Wizytówki
Clemens J. Setz
Zofia Sucharska
Opowiadania Clemensa J. Setza w tłumaczeniu Zofii Sucharskiej. Prezentacja w ramach projektu „Tłumaczenia na język polski 2018”.
Wizytówki
Kolano wystawało z wody, krągłe, mokre i błyszczące niczym czoło lwa morskiego. Martina Keller odchrząknęła, a łazienka, wyłożona kafelkami komora pogłosowa, odchrząknęła razem z nią. Na chwilę zanurzyła głowę, wspaniałe uczucie, stawać się coraz bardziej i bardziej czystą, otoczona spienioną, pachnącą wodą, delikatnie muskającą każdy, nawet najbardziej niedostępny zakątek ciała. A do tego muzyka z odtwarzacza CD, której słuchała każdego ranka, żeby się rozbudzić: Music in Twelve Parts Philipa Glassa. Wielu nie mogło znieść gorączkowej monotonii i nieustannie wznoszących się i opadających trójdźwięków, ale Martina nie znała wspanialszej muzyki. Nikt nikogo nie zmusza, żeby nadstawiał ucha albo zagłębiał się w wyobrażonych partyturach; nie, muzyka ta przypominała ładny krajobraz za oknem –czy na niego patrzymy, czy nie, on wciąż tam jest.
Martina zanurzyła się po raz ostatni, odgarnęła z oczu mokrą grzywkę, a następnie wstała i wyszła z wanny. Wszędzie, gdzie stanęła, zostawiała mokre ślady stóp, które na ciemnobrązowym parkiecie w jej mieszkaniu wyglądały jak rozdeptane celofanowe woreczki.
Kilka dni temu w kieszonce na monety w swojej portmonetce odkryła dziurkę. Nie była jeszcze tak duża, żeby pieniądze przez nią wypadały, ale Martina pomyślała, że pewnie będzie musiała niedługo kupić nowy portfel. Jak każdego ranka sprawdziła, czy wszystko jest na swoim miejscu. Karty do bankomatu, jedna, druga, w porządku, Mastercard, właściwie tylko na sytuacje awaryjne, ale mimo to nie zaszkodzi ją mieć, wizytówki – przesunęła palcem po wypukłym stosiku karteczek – guzek, dziwne…
Wyjęła wizytówki i przyjrzała się im dokładnie. Większość z nich wyglądała całkowicie normalnie, tylko na pierwszej z płaskiego stosika dostrzegła okropną anomalię: w miejscu, w którym było wydrukowane jej nazwisko i nazwa stanowiska w firmie, rosło coś w rodzaju wrzodu, gruboziarnistego i czarniawego. Gdy ostrożnie go dotknęła, dostała gęsiej skórki. Przypominał pumeks lub wyschnięty koralowiec. Porowata powierzchnia była nieprzyjemna w dotyku.
Podsunęła wizytówkę pod nos, chcąc zbadać także jej zapach. Nie był on jakiś szczególny, może lekko kwaskowy. Z obojętnym westchnieniem położyła zniszczoną wizytówkę obok telefonu, drugą wsunęła z powrotem do portfela.
Portmonetkę włożyła do torebki; torebka ta była jej ulubionym dodatkiem, oryginalny model Chanel 2.55, który kupiła sobie po pierwszym awansie (gdy po raz pierwszy w życiu płaciła czterocyfrową kwotę, przeszedł ją dreszcz). Nadała nawet torebce imię, czego w pewnych momentach się wstydziła, ale co tam: nazywała się Cat. Wzięło się to stąd, że siadając, chętnie brała torebkę na kolana i zaczynała ją głaskać.
Na ogromnym firmowym parkingu została dłuższą chwilę w samochodzie, jeszcze raz dokładnie przyglądając się wszystkim wizytówkom, bardzo możliwe bowiem, że tego dnia będzie musiała rozdać kilka z nich. Wyglądały normalnie i nie miały nieprzyjemnego zapachu. Mimo to postanowiła, że jak najszybciej zamówi nową partię. Na koniec skontrolowała powierzchnię oswojonej torebki. Ta również była bez zmian.
Wjechała windą na trzecie piętro. W korytarzu powitały ją koleżanki. Gdy Martina mijała jedną z nich, ta dostała ataku kaszlu, który zabrzmiał nieco sztucznie. Dopiero kiedy Martina oddaliła się od niej o kilka metrów, potrząsnęła głową powtarzając sobie, że na pewno nie miało to z nią związku.
Późnym przedpołudniem miała pierwsze ważne spotkanie. Wraz z trzema pozostałymi koleżankami z działu marketingu, które zawsze jako pierwsze prowadziły negocjacje z potencjalnymi klientami, weszła do pokoju konferencyjnego numer 2. Kiedy czeski biznesmen zaczął rozdawać swoje wizytówki, Martina i jej koleżanki jako wyraz szacunku utworzyły półkole, po czym chciały odwzajemić gest. Gdy jednak Martina otworzyła portmonetkę, w pokoju rozszedł się gryzący zapach, który przypominał zepsuty ocet. Także pozostałe wizytówki były pokryte wrzodami, a na niektórych utworzyły się wręcz pęcherzyki wypełnione żółtawym płynem.
– O żesz…
Pozostali spojrzeli na Martinę. Z przepraszającym uśmiechem uniosła wizytówkę, pokazując wszystkim, co się stało.
– W drukarni coś musiało pójść nie tak – oznajmiła. – Przepraszam.
Koleżanki zaciekawione zbliżyły się do niej, ze zdumieniem wpatrując się w zniszczone wizytówki, brały je w dłonie i przyglądały się im pod światło lub ostrożnie je powąchawszy, wzdrygały się i odsuwały je z obrzydzeniem.
– Powinnaś jak najszybciej zamówić nowe.
– Tak, oczywiście – przytaknęła Martina.
Poczuła się bardzo nieswojo, kiedy wszyscy gapili się na nią i oglądali jej wizytówki. Najchętniej wyrwałaby im je z dłoni. Zbliżyła się do nich o krok, wyciągając w ich stronę prawą rękę z kołyszącą na ramieniu Cat, lecz w tym samym momencie zaczęli porównywać ze sobą zniekształcone wizytówki, jak gdyby były to okazy kolekcjonerskie albo rzadkie motyle.
– Ta ma wybrzuszenie – zauważyła Gabriele.
– To nic, popatrz lepiej na tę dziurę – odparła Felicitas. – Jak gdyby wyżarł ją kwas.
Martina zaczęła bezradnie rozglądać się za czeskim gościem, który jako jedyny nie dotknął wizytówek ani nie wydawał się zainteresowany ich analizą.
– Trzeba wyrzucić – stwierdził niskim, donośnym głosem.
Martina przytaknęła, przepraszająco gestykulując w stronę swoich koleżanek. Gabriele usiłowała właśnie odczytać zniekształcone przez guzek imię i nazwisko.
– Mar Tl Er – wydukała, niechcący upuszczając wizytówkę na ziemię.
Wybrzuszenie pękło, a pokój ponownie wypełnił gryzący zapach. Kobiety roześmiały się, zatkały nos i wskazały na Martinę, jak gdyby zapach pochodził od niej. Martina miała ochotę zapaść się pod ziemię.
– Okej, oddaj mi ją – zażądała cicho.
– Ale co z nimi zrobisz? – zapytała Felicitas zdegustowana. – Na pewno są trujące.
– Oczywiście je wyrzucę – odparła Martina.
– Kochana, na twoim miejscu zrobiłabym to samo! Co takiego z nimi wyprawiałaś, że tak wyglądają?
– Materiał jest może felerny – rzucił czeski inwestor z lekkim zniecierpliwieniem.
– Ja naprawdę nic nie zrobiłam – tłumaczyła się Martina.
Felicitas spojrzała na nią z niedowierzaniem, po czym obróciła się, bo Gabriele wybuchła śmiechem. Powodem była wizytówka, na której wyrósł wrzód w kształcie prącia. Dopiero po chwili Martina zrozumiała, z której strony patrzeć na narośl, żeby rozpoznać jego kształt. Czeski biznesmen stał lekko na uboczu, przyglądając się czarno-białemu plakatowi z odbitką litografii Wchodzenie i schodzenie M.C. Eschera.
W czasie przerwy obiadowej Martina unikała koleżanek, we foyer w automacie kupiła butelkę wody mineralnej, a następnie z nią oraz z przyniesioną z domu kanapką z tuńczykiem ruszyła do toalety. Gdy tylko weszła do kabiny, porwała wizytówki na strzępy i wrzuciła je do klozetu. Następnie umyła ręce, przyjrzała się każdemu centymetrowi swojej portmonetki i torebki, po czym zapaliła zapałkę, chcąc w ten sposób pozbyć się kwaśnego zapachu.
Mimo że nieustannie wchodziły kobiety, wypełniając pomieszczenie okropnymi dźwiękami, Martina lubiła to miejsce; trzy razy dziennie było czyszczone i dezynfekowane przez wykwalifikowany personel sprzątający, dzięki czemu wszystkie powierzchnie, nawet te, które miały nieustannie styczność z ekskrementami, błyszczały tak mocno, jak gdyby nie istniało na Ziemi coś takiego jak brud. Po tym, jak zablokowała drzwi kabiny za pomocą małego, przypominającego smoczek pokrętła, usiadła na opuszczonej, nieskazitelnie białej desce sedesowej i rozpakowała kanapkę.
Dzięki Bogu pamiętała o tym, żeby zabrać iPoda. Włączyła swój ulubiony kawałek z albumu Philipa Glassa Glassworks, powolny i dziecinnie prosty utwór orkiestrowy zatytułowany Façades, i z zamkniętymi oczami oparła się o ścianę. Muzyka działała niczym czysta, świeża woda, obmywająca do czysta jej świadomość. Dołączył głos wiodący (waltornia czy może obój?), i jedynym, co zaburzało ten kryształowy świat, był odgłos radosnego przeżuwania jej szczęki.
Po chwili zmieniła piosenkę. Jej palec natknął się przy tym na powierzchni iPoda na coś małego i twardego. Otworzyła oczy i wstrzymując oddech, spojrzała na urządzenie. Było to jednak tylko ziarenko sezamu, które odpadło z kanapki, przyklejając się do iPoda. Zdrapała je i włożyła do ust. Chwilę potem przeżuwała coraz wolniej i wolniej, aż wreszcie przestała, a jej oczy wypełniły się łzami. Nic się nie stało, smak nie wydawał się dziwny, ale przez chwilę wyobraziła sobie, co by było, gdyby wgryzła się w jeden z suchych i porowatych wrzodów albo wypełnionych płynem pęcherzyków.
Nie pozostało jej nic innego, jak wstać i wypluć resztę kanapki do toalety.
Tego samego dnia wieczorem Martina stała nago w swojej łazience, trzęsąc się z zimna i centymetr po centymetrze przyglądając się swojej skórze pod kątem zmian. Miejsca, które były niewidoczne, badała dotykiem. Na koniec umyła ręce mydłem. Nie stwierdziła nic niepokojącego. Niepotrzebnie się martwiła. W takim razie wszystko to kwestia papieru albo chemikaliów, których użyto przy druku. Wadliwy atrament, wadliwy papier.
Widok guzków głęboko coś w niej poruszył, kto wie, może pogrzebane pozostałości po kolektywnym wspomnieniu europejskiej epidemii dżumy sprzed setek lat. Gdyby z życiem nie uszli jej przodkowie, nie byłoby jej tu dzisiaj, i z pewnością także ona odziedziczyła uzasadniony strach przed tego typu wrzodami, wpisany w odporny i wytrzymały genom. Jeśli gdzieś pojawiają się guzy, trzeba uciekać, brać nogi za pas, podszeptywał jej instynkt.
Z ulgą obróciła się i napełniła wannę świeżą wodą. Nieczęsto zdarzało jej się brać kąpiel rano i wieczorem. Uważała to za marnotrawstwo wody, jednak dziś czuła, że sobie na to zasłużyła. Włączyła małą przenośną wieżę stereo i wzięła do ręki swoją ulubioną płytę CD. Na widok zdjęcia na okładce albumu Music in Twelve Parts wykrzyknęła. Wcześniej ukazywało ono kompozytora, który nieco pustym wzrokiem patrzył prosto w obiektyw i przykładał dłoń do ucha, jak gdyby chciał spytać: Wy też to słyszycie? Teraz widniał na nim potwór ledwo co przypominający człowieka, jego podniesiona ręka przeistoczyła się w obscenicznie wyglądającego kaktusa, a twarz miał obrzmiałą i wyniszczoną jak po ugryzieniu węża. Wszędzie widać było guzy i wrzody, nawet na samym kompakcie, co szczególnie zabolało Martinę, bo płyta nie mieściła się już do odtwarzacza; będzie musiała kupić nową.
Kupić nową. Ta niewinna myśl pojawiła się jako pierwsza, zaraz po niej ogarnęła ją panika: to musi być zaraźliwe! Natychmiast przyniosła jeden z czarnych worków na śmieci i wrzuciła do niego płytę, pozostałe wizytówki i wszystko, co nosiło znamiona zakażenia.
Następnego ranka Gabriele weszła do biura Martiny, zamknęła za sobą drzwi i stanęła przed nią.
– Keller, ty wstręciuchu! – wykrzyknęła pół żartem, pół serio. – Czy mówiłam ci już, że cię nienawidzę?
Martina wstała.
– Ty i ta twoja cholerna dżuma – sprecyzowała Gabriele.
– Co?
– Dobry Boże, spójrz tylko na moją portmonetkę! Ten syf jest zaraźliwy!
Gabriele wyjęła z kieszeni płaszcza czarną plastikową siatkę, ściśle owiniętą wokół czegoś, co miała skrywać. Był to portfel. Gabriele położyła pakunek na biurku przed Martiną i cofnęła się o krok.
– Otwórz.
– Co z nim jest nie tak?
– Otwórz. Teraz.
– Okej, okej.
Już jedno delikatnie dotknięcie siatki opuszkami palców wystarczyło, by stwierdzić, że foliówka wcale nie była złym pomysłem. Jej zawartość wydawała się jakby płynna. Guzki, żółtawy płyn. Martina westchnęła.
– Przykro mi.
– Rozwiń ją.
– Już dobrze.
Martina ostrożnie ułożyła siatkę tak, by móc przyjrzeć się jej zawartości bez konieczności jej dotykania. Portfel był pokryty wybrzuszeniami i wrzodami. Otworzyła go ołówkiem: karty kredytowe, banknoty, zmiany widać było na wszystkim, nawet na zdjęciu z dziećmi Gabriele (jej najstarsza córka wyglądała jak człowiek-słoń).
Natychmiast obiecała, że odkupi Gabriele portfel. Mimo to Gabriele rozpowiedziała wszystkim o zajściu, oczerniając przy tym Martinę. Kiedy ta przechodziła korytarzem obok kolegów, niektórzy zatykali nosy i wybuchali śmiechem.
Przerwę obiadową znów spędziła w toalecie.
Po południu koleżanki zabawiły się jej kosztem. Powiedziały:
– Hej, chcesz zobaczyć trik? Wybierz jedną kartę.
Martina wyciągnęła kartę, na której pod spodem przyklejona była stwardniała guma do żucia. Wszyscy wybuchli śmiechem. Martina wytarła palce o bluzkę, pośmiała się trochę dla towarzystwa, po czym poszła do swojej przełożonej zapytać, czy może dziś wcześniej wyjść z pracy.
Tak, odpowiedziała szefowa dodając, że i tak chciała dziś pomówić z Martiną.
Martina zatrzymała się w progu i usłyszała własne słowa:
– Oczywiście, jak najbardziej. O co chodzi?
– Chodzi o współpracę z Czechami – odparła surowo szefowa.
Zaledwie dziesięć minut później Martina szła przez parking. Płaczem wybuchła dopiero w samochodzie. Po ośmiu latach, powtarzała, tak po prostu. Po ośmiu latach. Mocno przycisnęła do siebie torebkę.
Jej palce natrafiły przypadkiem na stwardnienie na skórzanej powierzchni chanelki 2.55. Trochę się już tego spodziewała, ale na widok leżącej obok owrzodzonej Cat i tak dostała spazmów. To tylko torebka, upomniała samą siebie, chcąc już wymierzyć sobie policzek, aby skończyć z tymi sentymentami. Zamiast jednak się uderzyć, przyłożyła chorą torebkę do policzka, położyła ją na siedzeniu obok i zaczęła badać jej powierzchnię, przesuwając palcami po skórzanych poduszeczkach, z których zrobiona była jej skóra.
Miesiąc później jej mieszkanie uległo diametralnym zmianom. Okno musiało być otwarte na oścież przez cały dzień, żeby Martina nie zwariowała od gryzącego zapachu. Sąsiedzi przychodzili na skargę, regularnie dzwonili do jej drzwi, a ona udawała, że nie ma pojęcia, o co chodzi. Gazety, które dostawała rano, już po kilku dniach przypominały czarne odłamki skały wulkanicznej, kawałki wyschniętej lawy, tak szybko rozprzestrzeniała się epidemia.
Ręce myła co najmniej dziesięć razy dziennie.
A ponieważ jak każdy musiała się jeszcze coś jeść, poszła na zakupy. Tuż za rogiem znajdował się supermarket. Jej karta płatnicza była do tego stopnia zdeformowana, że nie mieściła się już w otworze bankomatu; Martina poszła więc z książeczką oszczędnościową do banku i wypłaciła gotówkę. Jednak także na książeczce widać było już pierwsze wrzody. Zdumionemu pracownikowi banku sprzedała historię pełną pseudochemicznego słownictwa. Przezornie wypłaciła większą sumę, prawie całą kwotę, jaką miała na koncie. Nie wiadomo przecież, jak długo opakowana w folię książeczka w ogóle będzie zdatna do czegokolwiek.
Banknotów dotykała wyłącznie pęsetą lub zakładała sterylne jednorazowe rękawiczki, ale nic to nie dawało. Po kilku dniach banknoty, które ze sobą nosiła, wyglądały tak samo, jak niegdyś jej wizytówki.
Któregoś dnia złapała się na tym, jak w supermarkecie w dziale z musli dotyka po kolei każdego opakowania. Rozejrzała się wokół siebie upewniając się, że nikt na nią nie patrzy, ale zauważyła, że wszyscy zachowują się dokładnie tak samo: szli powolnym krokiem wzdłuż regałów dotykając wszystkiego, co ich zainteresowało. Ostatnimi banknotami, które wyglądały jeszcze jako tako, zapłaciła za zapas ryżu, makaronu i wody mineralnej na czarną godzinę, po czym wróciła do domu.
W następnych tygodniach chodziła na długie spacery, często spędzając całe popołudnia na świeżym powietrzu. Znajdowała się, ani razu nie nazywając tego w ten sposób, w stanie pełnej gotowości. Pewnego poranka zobaczyła taką oto scenę: gruba kobieta oburzona wyszła pospiesznym krokiem z trafiki. Głośno krzyczała do telefonu i gestem pełnym niepohamowanego obrzydzenia rzuciła przed siebie na ziemię banknot. Na jej przedramieniu wisiała droga designerska torebka, choć nie był model Martiny, to zniekształcona w podobny sposób: pokrywały ją ohydne narośla, które formą przypominały pnącza, czarne niczym powierzchnia meteorytu żelaznego.
Żebrak, który siedział z psem obok trafiki, wyciągnął dłoń po spadający banknot. Kiedy go dotknął, zaskoczony westchnął cicho. Pokazał banknot psu, który na jego widok zrobił unik i potrząsnął łbem. Wówczas żebrak wybuchł śmiechem, wskazując na banknot, potem na trafikę i wreszcie w bliżej nieokreślonym kierunku, palcem zataczał wesołe piruety, wskazywał nim na wszystko dookoła, całe miasto, cały świat. Jego śmiech był niskim śmiechem nałogowego palacza, ochrypłym, bulgoczącym, był zapowiedzią dnia, w którym jego płuco ostatecznie odmówi posłuszeństwa, i za każdym razem, kiedy zabrakło mu tchu, brał płytki wdech, brzmiący zaskakująco wysoko, niczym silniczek aparatu fotograficznego, kiedy przesuwa rolkę filmu na następną klatkę.
Po chwili przyłączył się do jego śmiechu także i pies.
Zwłoki
Gdy Markus Kellmer wrócił z pracy do domu, na dywanie w swoim salonie znalazł nagą kobietę. Jej zmierzwione włosy przypominały gniazda wron lub wierzchołki drzew rysowane przez niego w dzieciństwie, a skóra błyszczała, jak gdyby była pokryta lukrem, kiedy zaś ostrożnie obrócił ją na plecy, żeby się do niej odezwać i być może w ten sposób dowiedzieć się, kim jest i czego szuka w jego mieszkaniu, stwierdził, że ta nie żyje.
Natychmiast podszedł do okna i zaciągnął zasłony. Właściwie było na to jeszcze zdecydowanie za wcześnie, jeszcze się nie ściemniało. Zaledwie przed kilkoma dniami nadeszła wiosna, słońce miało zajść dopiero za godzinę, około szóstej. Kilka tygodni temu zwykło znikać już około czwartej, jednak teraz dni się poprawiły i dłużej rozjaśniały świat, a wkrótce miał je zastąpić kryjący się już w nich letni żar.
To właśnie promienie popołudniowego słońca zawsze pierwsze witały Markusa, gdy w pogodne wiosenne dni przekraczał próg swojego mieszkania. Myśl, że miałby ich nie wpuszczać, przyprawiła go o ból głowy, uczucie takie, jak gdyby pokój naszła migrena. Nie miał jednak wyboru, w końcu na podłodze w jego mieszkaniu leżała martwa kobieta. Skóra wokół jej ust i dziurek w nosie wyglądała tak, jak gdyby ktoś potraktował ją jak draskę do zapałek. Podniósł nieboszczkę i usadził ją na fotelu. Opadła natychmiast, jej stawy były jak galareta, ciało jak wypełniony płynem balon. Spróbował jeszcze raz, lecz zamiast pozostać w pozycji siedzącej, opadła zgięta w pół jak ktoś, kto nagle musi zwymiotować, po czym uderzyła głową o parkiet. Głośny huk sprowadził Markusa na ziemię; natychmiast skierował się ku wieży stereo i ją włączył. Przy muzyce lepiej mu się rozmyślało.
Nie mógł tak po prostu zostawić zwłok na podłodze, ponieważ zwłoki ulegają zmianom, ich powierzchnia nie jest tak stabilna jak u żywego człowieka. W zasadzie zwłoki interesuje tylko i wyłącznie jedno: uleganie rozkładowi. Aby w miarę możliwości całkowicie zniknąć, potrzeba podłoża podatnego na wymianę, leśnej ściółki albo bagna. Czegoś, z czym mogą powoli stopić się w jedność. Tu jednak czegoś takiego brakowało, więc musiał ruszyć głową. Wziął pilota i podgłośnił muzykę.
Przypomniało mu się, że niedawno schował za kaloryferem spory drewniany model samolotu. Było to w zeszłym tygodniu, gdy ukrył go przed składającymi mu wizytę rodzicami. Za kaloryferem miejsca było sporo, ale czy w tej przestrzeni zmieściłoby się także ciało dorosłej kobiety? Markus znalazł taśmę i zmierzył nią zwłoki. Należało spróbować.
Męczył się przez ponad pół godziny, ale ostatecznie zza grzejnika i tak wystawała głowa i górna część tułowia. Mimo to uznał to za połowiczny sukces. Przez chwilę po prostu siedział oparty o framugę drzwi i patrzył przed siebie pustym wzrokiem. Co też mogło być przyczyną zgonu kobiety? Nie dostrzegł śladów duszenia ani krwiaków. Cokolwiek się nie stało, jej ciało nie uległo przy tym skaleczeniom. Może ją otruto. Albo umarła śmiercią naturalną. Była jednak jeszcze naprawdę młoda, jej wiek oszacował na dwadzieścia pięć do trzydziestu lat.
Wstał i przeciągnął się. Nie, to wyglądało koszmarnie. Model samolotu był za kaloryferem bezpieczny, ale zwłoki zauważyłby naprawdę każdy, kto by teraz wszedł do pokoju. Musiał znaleźć na nie inną kryjówkę.
Wyciągając ciało zza kaloryfera, jednocześnie obchodził w myślach różne zakątki mieszkania. Kobieta była naga, więc niecierpliwie potrząsając nią i szarpiąc, w kilku miejscach uszkodził ciało. Żeberka kaloryfera wbiły się w jej bladą skórę, jak gdyby była z masła. Krwi pociekło jednak niewiele, bo serce przecież przestało bić, naczynia krwionośne nie były już pod ciśnieniem. Mimo to na podłodze i samym grzejniku pozostało kilka brzydkich plam. Markus poszedł do łazienki i przyniósł mokrą szmatkę, którą wyczyścił żeberka grzejnika. Teraz była wiosna, ale gdyby dziś pozostawił na nich do wyschnięcia ten płyn ustrojowy, kolejnej zimy po uruchomieniu kaloryfera rozniósłby się okropny smród.
Chwycił zwłoki pod ramiona i wyciągnął je z powrotem do przedpokoju, znów pozostawiając kilka śladów, tym razem podłużnych, czerwonawych smug na podłodze. Potrząsając głową poszedł do łazienki, wziął drugą szmatkę i zabrał się do szorowania. Czasami jego myślenie było naprawdę spowolnione, wręcz ociężałe. Aby coś takiego się już nie powtórzyło, zawinął ciało od stóp do głów w duże ręczniki. W ten sposób znacznie łatwiej też było ciągnąć je po parkiecie.
Muzyka płynąca z wieży zamilkła i spiker ogłosił nazwiska kryjące się za basem, perkusją i fletem poprzecznym.
Markus zostawił zawinięte ciało na noc w wannie. Następnego dnia prawie zaspał, dźwięk budzika uznając przez sen za pełen smutku pożegnalny rechot żaby, która została wystrzelona w małej rakiecie na geostacjonarną orbitę wokół Ziemi. Miał akurat tyle czasu, żeby zjeść lekkie śniadanie i już musiał wychodzić na autobus do pracy. Późnym popołudniem wrócił do domu.
Zapach wyczuł już przy wejściu. Nie był zbyt intensywny, ale jednak. Poszedł do łazienki. Zwłoki leżały tak jak je zostawił wczoraj wieczorem, jedynie na chuście przykrywającej twarz utworzyła się plama, która kształtem przypominała nieco liść klonu.
Był wykończony po pracy; zwykle w takie dni z przyjemnością brał kąpiel, wyciągał się w gorącej wodzie i poruszał palcami u nóg, a wszystkie troski, które zaprzątały mu głowę, powoli tonęły w górze szeleszczącej piany. Dziś może jeszcze mógł zrezygnować z tego codziennego oczyszczającego rytuału, ale na dłuższą metę na pewno tego nie wytrzyma. Właściwie to już zrobił się nerwowy. Wyszarpnął ciało z wanny, wytoczył je do sąsiedniego pokoju i prysznicem opłukał wannę do czysta. Zużył prawie całą butelkę środka do czyszczenia kafelków, zanim wreszcie poczuł, że może bez wstrętu wejść nago do wanny.
Zanim jednak wziął kąpiel, zabrał się do wstawiania ciała do częściowo pustej szafy na ubrania stojącej w pracowni. Dziwne, że nie wpadł na to wcześniej. W szafie schował już przecież kiedyś cały komplet zwiniętych rolet (z wystającym od góry białym sznurkiem wyglądały jak laski dynamitu). Choć zwłoki mieściły się w środku, to za każdym razem, gdy usiłował domknąć drzwi, przechylały się do przodu i musiał je łapać. Nieboszczka padała mu w ramiona niczym przy spotkaniu po latach. Dopiero kiedy przymocował nadgarstki taśmą do ścianki od wewnątrz i kilkoma warstwami zalepił otwór wentylacyjny u podłogi, uznał wreszcie, że konstrukcja wytrzyma przynajmniej kilka dni.
W łazience był zaledwie kilka minut, ustawiając słuchawkę prysznicową, kiedy rozległ się huk. Wyłączył wodę i zaczął nasłuchiwać. Zapadła cisza, ale cóż z tego, skoro wiedział, co się stało. Półnagi wyszedł z łazienki do pracowni.
Widok kobiety wykrzywionej w okropny sposób, wciąż do połowy w szafie, a w połowie na zewnątrz, był tak żałosny, że Markus donośnie parsknął, co nie było spowodowane podrażnieniem śluzówki nosa, lecz jego wyobraźni.
Aby ją podnieść, musiał ją najpierw rozplątać, tak, dosłownie rozplątać, bo – mój Boże – nawet akrobata nie chciałby przyjąć takiej pozycji. To jednak zwłoki, stwierdził, coś, co nie żyje. Nie można więc mierzyć ich tą samą miarą.
Może należało zostawić ciało tak, jak leżało, zbite kłębowisko ramion i nóg i w wielu miejscach popękanego już w szwach tułowia. Bez wątpienia łatwiej je było przenieść, ale oczywiście zajmowało teraz więcej miejsca niż w stanie rozłożonym.
Dywan w mieszkaniu Markusa był tym z rodzaju wiekowych. Przeszło po nim wiele pokoleń, tupot dziecięcych stópek ewoluował na nim w ociężałe kroki wieku i odpowiedzialności, przyjmowano na nim gości weselnych i żałobników, jego wzór stanowił wyzwanie dla zmysłu geometrycznego blisko dwudziestu lub więcej osób, przetrwał wojny światowe, czasy euforii i twórczego chaosu, krótko mówiąc – był to dywan, pod który ot tak nie wsuwa się zwłok.
Markus o tym wiedział. Wiedział o tym wszystkim i mimo to nie przychodziło mu do głowy żadne inne rozwiązanie. Wypróbował już wszystko: szafę, grzejnik, wannę. Nie pozostało mu zbyt wiele możliwości poza tym, żeby spakować zwłoki i wyrzucić je przez okno na nogi, na łeb, na szyję. Poza tym czas naglił.
Oburącz podniósł ciężki dywan, kopniakami przesuwając ciało w miejsce, w którym klepki parkietowe były nieco jaśniejsze. Klepki te, nietknięte przez światło i ludzi, bez wątpienia stanowiły najbardziej intymną i delikatną strefę w mieszkaniu. Trwało to chwilę, aż wreszcie ciało znalazło się we właściwym miejscu; wtedy rozłożył na nim dywan. Uczucie, które ogarnęło go, gdy ciężka, gęsta, pachnąca przeszłością i skórzanymi butami tkanina całkowicie przykryła to ciało obce sprawiając, że praktycznie zniknęło, było uczuciem ogromnej ulgi. Niemalże klasnął głośno w dłonie.
Nowy dywanowy pagórek przypominał nieco trójwymiarowy model mapy topograficznej. Wzniesienia utworzone przez martwe ciało przez przypadek co do joty odpowiadały koncentrycznemu wzorowi na dywanie. Najciemniejsze obszary leżały na geograficznie najwyższym wzniesieniu (ramion, które zawsze nieco wystawały do góry, gdy zwłoki leżały na plecach). Całość wyglądała niemalże tak, jak gdyby ktoś stworzył tę kompozycję celowo, aby ułatwić orientację.
Rozwiązanie to bez wątpienia było najlepszym z dotychczasowych. Problem pojawiał się dopiero wtedy, gdy musiał przejść nad zwłokami, bo wybrzuszenie dywanu nieustannie groziło potknięciem. Markus przesunął więc z pracowni do pokoju swoje duże biurko, którego tak czy inaczej nigdy nie używał do niczego, co miałoby sens, aż znalazło się ono dokładnie nad dywanowym pasmem górskim. W ten sposób przynajmniej nie będzie się o nie potykać. Biurko stało więc teraz tutaj, pośrodku pokoju, wprawdzie niezbyt korzystnie, ale być może w ten sposób zacznie częściej przy nim siadać i pracować nad swoimi drobnymi poetyckimi próbkami, które równie łatwo wychodziły spod jego ręki, co przysparzały mu trosk w obliczu swojej ewidentnej bezcelowości.
Wcale nie wyglądało to źle. Pośrodku pokoju mały pagórek, a nad nim biurko. Jeśli nie uda mu się zalać go falą zapisanych kartek papieru, po prostu rozłoży na nim kiedyś podłużną płachtę, która będzie sięgać aż do podłogi.
I po sprawie, pomyślał Markus i poszedł do kuchni. Za szczęśliwy finał trudów ostatnich dni należało koniecznie wznieść toast. Przez chwilę bezmyślnie wodził wzrokiem po kilku etykietach, aż wybrał cabernet sauvignon, butelkę z bordową zawartością.
Po powrocie do salonu, w którym stół zajmował teraz niezaprzeczalnie centralne miejsce, nadając pokojowi nowy emocjonalny punkt ciężkości, zauważył, że przyniósł dwa kieliszki. Z każdym krokiem obijały się o siebie z cichym brzękiem, uchwycone lekko w palcach, którymi obejmował ich cienkie, szklane szyjki.
Opowiadania pochodzą z tomu Die Liebe zur Zeit des Mahlstädter Kindes, © Suhrkamp, Berlin 2011.O autorach i autorkach
Clemens J. Setz
ur. w 1982 r. w Graz, gdzie studiował germanistykę oraz matematykę i mieszka do dziś, pracując jako tłumacz i pisarz. Wielokrokrotnie nagradzany, w 2012 r. nominowany do Deutscher Buchpreis za powieść Indigo. Za tom opowiadań Die Liebe zur Zeit des Mahlstädter Kindes, z którego pochodzą tłumaczone opowiadania, w 2011 r.otrzymał Nagrodę Targów Lipskich.
Zofia Sucharska
ur. w 1988 r. w Gdańsku, absolwentka germanistyki na Uniwersytecie Gdańskim oraz literatury niemieckiej na Freie Universität Berlin. Redaktorka, copywriterka, tłumaczka, stypendystka programu literacko-tłumaczeniowego TransStar Europa, trzykrotnia wyróżniona w konkursie tłumaczeniowym w ramach festiwalu Puls Literatury w Łodzi. Mieszka w Berlinie.