wysiłkiem finansowym Zakład Dystrybucji i Strojenia Instrumentów Knappa okaże się zupełnie niewypłacalny, na skutek poważnych zobowiązań związanych z organizacją premierowego wykonania oratorium Ulfa Carlsena. Klaus zbankrutuje, załamie się zupełnie na wieść o kłopotach zakładu i strzeli sobie w ten zakuty łeb, o ile wcześniej ktoś godny zaufania i polecony przez pana Frischke nie udusi go w żołnierskiej kantynie prowokując zwyczajną bójkę. Pan Frischke dobrze zaopiekuje się Heleną, już wcześniej okazywał jej zainteresowanie, a fryzjer pobłogosławi ich związek, a nawet sam wyekspediuje daleko do Gandawy, gdzie Frischke planuje otworzyć cukiernię albo fabrykę czekolady. Pogrążony w myślach Franciszek, zasłuchany w stukot kół rozpędzonego pociągu relacji Berlin – Stolp – Koniksberg, zasnął.
– Halo, moja gołąbeczko! – wołał Frischke przechodząc wczesnym popołudniem obok żywopłotu odgradzającego dom i ogród Knappów na wzgórzu od piaszczystej drogi wijącej się serpentyną ku sosnowym lasom rozpościerającym się za miastem, gdzie nie było już żadnych domostw, a jedynie gospodarstwo rolne pana Lindego, głównego dostawcy miodów na targ w Stolp.– Halo! – Śpiewny głos pana Frischke dobiegał zza żywopłotu, zaś jego właściciel miał lada chwila zjawić się przy białej furtce z naręczem kwiatów i czekoladkami specjalnie sprowadzonymi z Gandawy.
– Co pana do nas sprowadza? – Czego tu szuka ten Frischke, znowu będzie się naprzykrzać uczciwym ludziom, skończony łajdak i bandzior, już ja mu pokażę, pomyślała Helena kiedy Frischke przemierzał podjazd aby w mig znaleźć się pod drzwiami okazałego domostwa rodziny Knappów.
– Szanowna pani, wiem że nasze ostatnie potkanie, delikatnie rzecz ujmując, nie przebiegło w nader serdecznej atmosferze – zaczął Frischke uprzedzając atak Heleny – Pragnę przeto wyrazić z tego powodu moje najszczersze ubolewanie i przeprosić panią za dyskomfort związany z obcowaniem z moją osobą. Nade wszystko – rzekł wręczając Helenie kwiaty i pudełko belgijskich pralinek – Pragnę się pożegnać, wyjeżdżam, praca nasza u pani szanownego brata powoli dobiega końca, czas abym po tylu latach spędzonych w tym pięknym mieście, ponownie spróbował szczęścia w moich rodzinnych stronach.
– Ach tak? – wycedziła zaskoczona Helena.
– Słyszałem, że szanowny małżonek w dalekich krajach służy ojczyźnie, z pewnością ciężko tu pani samej. Broń Boże nie piję tutaj do tematu naszej ostatniej rozmowy, za którą po stokroć przepraszam. Co więcej przyrzekam, że to się już więcej nie powtórzy. Wojna to po prostu najstraszniejsza rzecz pod słońcem i mam nadzieję, że pogłoski w tym względzie okażą się jedynie niemądrymi spekulacjami. W każdym razie życzę wszystkiego dobrego. Nie śmiem zajmować pani więcej czasu. – To mówiąc kroki swe zwrócił pośpiesznie ku furtce przy żywopłocie.
– Dziękuję – w głosie Heleny pobrzmiewało głębokie zdumienie, nie mogła uwierzyć, że Frischke zamierza tak po prostu zniknąć z Stolp.
– Tym niemiej…. – Frischke zawrócił nieoczekiwanie z drogi. Głos Heleny jakby obudził w nim nadzieję. Zdejmując ponownie swój słomkowy kapelusz zwrócił swą obłudną fizis w stronę Heleny oraz zaniepokojonej Kerstin, która wyszła na ganek zaalarmowana dziwnymi odgłosami, żeby sprawdzić co dzieje się na zewnątrz domu – Gdyby potrzebowała pani pomocy, to ja w każdej chwili… jestem do dyspozycji, mógłbym panią zabrać ze sobą, zaopiekować się, pokazać świat, kiedyś droga Heleno… – potok urywanych zdań niezamierzenie zakłócił harmonię pożegnania.
– Proszę wyjechać Frischke i zapomnieć o mnie. – warknęła Helena przerywając pełne uniesień przemówienie.
– Racja – powiedział na odchodnym Frischke – Więc żegnam. – westchnął niedoszły amant oblizując się skrycie i lubieżnie gładząc równo przystrzyżone wąsy.
Dnia następnego Franciszek podążył niezwłocznie z dworca kolejowego Stolp – Centrum do swojego zakładu, gdzie spodziewał się zastać Berglunda i pana Frischke przy pracy. Zamierzał jak najprędzej wcielić w życie swoje plany względem Klausa i Maksymiliana, w tym celu przezornie wysłał do Stolp uprzedzający telegram, kiedy przesiadał się na dworcu w Berlinie. Zarówno Frischke jak i Franciszek byli ludźmi interesów, nie trwonili nigdy czasu na zbędne ceregiele, zwłaszcza, że w takich sprawach nieodzowne jest szybkie działanie. „Chciałbym abyś wiedział, że w całości popieram twoje starania i plany względem Heleny” miał wyznać wspólnikowi, kiedy ustalą sposób zgładzenia Klausa w wojskowej kantynie albo podczas nocnej warty na rufie okrętu. Zostawiwszy bagaż w sypialni Franciszek czym prędzej udał się do kuchni, ale nie zastał w niej pana Frischke, sprawdził jeszcze w salonie, a potem w pokoju gościnnym. Ze zdumieniem stwierdził, że izba w której zazwyczaj nocował zegarmistrz i jego tłumacz jest pusta, zniknęły wszystkie rzeczy z szuflad i przybory toaletowe z łazienki.
– Panie Frischke, do cholery! Co się dzieje? – wołał po próżnicy, nic nie pojmując. Zaniepokojony poszedł do sypialni sprawdzić, czy nikt nie ruszał rewolweru zamkniętego w drewnianej skrzynce z wygrawerowanym napisem „Grand Winchester”. Na szczęście broń była na miejscu. Załadował magazynek, odbezpieczył pistolet i ostrożnie zszedł na parter, gdzie oczywiście nikogo nie było. – Berglund, jest tam kto? Odpowiedziało mu echo w pustej piwnicy. Gdzie się podział orchestrion? Zniknęły wszystkie części sprowadzane za bajońskie sumy z zagranicy, wszystkie zębatki i sprężyny, kamienie szlachetne, kosztowne systemy pneumatyczne. W piwnicy na dobrą sprawę nie było nic oprócz pustych butelek po piwie, którym upijał się Berglund. Franciszkiem wstrząsnęła przerażająca myśl – został okradziony! Nagły skurcz przeszył jego ciało, wezbrała w nim wściekłość, zapomniał, że trzyma w dłoni odbezpieczony rewolwer, niechcący postrzelił się w nogę i upadł uderzając głową o posadzkę wyłożoną glazurowaną cegłą.
Ciało Franciszka znaleziono dwa dni później. Postrzelony w tętnicę udową zemdlał i wykrwawił się śmiertelnie. Sędzia śledczy wyjaśnił, że Berglun i Frischke najprawdopodobniej przez wiele miesięcy wynosili z piwnicy kosztowne części wielkiego orchestionu i nadawali je koleją do Gandawy. Sukcesywnie piwnica fryzjera pustoszała, aż kawałek po kawałku wynieśli nawet ogromne miedziane skrzynie do przechowywania drogocennych części. Pogrzeb fryzjera wyprawiono pośpiesznie; tydzień później do Stolp zawitała delegacja Reichsmusikkammer złożyć kwiaty na grobie dawnego członka i teoretyka muzyki. Po miesiącu na przestronnym placu za zakładem fryzjera ponownie zaczęli zbierać się okoliczni chłopcy, na niebie znów można było zobaczyć kształt piłki do gry w football. Lato jak gdyby nie chciało się skończyć, był przepiękny wrzesień 1939 roku.
Wiadomość o śmierci szwagra dotarła do Klausa kiedy stacjonował w Kilonii na okręcie wojennym Z17 Diether von Roeder, gdzie w stopniu obermata kierował magazynem z żywnością i odzieżą wojskową. W listach do Heleny donosił, że na okręcie nie mógł trafić lepiej. Dowodził garstką marynarzy, z dala od zgiełku i trudów związanych z obsługą dział albo pracą w maszynowni. Nie obawiał się niebezpieczeństw jakie czyhały na człowieka, kiedy tylko wychyla głowę na pokład niszczyciela. Wszyscy żyli z ugruntowaną pewnością, że była już wojna, i teraz po dwudziestu latach też będzie wojna, ale może nie tak straszna jak poprzednia. Większość z niepokojem patrzyła w przyszłość, towarzysze Klausa marzyli tylko o rychłym powrocie do domu; skrycie wierzyli, że to tylko kolejne ćwiczenia wojskowe albo chwyt strategiczny, następna zręczna próba zastraszenia ościennych państw. A Klaus? Klaus chwalił sobie aromatyzowane papierosy i morskie powietrze, dzięki któremu powrócił mu zmysł powonienia. Gdy wychodził samotnie na rufę okrętu wojennego, w ciepłe sierpniowe, a potem wrześniowe wieczory, kiedy tak spoglądał na majestatyczną bryłę niszczyciela skąpaną w blasku zachodzącego słońca, jak błyszczą purpurą i fioletem okna na mostku kapitańskim, ponieważ odbija się w nich rozjarzone niebo, nieraz wracało do niego to przejmujące uczucie, znane mu z dzieciństwa, lecz wzmocnione potęgą morza, na powierzchni którego odbijał się spektakl widoczny w oddali, pojedyncze błyskawice, granatowe chmury, wzburzona linia horyzontu.
Dreszcz na myśl o zbliżającej się burzy.
O autorze
Wojciech Chamier-Gliszczyński
ur. 1983 r. Preferuje krótkie formy literackie: nowele, opowiadania, mikropowieści. W 2015 r. za opowiadanie Zakaz gry w piłkę otrzymał nominację w Konkursie Literackim im. Henryka Berezy „Czytane w maszynopisie”, orgaznizowanym przez Fundację Literatury im. Henryka Berezy. W 2004 r. nakładem Oficyny INPLUS ukazał się pierwszy i prawdopodobnie ostatni numer pisma „Artefakt”, gdzie opublikowano dwa jego wiersze „Spokojnie” oraz „Bohema Club”. Prawnik, radca prawny. Mieszka w Słupsku.