utwory / premiery w sieci

Wizytówki

Clemens J. Setz

Zofia Sucharska

Opowiadania Clemensa J. Setza w tłumaczeniu Zofii Sucharskiej. Prezentacja w ramach projektu „Tłumaczenia na język polski 2018”.

Wizytówki

Kola­no wysta­wa­ło z wody, krą­głe, mokre i błysz­czą­ce niczym czo­ło lwa mor­skie­go. Mar­ti­na Kel­ler odchrząk­nę­ła, a łazien­ka, wyło­żo­na kafel­ka­mi komo­ra pogło­so­wa, odchrząk­nę­ła razem z nią. Na chwi­lę zanu­rzy­ła gło­wę, wspa­nia­łe uczu­cie, sta­wać się coraz bar­dziej i bar­dziej czy­stą, oto­czo­na spie­nio­ną, pach­ną­cą wodą, deli­kat­nie muska­ją­cą każ­dy, nawet naj­bar­dziej nie­do­stęp­ny zaką­tek cia­ła. A do tego muzy­ka z odtwa­rza­cza CD, któ­rej słu­cha­ła każ­de­go ran­ka, żeby się roz­bu­dzić: Music in Twe­lve Parts Phi­li­pa Glas­sa. Wie­lu nie mogło znieść gorącz­ko­wej mono­to­nii i nie­ustan­nie wzno­szą­cych się i opa­da­ją­cych trój­dź­wię­ków, ale Mar­ti­na nie zna­ła wspa­nial­szej muzy­ki. Nikt niko­go nie zmu­sza, żeby nad­sta­wiał ucha albo zagłę­biał się w wyobra­żo­nych par­ty­tu­rach; nie, muzy­ka ta przy­po­mi­na­ła ład­ny kra­jo­braz za oknem –czy na nie­go patrzy­my, czy nie, on wciąż tam jest.

Mar­ti­na zanu­rzy­ła się po raz ostat­ni, odgar­nę­ła z oczu mokrą grzyw­kę, a następ­nie wsta­ła i wyszła z wan­ny. Wszę­dzie, gdzie sta­nę­ła, zosta­wia­ła mokre śla­dy stóp, któ­re na ciem­no­brą­zo­wym par­kie­cie w jej miesz­ka­niu wyglą­da­ły jak roz­dep­ta­ne celo­fa­no­we worecz­ki.

Kil­ka dni temu w kie­szon­ce na mone­ty w swo­jej port­mo­net­ce odkry­ła dziur­kę. Nie była jesz­cze tak duża, żeby pie­nią­dze przez nią wypa­da­ły, ale Mar­ti­na pomy­śla­ła, że pew­nie będzie musia­ła nie­dłu­go kupić nowy port­fel. Jak każ­de­go ran­ka spraw­dzi­ła, czy wszyst­ko jest na swo­im miej­scu. Kar­ty do ban­ko­ma­tu, jed­na, dru­ga, w porząd­ku, Master­card, wła­ści­wie tyl­ko na sytu­acje awa­ryj­ne, ale mimo to nie zaszko­dzi ją mieć, wizy­tów­ki – prze­su­nę­ła pal­cem po wypu­kłym sto­si­ku kar­te­czek – guzek, dziw­ne…

Wyję­ła wizy­tów­ki i przyj­rza­ła się im dokład­nie. Więk­szość z nich wyglą­da­ła cał­ko­wi­cie nor­mal­nie, tyl­ko na pierw­szej z pła­skie­go sto­si­ka dostrze­gła okrop­ną ano­ma­lię: w miej­scu, w któ­rym było wydru­ko­wa­ne jej nazwi­sko i nazwa sta­no­wi­ska w fir­mie, rosło coś w rodza­ju wrzo­du, gru­bo­ziar­ni­ste­go i czar­nia­we­go. Gdy ostroż­nie go dotknę­ła, dosta­ła gęsiej skór­ki. Przy­po­mi­nał pumeks lub wyschnię­ty kora­lo­wiec. Poro­wa­ta powierzch­nia była nie­przy­jem­na w doty­ku.

Pod­su­nę­ła wizy­tów­kę pod nos, chcąc zba­dać tak­że jej zapach. Nie był on jakiś szcze­gól­ny, może lek­ko kwa­sko­wy. Z obo­jęt­nym wes­tchnie­niem poło­ży­ła znisz­czo­ną wizy­tów­kę obok tele­fo­nu, dru­gą wsu­nę­ła z powro­tem do port­fe­la.

Port­mo­net­kę wło­ży­ła do toreb­ki; toreb­ka ta była jej ulu­bio­nym dodat­kiem, ory­gi­nal­ny model Cha­nel 2.55, któ­ry kupi­ła sobie po pierw­szym awan­sie (gdy po raz pierw­szy w życiu pła­ci­ła czte­ro­cy­fro­wą kwo­tę, prze­szedł ją dreszcz). Nada­ła nawet toreb­ce imię, cze­go w pew­nych momen­tach się wsty­dzi­ła, ale co tam: nazy­wa­ła się Cat. Wzię­ło się to stąd, że sia­da­jąc, chęt­nie bra­ła toreb­kę na kola­na i zaczy­na­ła ją gła­skać.

Na ogrom­nym fir­mo­wym par­kin­gu zosta­ła dłuż­szą chwi­lę w samo­cho­dzie, jesz­cze raz dokład­nie przy­glą­da­jąc się wszyst­kim wizy­tów­kom, bar­dzo moż­li­we bowiem, że tego dnia będzie musia­ła roz­dać kil­ka z nich. Wyglą­da­ły nor­mal­nie i nie mia­ły nie­przy­jem­ne­go zapa­chu. Mimo to posta­no­wi­ła, że jak naj­szyb­ciej zamó­wi nową par­tię. Na koniec skon­tro­lo­wa­ła powierzch­nię oswo­jo­nej toreb­ki. Ta rów­nież była bez zmian.

Wje­cha­ła win­dą na trze­cie pię­tro. W kory­ta­rzu powi­ta­ły ją kole­żan­ki. Gdy Mar­ti­na mija­ła jed­ną z nich, ta dosta­ła ata­ku kasz­lu, któ­ry zabrzmiał nie­co sztucz­nie. Dopie­ro kie­dy Mar­ti­na odda­li­ła się od niej o kil­ka metrów, potrzą­snę­ła gło­wą powta­rza­jąc sobie, że na pew­no nie mia­ło to z nią związ­ku.

Póź­nym przed­po­łu­dniem mia­ła pierw­sze waż­ne spo­tka­nie. Wraz z trze­ma pozo­sta­ły­mi kole­żan­ka­mi z dzia­łu mar­ke­tin­gu, któ­re zawsze jako pierw­sze pro­wa­dzi­ły nego­cja­cje z poten­cjal­ny­mi klien­ta­mi, weszła do poko­ju kon­fe­ren­cyj­ne­go numer 2. Kie­dy cze­ski biz­nes­men zaczął roz­da­wać swo­je wizy­tów­ki, Mar­ti­na i jej kole­żan­ki jako wyraz sza­cun­ku utwo­rzy­ły pół­ko­le, po czym chcia­ły odwza­je­mić gest. Gdy jed­nak Mar­ti­na otwo­rzy­ła port­mo­net­kę, w poko­ju roz­szedł się gry­zą­cy zapach, któ­ry przy­po­mi­nał zepsu­ty ocet. Tak­że pozo­sta­łe wizy­tów­ki były pokry­te wrzo­da­mi, a na nie­któ­rych utwo­rzy­ły się wręcz pęche­rzy­ki wypeł­nio­ne żół­ta­wym pły­nem.
– O żesz…

Pozo­sta­li spoj­rze­li na Mar­ti­nę. Z prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem unio­sła wizy­tów­kę, poka­zu­jąc wszyst­kim, co się sta­ło.
– W dru­kar­ni coś musia­ło pójść nie tak – oznaj­mi­ła. – Prze­pra­szam.

Kole­żan­ki zacie­ka­wio­ne zbli­ży­ły się do niej, ze zdu­mie­niem wpa­tru­jąc się w znisz­czo­ne wizy­tów­ki, bra­ły je w dło­nie i przy­glą­da­ły się im pod świa­tło lub ostroż­nie je pową­chaw­szy, wzdry­ga­ły się i odsu­wa­ły je z obrzy­dze­niem.
– Powin­naś jak naj­szyb­ciej zamó­wić nowe.
– Tak, oczy­wi­ście – przy­tak­nę­ła Mar­ti­na.

Poczu­ła się bar­dzo nie­swo­jo, kie­dy wszy­scy gapi­li się na nią i oglą­da­li jej wizy­tów­ki. Naj­chęt­niej wyrwa­ła­by im je z dło­ni. Zbli­ży­ła się do nich o krok, wycią­ga­jąc w ich stro­nę pra­wą rękę z koły­szą­cą na ramie­niu Cat, lecz w tym samym momen­cie zaczę­li porów­ny­wać ze sobą znie­kształ­co­ne wizy­tów­ki, jak gdy­by były to oka­zy kolek­cjo­ner­skie albo rzad­kie moty­le.
– Ta ma wybrzu­sze­nie – zauwa­ży­ła Gabrie­le.
– To nic, popatrz lepiej na tę dziu­rę – odpar­ła Feli­ci­tas. – Jak gdy­by wyżarł ją kwas.

Mar­ti­na zaczę­ła bez­rad­nie roz­glą­dać się za cze­skim gościem, któ­ry jako jedy­ny nie dotknął wizy­tó­wek ani nie wyda­wał się zain­te­re­so­wa­ny ich ana­li­zą.
– Trze­ba wyrzu­cić – stwier­dził niskim, dono­śnym gło­sem.

Mar­ti­na przy­tak­nę­ła, prze­pra­sza­ją­co gesty­ku­lu­jąc w stro­nę swo­ich kole­ża­nek. Gabrie­le usi­ło­wa­ła wła­śnie odczy­tać znie­kształ­co­ne przez guzek imię i nazwi­sko.
– Mar Tl Er – wydu­ka­ła, nie­chcą­cy upusz­cza­jąc wizy­tów­kę na zie­mię.

Wybrzu­sze­nie pękło, a pokój ponow­nie wypeł­nił gry­zą­cy zapach. Kobie­ty roze­śmia­ły się, zatka­ły nos i wska­za­ły na Mar­ti­nę, jak gdy­by zapach pocho­dził od niej. Mar­ti­na mia­ła ocho­tę zapaść się pod zie­mię.
– Okej, oddaj mi ją – zażą­da­ła cicho.
– Ale co z nimi zro­bisz? – zapy­ta­ła Feli­ci­tas zde­gu­sto­wa­na. – Na pew­no są tru­ją­ce.
– Oczy­wi­ście je wyrzu­cę – odpar­ła Mar­ti­na.
– Kocha­na, na two­im miej­scu zro­bi­ła­bym to samo! Co takie­go z nimi wypra­wia­łaś, że tak wyglą­da­ją?
– Mate­riał jest może feler­ny – rzu­cił cze­ski inwe­stor z lek­kim znie­cier­pli­wie­niem.
– Ja napraw­dę nic nie zro­bi­łam – tłu­ma­czy­ła się Mar­ti­na.

Feli­ci­tas spoj­rza­ła na nią z nie­do­wie­rza­niem, po czym obró­ci­ła się, bo Gabrie­le wybu­chła śmie­chem. Powo­dem była wizy­tów­ka, na któ­rej wyrósł wrzód w kształ­cie prą­cia. Dopie­ro po chwi­li Mar­ti­na zro­zu­mia­ła, z któ­rej stro­ny patrzeć na narośl, żeby roz­po­znać jego kształt. Cze­ski biz­nes­men stał lek­ko na ubo­czu, przy­glą­da­jąc się czar­no-bia­łe­mu pla­ka­to­wi z odbit­ką lito­gra­fii Wcho­dze­nie i scho­dze­nie M.C. Esche­ra.

W cza­sie prze­rwy obia­do­wej Mar­ti­na uni­ka­ła kole­ża­nek, we foy­er w auto­ma­cie kupi­ła butel­kę wody mine­ral­nej, a następ­nie z nią oraz z przy­nie­sio­ną z domu kanap­ką z tuń­czy­kiem ruszy­ła do toa­le­ty. Gdy tyl­ko weszła do kabi­ny, porwa­ła wizy­tów­ki na strzę­py i wrzu­ci­ła je do klo­ze­tu. Następ­nie umy­ła ręce, przyj­rza­ła się każ­de­mu cen­ty­me­tro­wi swo­jej port­mo­net­ki i toreb­ki, po czym zapa­li­ła zapał­kę, chcąc w ten spo­sób pozbyć się kwa­śne­go zapa­chu.

Mimo że nie­ustan­nie wcho­dzi­ły kobie­ty, wypeł­nia­jąc pomiesz­cze­nie okrop­ny­mi dźwię­ka­mi, Mar­ti­na lubi­ła to miej­sce; trzy razy dzien­nie było czysz­czo­ne i dezyn­fe­ko­wa­ne przez wykwa­li­fi­ko­wa­ny per­so­nel sprzą­ta­ją­cy, dzię­ki cze­mu wszyst­kie powierzch­nie, nawet te, któ­re mia­ły nie­ustan­nie stycz­ność z eks­kre­men­ta­mi, błysz­cza­ły tak moc­no, jak gdy­by nie ist­nia­ło na Zie­mi coś takie­go jak brud. Po tym, jak zablo­ko­wa­ła drzwi kabi­ny za pomo­cą małe­go, przy­po­mi­na­ją­ce­go smo­czek pokrę­tła, usia­dła na opusz­czo­nej, nie­ska­zi­tel­nie bia­łej desce sede­so­wej i roz­pa­ko­wa­ła kanap­kę.

Dzię­ki Bogu pamię­ta­ła o tym, żeby zabrać iPo­da. Włą­czy­ła swój ulu­bio­ny kawa­łek z albu­mu Phi­li­pa Glas­sa Glas­sworks, powol­ny i dzie­cin­nie pro­sty utwór orkie­stro­wy zaty­tu­ło­wa­ny Faça­des, i z zamknię­ty­mi ocza­mi opar­ła się o ścia­nę. Muzy­ka dzia­ła­ła niczym czy­sta, świe­ża woda, obmy­wa­ją­ca do czy­sta jej świa­do­mość. Dołą­czył głos wio­dą­cy (wal­tor­nia czy może obój?), i jedy­nym, co zabu­rza­ło ten krysz­ta­ło­wy świat, był odgłos rado­sne­go prze­żu­wa­nia jej szczę­ki.

Po chwi­li zmie­ni­ła pio­sen­kę. Jej palec natknął się przy tym na powierzch­ni iPo­da na coś małe­go i twar­de­go. Otwo­rzy­ła oczy i wstrzy­mu­jąc oddech, spoj­rza­ła na urzą­dze­nie. Było to jed­nak tyl­ko zia­ren­ko seza­mu, któ­re odpa­dło z kanap­ki, przy­kle­ja­jąc się do iPo­da. Zdra­pa­ła je i wło­ży­ła do ust. Chwi­lę potem prze­żu­wa­ła coraz wol­niej i wol­niej, aż wresz­cie prze­sta­ła, a jej oczy wypeł­ni­ły się łza­mi. Nic się nie sta­ło, smak nie wyda­wał się dziw­ny, ale przez chwi­lę wyobra­zi­ła sobie, co by było, gdy­by wgry­zła się w jeden z suchych i poro­wa­tych wrzo­dów albo wypeł­nio­nych pły­nem pęche­rzy­ków.

Nie pozo­sta­ło jej nic inne­go, jak wstać i wypluć resz­tę kanap­ki do toa­le­ty.

Tego same­go dnia wie­czo­rem Mar­ti­na sta­ła nago w swo­jej łazien­ce, trzę­sąc się z zim­na i cen­ty­metr po cen­ty­me­trze przy­glą­da­jąc się swo­jej skó­rze pod kątem zmian. Miej­sca, któ­re były nie­wi­docz­ne, bada­ła doty­kiem. Na koniec umy­ła ręce mydłem. Nie stwier­dzi­ła nic nie­po­ko­ją­ce­go. Nie­po­trzeb­nie się mar­twi­ła. W takim razie wszyst­ko to kwe­stia papie­ru albo che­mi­ka­liów, któ­rych uży­to przy dru­ku. Wadli­wy atra­ment, wadli­wy papier.

Widok guz­ków głę­bo­ko coś w niej poru­szył, kto wie, może pogrze­ba­ne pozo­sta­ło­ści po kolek­tyw­nym wspo­mnie­niu euro­pej­skiej epi­de­mii dżu­my sprzed setek lat. Gdy­by z życiem nie uszli jej przod­ko­wie, nie było­by jej tu dzi­siaj, i z pew­no­ścią tak­że ona odzie­dzi­czy­ła uza­sad­nio­ny strach przed tego typu wrzo­da­mi, wpi­sa­ny w odpor­ny i wytrzy­ma­ły genom. Jeśli gdzieś poja­wia­ją się guzy, trze­ba ucie­kać, brać nogi za pas, pod­szep­ty­wał jej instynkt.

Z ulgą obró­ci­ła się i napeł­ni­ła wan­nę świe­żą wodą. Nie­czę­sto zda­rza­ło jej się brać kąpiel rano i wie­czo­rem. Uwa­ża­ła to za mar­no­traw­stwo wody, jed­nak dziś czu­ła, że sobie na to zasłu­ży­ła. Włą­czy­ła małą prze­no­śną wie­żę ste­reo i wzię­ła do ręki swo­ją ulu­bio­ną pły­tę CD. Na widok zdję­cia na okład­ce albu­mu Music in Twe­lve Parts wykrzyk­nę­ła. Wcze­śniej uka­zy­wa­ło ono kom­po­zy­to­ra, któ­ry nie­co pustym wzro­kiem patrzył pro­sto w obiek­tyw i przy­kła­dał dłoń do ucha, jak gdy­by chciał spy­tać: Wy też to sły­szy­cie? Teraz wid­niał na nim potwór led­wo co przy­po­mi­na­ją­cy czło­wie­ka, jego pod­nie­sio­na ręka prze­isto­czy­ła się w obsce­nicz­nie wyglą­da­ją­ce­go kak­tu­sa, a twarz miał obrzmia­łą i wynisz­czo­ną jak po ugry­zie­niu węża. Wszę­dzie widać było guzy i wrzo­dy, nawet na samym kom­pak­cie, co szcze­gól­nie zabo­la­ło Mar­ti­nę, bo pły­ta nie mie­ści­ła się już do odtwa­rza­cza; będzie musia­ła kupić nową.

Kupić nową. Ta nie­win­na myśl poja­wi­ła się jako pierw­sza, zaraz po niej ogar­nę­ła ją pani­ka: to musi być zaraź­li­we! Natych­miast przy­nio­sła jeden z czar­nych wor­ków na śmie­ci i wrzu­ci­ła do nie­go pły­tę, pozo­sta­łe wizy­tów­ki i wszyst­ko, co nosi­ło zna­mio­na zaka­że­nia.

Następ­ne­go ran­ka Gabrie­le weszła do biu­ra Mar­ti­ny, zamknę­ła za sobą drzwi i sta­nę­ła przed nią.
– Kel­ler, ty wstrę­ciu­chu! – wykrzyk­nę­ła pół żar­tem, pół serio. – Czy mówi­łam ci już, że cię nie­na­wi­dzę?

Mar­ti­na wsta­ła.
– Ty i ta two­ja cho­ler­na dżu­ma – spre­cy­zo­wa­ła Gabrie­le.
– Co?
– Dobry Boże, spójrz tyl­ko na moją port­mo­net­kę! Ten syf jest zaraź­li­wy!

Gabrie­le wyję­ła z kie­sze­ni płasz­cza czar­ną pla­sti­ko­wą siat­kę, ści­śle owi­nię­tą wokół cze­goś, co mia­ła skry­wać. Był to port­fel. Gabrie­le poło­ży­ła paku­nek na biur­ku przed Mar­ti­ną i cof­nę­ła się o krok.
– Otwórz.
– Co z nim jest nie tak?
– Otwórz. Teraz.
– Okej, okej.

Już jed­no deli­kat­nie dotknię­cie siat­ki opusz­ka­mi pal­ców wystar­czy­ło, by stwier­dzić, że foliów­ka wca­le nie była złym pomy­słem. Jej zawar­tość wyda­wa­ła się jak­by płyn­na. Guz­ki, żół­ta­wy płyn. Mar­ti­na wes­tchnę­ła.
– Przy­kro mi.
– Roz­wiń ją.
– Już dobrze.

Mar­ti­na ostroż­nie uło­ży­ła siat­kę tak, by móc przyj­rzeć się jej zawar­to­ści bez koniecz­no­ści jej doty­ka­nia. Port­fel był pokry­ty wybrzu­sze­nia­mi i wrzo­da­mi. Otwo­rzy­ła go ołów­kiem: kar­ty kre­dy­to­we, bank­no­ty, zmia­ny widać było na wszyst­kim, nawet na zdję­ciu z dzieć­mi Gabrie­le (jej naj­star­sza cór­ka wyglą­da­ła jak czło­wiek-słoń).

Natych­miast obie­ca­ła, że odku­pi Gabrie­le port­fel. Mimo to Gabrie­le roz­po­wie­dzia­ła wszyst­kim o zaj­ściu, oczer­nia­jąc przy tym Mar­ti­nę. Kie­dy ta prze­cho­dzi­ła kory­ta­rzem obok kole­gów, nie­któ­rzy zaty­ka­li nosy i wybu­cha­li śmie­chem.

Prze­rwę obia­do­wą znów spę­dzi­ła w toa­le­cie.

Po połu­dniu kole­żan­ki zaba­wi­ły się jej kosz­tem. Powie­dzia­ły:
– Hej, chcesz zoba­czyć trik? Wybierz jed­ną kar­tę.

Mar­ti­na wycią­gnę­ła kar­tę, na któ­rej pod spodem przy­kle­jo­na była stward­nia­ła guma do żucia. Wszy­scy wybu­chli śmie­chem. Mar­ti­na wytar­ła pal­ce o bluz­kę, pośmia­ła się tro­chę dla towa­rzy­stwa, po czym poszła do swo­jej prze­ło­żo­nej zapy­tać, czy może dziś wcze­śniej wyjść z pra­cy.

Tak, odpo­wie­dzia­ła sze­fo­wa doda­jąc, że i tak chcia­ła dziś pomó­wić z Mar­ti­ną.

Mar­ti­na zatrzy­ma­ła się w pro­gu i usły­sza­ła wła­sne sło­wa:
– Oczy­wi­ście, jak naj­bar­dziej. O co cho­dzi?
– Cho­dzi o współ­pra­cę z Cze­cha­mi – odpar­ła suro­wo sze­fo­wa.

Zale­d­wie dzie­sięć minut póź­niej Mar­ti­na szła przez par­king. Pła­czem wybu­chła dopie­ro w samo­cho­dzie. Po ośmiu latach, powta­rza­ła, tak po pro­stu. Po ośmiu latach. Moc­no przy­ci­snę­ła do sie­bie toreb­kę.

Jej pal­ce natra­fi­ły przy­pad­kiem na stward­nie­nie na skó­rza­nej powierzch­ni cha­nel­ki 2.55. Tro­chę się już tego spo­dzie­wa­ła, ale na widok leżą­cej obok owrzo­dzo­nej Cat i tak dosta­ła spa­zmów. To tyl­ko toreb­ka, upo­mnia­ła samą sie­bie, chcąc już wymie­rzyć sobie poli­czek, aby skoń­czyć z tymi sen­ty­men­ta­mi. Zamiast jed­nak się ude­rzyć, przy­ło­ży­ła cho­rą toreb­kę do policz­ka, poło­ży­ła ją na sie­dze­niu obok i zaczę­ła badać jej powierzch­nię, prze­su­wa­jąc pal­ca­mi po skó­rza­nych podu­szecz­kach, z któ­rych zro­bio­na była jej skó­ra.

Mie­siąc póź­niej jej miesz­ka­nie ule­gło dia­me­tral­nym zmia­nom. Okno musia­ło być otwar­te na oścież przez cały dzień, żeby Mar­ti­na nie zwa­rio­wa­ła od gry­zą­ce­go zapa­chu. Sąsie­dzi przy­cho­dzi­li na skar­gę, regu­lar­nie dzwo­ni­li do jej drzwi, a ona uda­wa­ła, że nie ma poję­cia, o co cho­dzi. Gaze­ty, któ­re dosta­wa­ła rano, już po kil­ku dniach przy­po­mi­na­ły czar­ne odłam­ki ska­ły wul­ka­nicz­nej, kawał­ki wyschnię­tej lawy, tak szyb­ko roz­prze­strze­nia­ła się epi­de­mia.

Ręce myła co naj­mniej dzie­sięć razy dzien­nie.

A ponie­waż jak każ­dy musia­ła się jesz­cze coś jeść, poszła na zaku­py. Tuż za rogiem znaj­do­wał się super­mar­ket. Jej kar­ta płat­ni­cza była do tego stop­nia zde­for­mo­wa­na, że nie mie­ści­ła się już w otwo­rze ban­ko­ma­tu; Mar­ti­na poszła więc z ksią­żecz­ką oszczęd­no­ścio­wą do ban­ku i wypła­ci­ła gotów­kę. Jed­nak tak­że na ksią­żecz­ce widać było już pierw­sze wrzo­dy. Zdu­mio­ne­mu pra­cow­ni­ko­wi ban­ku sprze­da­ła histo­rię peł­ną pseu­do­che­micz­ne­go słow­nic­twa. Prze­zor­nie wypła­ci­ła więk­szą sumę, pra­wie całą kwo­tę, jaką mia­ła na kon­cie. Nie wia­do­mo prze­cież, jak dłu­go opa­ko­wa­na w folię ksią­żecz­ka w ogó­le będzie zdat­na do cze­go­kol­wiek.

Bank­no­tów doty­ka­ła wyłącz­nie pęse­tą lub zakła­da­ła ste­ryl­ne jed­no­ra­zo­we ręka­wicz­ki, ale nic to nie dawa­ło. Po kil­ku dniach bank­no­ty, któ­re ze sobą nosi­ła, wyglą­da­ły tak samo, jak nie­gdyś jej wizy­tów­ki.

Któ­re­goś dnia zła­pa­ła się na tym, jak w super­mar­ke­cie w dzia­le z musli doty­ka po kolei każ­de­go opa­ko­wa­nia. Rozej­rza­ła się wokół sie­bie upew­nia­jąc się, że nikt na nią nie patrzy, ale zauwa­ży­ła, że wszy­scy zacho­wu­ją się dokład­nie tak samo: szli powol­nym kro­kiem wzdłuż rega­łów doty­ka­jąc wszyst­kie­go, co ich zain­te­re­so­wa­ło. Ostat­ni­mi bank­no­ta­mi, któ­re wyglą­da­ły jesz­cze jako tako, zapła­ci­ła za zapas ryżu, maka­ro­nu i wody mine­ral­nej na czar­ną godzi­nę, po czym wró­ci­ła do domu.

W następ­nych tygo­dniach cho­dzi­ła na dłu­gie spa­ce­ry, czę­sto spę­dza­jąc całe popo­łu­dnia na świe­żym powie­trzu. Znaj­do­wa­ła się, ani razu nie nazy­wa­jąc tego w ten spo­sób, w sta­nie peł­nej goto­wo­ści. Pew­ne­go poran­ka zoba­czy­ła taką oto sce­nę: gru­ba kobie­ta obu­rzo­na wyszła pospiesz­nym kro­kiem z tra­fi­ki. Gło­śno krzy­cza­ła do tele­fo­nu i gestem peł­nym nie­po­ha­mo­wa­ne­go obrzy­dze­nia rzu­ci­ła przed sie­bie na zie­mię bank­not. Na jej przed­ra­mie­niu wisia­ła dro­ga desi­gner­ska toreb­ka, choć nie był model Mar­ti­ny, to znie­kształ­co­na w podob­ny spo­sób: pokry­wa­ły ją ohyd­ne naro­śla, któ­re for­mą przy­po­mi­na­ły pną­cza, czar­ne niczym powierzch­nia mete­ory­tu żela­zne­go.

Żebrak, któ­ry sie­dział z psem obok tra­fi­ki, wycią­gnął dłoń po spa­da­ją­cy bank­not. Kie­dy go dotknął, zasko­czo­ny wes­tchnął cicho. Poka­zał bank­not psu, któ­ry na jego widok zro­bił unik i potrzą­snął łbem. Wów­czas żebrak wybuchł śmie­chem, wska­zu­jąc na bank­not, potem na tra­fi­kę i wresz­cie w bli­żej nie­okre­ślo­nym kie­run­ku, pal­cem zata­czał weso­łe piru­ety, wska­zy­wał nim na wszyst­ko dooko­ła, całe mia­sto, cały świat. Jego śmiech był niskim śmie­chem nało­go­we­go pala­cza, ochry­płym, bul­go­czą­cym, był zapo­wie­dzią dnia, w któ­rym jego płu­co osta­tecz­nie odmó­wi posłu­szeń­stwa, i za każ­dym razem, kie­dy zabra­kło mu tchu, brał płyt­ki wdech, brzmią­cy zaska­ku­ją­co wyso­ko, niczym sil­ni­czek apa­ra­tu foto­gra­ficz­ne­go, kie­dy prze­su­wa rol­kę fil­mu na następ­ną klat­kę.

Po chwi­li przy­łą­czył się do jego śmie­chu tak­że i pies.


Zwłoki

Gdy Mar­kus Kel­l­mer wró­cił z pra­cy do domu, na dywa­nie w swo­im salo­nie zna­lazł nagą kobie­tę. Jej zmierz­wio­ne wło­sy przy­po­mi­na­ły gniaz­da wron lub wierz­choł­ki drzew ryso­wa­ne przez nie­go w dzie­ciń­stwie, a skó­ra błysz­cza­ła, jak gdy­by była pokry­ta lukrem, kie­dy zaś ostroż­nie obró­cił ją na ple­cy, żeby się do niej ode­zwać i być może w ten spo­sób dowie­dzieć się, kim jest i cze­go szu­ka w jego miesz­ka­niu, stwier­dził, że ta nie żyje.

Natych­miast pod­szedł do okna i zacią­gnął zasło­ny. Wła­ści­wie było na to jesz­cze zde­cy­do­wa­nie za wcze­śnie, jesz­cze się nie ściem­nia­ło. Zale­d­wie przed kil­ko­ma dnia­mi nade­szła wio­sna, słoń­ce mia­ło zajść dopie­ro za godzi­nę, oko­ło szó­stej. Kil­ka tygo­dni temu zwy­kło zni­kać już oko­ło czwar­tej, jed­nak teraz dni się popra­wi­ły i dłu­żej roz­ja­śnia­ły świat, a wkrót­ce miał je zastą­pić kry­ją­cy się już w nich let­ni żar.

To wła­śnie pro­mie­nie popo­łu­dnio­we­go słoń­ca zawsze pierw­sze wita­ły Mar­ku­sa, gdy w pogod­ne wio­sen­ne dni prze­kra­czał próg swo­je­go miesz­ka­nia. Myśl, że miał­by ich nie wpusz­czać, przy­pra­wi­ła go o ból gło­wy, uczu­cie takie, jak gdy­by pokój naszła migre­na. Nie miał jed­nak wybo­ru, w koń­cu na pod­ło­dze w jego miesz­ka­niu leża­ła mar­twa kobie­ta. Skó­ra wokół jej ust i dziu­rek w nosie wyglą­da­ła tak, jak gdy­by ktoś potrak­to­wał ją jak dra­skę do zapa­łek. Pod­niósł nie­boszcz­kę i usa­dził ją na fote­lu. Opa­dła natych­miast, jej sta­wy były jak gala­re­ta, cia­ło jak wypeł­nio­ny pły­nem balon. Spró­bo­wał jesz­cze raz, lecz zamiast pozo­stać w pozy­cji sie­dzą­cej, opa­dła zgię­ta w pół jak ktoś, kto nagle musi zwy­mio­to­wać, po czym ude­rzy­ła gło­wą o par­kiet. Gło­śny huk spro­wa­dził Mar­ku­sa na zie­mię; natych­miast skie­ro­wał się ku wie­ży ste­reo i ją włą­czył. Przy muzy­ce lepiej mu się roz­my­śla­ło.

Nie mógł tak po pro­stu zosta­wić zwłok na pod­ło­dze, ponie­waż zwło­ki ule­ga­ją zmia­nom, ich powierzch­nia nie jest tak sta­bil­na jak u żywe­go czło­wie­ka. W zasa­dzie zwło­ki inte­re­su­je tyl­ko i wyłącz­nie jed­no: ule­ga­nie roz­kła­do­wi. Aby w mia­rę moż­li­wo­ści cał­ko­wi­cie znik­nąć, potrze­ba pod­ło­ża podat­ne­go na wymia­nę, leśnej ściół­ki albo bagna. Cze­goś, z czym mogą powo­li sto­pić się w jed­ność. Tu jed­nak cze­goś takie­go bra­ko­wa­ło, więc musiał ruszyć gło­wą. Wziął pilo­ta i pod­gło­śnił muzy­kę.

Przy­po­mnia­ło mu się, że nie­daw­no scho­wał za kalo­ry­fe­rem spo­ry drew­nia­ny model samo­lo­tu. Było to w zeszłym tygo­dniu, gdy ukrył go przed skła­da­ją­cy­mi mu wizy­tę rodzi­ca­mi. Za kalo­ry­fe­rem miej­sca było spo­ro, ale czy w tej prze­strze­ni zmie­ści­ło­by się tak­że cia­ło doro­słej kobie­ty? Mar­kus zna­lazł taśmę i zmie­rzył nią zwło­ki. Nale­ża­ło spró­bo­wać.

Męczył się przez ponad pół godzi­ny, ale osta­tecz­nie zza grzej­ni­ka i tak wysta­wa­ła gło­wa i gór­na część tuło­wia. Mimo to uznał to za poło­wicz­ny suk­ces. Przez chwi­lę po pro­stu sie­dział opar­ty o fra­mu­gę drzwi i patrzył przed sie­bie pustym wzro­kiem. Co też mogło być przy­czy­ną zgo­nu kobie­ty? Nie dostrzegł śla­dów dusze­nia ani krwia­ków. Cokol­wiek się nie sta­ło, jej cia­ło nie ule­gło przy tym ska­le­cze­niom. Może ją otru­to. Albo umar­ła śmier­cią natu­ral­ną. Była jed­nak jesz­cze napraw­dę mło­da, jej wiek osza­co­wał na dwa­dzie­ścia pięć do trzy­dzie­stu lat.

Wstał i prze­cią­gnął się. Nie, to wyglą­da­ło kosz­mar­nie. Model samo­lo­tu był za kalo­ry­fe­rem bez­piecz­ny, ale zwło­ki zauwa­żył­by napraw­dę każ­dy, kto by teraz wszedł do poko­ju. Musiał zna­leźć na nie inną kry­jów­kę.

Wycią­ga­jąc cia­ło zza kalo­ry­fe­ra, jed­no­cze­śnie obcho­dził w myślach róż­ne zakąt­ki miesz­ka­nia. Kobie­ta była naga, więc nie­cier­pli­wie potrzą­sa­jąc nią i szar­piąc, w kil­ku miej­scach uszko­dził cia­ło. Żeber­ka kalo­ry­fe­ra wbi­ły się w jej bla­dą skó­rę, jak gdy­by była z masła. Krwi pocie­kło jed­nak nie­wie­le, bo ser­ce prze­cież prze­sta­ło bić, naczy­nia krwio­no­śne nie były już pod ciśnie­niem. Mimo to na pod­ło­dze i samym grzej­ni­ku pozo­sta­ło kil­ka brzyd­kich plam. Mar­kus poszedł do łazien­ki i przy­niósł mokrą szmat­kę, któ­rą wyczy­ścił żeber­ka grzej­ni­ka. Teraz była wio­sna, ale gdy­by dziś pozo­sta­wił na nich do wyschnię­cia ten płyn ustro­jo­wy, kolej­nej zimy po uru­cho­mie­niu kalo­ry­fe­ra roz­niósł­by się okrop­ny smród.

Chwy­cił zwło­ki pod ramio­na i wycią­gnął je z powro­tem do przed­po­ko­ju, znów pozo­sta­wia­jąc kil­ka śla­dów, tym razem podłuż­nych, czer­wo­na­wych smug na pod­ło­dze. Potrzą­sa­jąc gło­wą poszedł do łazien­ki, wziął dru­gą szmat­kę i zabrał się do szo­ro­wa­nia. Cza­sa­mi jego myśle­nie było napraw­dę spo­wol­nio­ne, wręcz ocię­ża­łe. Aby coś takie­go się już nie powtó­rzy­ło, zawi­nął cia­ło od stóp do głów w duże ręcz­ni­ki. W ten spo­sób znacz­nie łatwiej też było cią­gnąć je po par­kie­cie.

Muzy­ka pły­ną­ca z wie­ży zamil­kła i spi­ker ogło­sił nazwi­ska kry­ją­ce się za basem, per­ku­sją i fle­tem poprzecz­nym.

Mar­kus zosta­wił zawi­nię­te cia­ło na noc w wan­nie. Następ­ne­go dnia pra­wie zaspał, dźwięk budzi­ka uzna­jąc przez sen za pełen smut­ku poże­gnal­ny rechot żaby, któ­ra zosta­ła wystrze­lo­na w małej rakie­cie na geo­sta­cjo­nar­ną orbi­tę wokół Zie­mi. Miał aku­rat tyle cza­su, żeby zjeść lek­kie śnia­da­nie i już musiał wycho­dzić na auto­bus do pra­cy. Póź­nym popo­łu­dniem wró­cił do domu.

Zapach wyczuł już przy wej­ściu. Nie był zbyt inten­syw­ny, ale jed­nak. Poszedł do łazien­ki. Zwło­ki leża­ły tak jak je zosta­wił wczo­raj wie­czo­rem, jedy­nie na chu­ście przy­kry­wa­ją­cej twarz utwo­rzy­ła się pla­ma, któ­ra kształ­tem przy­po­mi­na­ła nie­co liść klo­nu.

Był wykoń­czo­ny po pra­cy; zwy­kle w takie dni z przy­jem­no­ścią brał kąpiel, wycią­gał się w gorą­cej wodzie i poru­szał pal­ca­mi u nóg, a wszyst­kie tro­ski, któ­re zaprzą­ta­ły mu gło­wę, powo­li tonę­ły w górze sze­lesz­czą­cej pia­ny. Dziś może jesz­cze mógł zre­zy­gno­wać z tego codzien­ne­go oczysz­cza­ją­ce­go rytu­ału, ale na dłuż­szą metę na pew­no tego nie wytrzy­ma. Wła­ści­wie to już zro­bił się ner­wo­wy. Wyszarp­nął cia­ło z wan­ny, wyto­czył je do sąsied­nie­go poko­ju i prysz­ni­cem opłu­kał wan­nę do czy­sta. Zużył pra­wie całą butel­kę środ­ka do czysz­cze­nia kafel­ków, zanim wresz­cie poczuł, że może bez wstrę­tu wejść nago do wan­ny.

Zanim jed­nak wziął kąpiel, zabrał się do wsta­wia­nia cia­ła do czę­ścio­wo pustej sza­fy na ubra­nia sto­ją­cej w pra­cow­ni. Dziw­ne, że nie wpadł na to wcze­śniej. W sza­fie scho­wał już prze­cież kie­dyś cały kom­plet zwi­nię­tych rolet (z wysta­ją­cym od góry bia­łym sznur­kiem wyglą­da­ły jak laski dyna­mi­tu). Choć zwło­ki mie­ści­ły się w środ­ku, to za każ­dym razem, gdy usi­ło­wał domknąć drzwi, prze­chy­la­ły się do przo­du i musiał je łapać. Nie­boszcz­ka pada­ła mu w ramio­na niczym przy spo­tka­niu po latach. Dopie­ro kie­dy przy­mo­co­wał nad­garst­ki taśmą do ścian­ki od wewnątrz i kil­ko­ma war­stwa­mi zale­pił otwór wen­ty­la­cyj­ny u pod­ło­gi, uznał wresz­cie, że kon­struk­cja wytrzy­ma przy­naj­mniej kil­ka dni.

W łazien­ce był zale­d­wie kil­ka minut, usta­wia­jąc słu­chaw­kę prysz­ni­co­wą, kie­dy roz­legł się huk. Wyłą­czył wodę i zaczął nasłu­chi­wać. Zapa­dła cisza, ale cóż z tego, sko­ro wie­dział, co się sta­ło. Pół­na­gi wyszedł z łazien­ki do pra­cow­ni.

Widok kobie­ty wykrzy­wio­nej w okrop­ny spo­sób, wciąż do poło­wy w sza­fie, a w poło­wie na zewnątrz, był tak żało­sny, że Mar­kus dono­śnie par­sk­nął, co nie było spo­wo­do­wa­ne podraż­nie­niem ślu­zów­ki nosa, lecz jego wyobraź­ni.

Aby ją pod­nieść, musiał ją naj­pierw roz­plą­tać, tak, dosłow­nie roz­plą­tać, bo – mój Boże – nawet akro­ba­ta nie chciał­by przy­jąć takiej pozy­cji. To jed­nak zwło­ki, stwier­dził, coś, co nie żyje. Nie moż­na więc mie­rzyć ich tą samą mia­rą.

Może nale­ża­ło zosta­wić cia­ło tak, jak leża­ło, zbi­te kłę­bo­wi­sko ramion i nóg i w wie­lu miej­scach popę­ka­ne­go już w szwach tuło­wia. Bez wąt­pie­nia łatwiej je było prze­nieść, ale oczy­wi­ście zaj­mo­wa­ło teraz wię­cej miej­sca niż w sta­nie roz­ło­żo­nym.

Dywan w miesz­ka­niu Mar­ku­sa był tym z rodza­ju wie­ko­wych. Prze­szło po nim wie­le poko­leń, tupot dzie­cię­cych stó­pek ewo­lu­ował na nim w ocię­ża­łe kro­ki wie­ku i odpo­wie­dzial­no­ści, przyj­mo­wa­no na nim gości wesel­nych i żałob­ni­ków, jego wzór sta­no­wił wyzwa­nie dla zmy­słu geo­me­trycz­ne­go bli­sko dwu­dzie­stu lub wię­cej osób, prze­trwał woj­ny świa­to­we, cza­sy eufo­rii i twór­cze­go cha­osu, krót­ko mówiąc – był to dywan, pod któ­ry ot tak nie wsu­wa się zwłok.

Mar­kus o tym wie­dział. Wie­dział o tym wszyst­kim i mimo to nie przy­cho­dzi­ło mu do gło­wy żad­ne inne roz­wią­za­nie. Wypró­bo­wał już wszyst­ko: sza­fę, grzej­nik, wan­nę. Nie pozo­sta­ło mu zbyt wie­le moż­li­wo­ści poza tym, żeby spa­ko­wać zwło­ki i wyrzu­cić je przez okno na nogi, na łeb, na szy­ję. Poza tym czas naglił.

Obu­rącz pod­niósł cięż­ki dywan, kop­nia­ka­mi prze­su­wa­jąc cia­ło w miej­sce, w któ­rym klep­ki par­kie­to­we były nie­co jaśniej­sze. Klep­ki te, nie­tknię­te przez świa­tło i ludzi, bez wąt­pie­nia sta­no­wi­ły naj­bar­dziej intym­ną i deli­kat­ną stre­fę w miesz­ka­niu. Trwa­ło to chwi­lę, aż wresz­cie cia­ło zna­la­zło się we wła­ści­wym miej­scu; wte­dy roz­ło­żył na nim dywan. Uczu­cie, któ­re ogar­nę­ło go, gdy cięż­ka, gęsta, pach­ną­ca prze­szło­ścią i skó­rza­ny­mi buta­mi tka­ni­na cał­ko­wi­cie przy­kry­ła to cia­ło obce spra­wia­jąc, że prak­tycz­nie znik­nę­ło, było uczu­ciem ogrom­nej ulgi. Nie­mal­że kla­snął gło­śno w dło­nie.

Nowy dywa­no­wy pagó­rek przy­po­mi­nał nie­co trój­wy­mia­ro­wy model mapy topo­gra­ficz­nej. Wznie­sie­nia utwo­rzo­ne przez mar­twe cia­ło przez przy­pa­dek co do joty odpo­wia­da­ły kon­cen­trycz­ne­mu wzo­ro­wi na dywa­nie. Naj­ciem­niej­sze obsza­ry leża­ły na geo­gra­ficz­nie naj­wyż­szym wznie­sie­niu (ramion, któ­re zawsze nie­co wysta­wa­ły do góry, gdy zwło­ki leża­ły na ple­cach). Całość wyglą­da­ła nie­mal­że tak, jak gdy­by ktoś stwo­rzył tę kom­po­zy­cję celo­wo, aby uła­twić orien­ta­cję.

Roz­wią­za­nie to bez wąt­pie­nia było naj­lep­szym z dotych­cza­so­wych. Pro­blem poja­wiał się dopie­ro wte­dy, gdy musiał przejść nad zwło­ka­mi, bo wybrzu­sze­nie dywa­nu nie­ustan­nie gro­zi­ło potknię­ciem. Mar­kus prze­su­nął więc z pra­cow­ni do poko­ju swo­je duże biur­ko, któ­re­go tak czy ina­czej nigdy nie uży­wał do nicze­go, co mia­ło­by sens, aż zna­la­zło się ono dokład­nie nad dywa­no­wym pasmem gór­skim. W ten spo­sób przy­naj­mniej nie będzie się o nie poty­kać. Biur­ko sta­ło więc teraz tutaj, pośrod­ku poko­ju, wpraw­dzie nie­zbyt korzyst­nie, ale być może w ten spo­sób zacznie czę­ściej przy nim sia­dać i pra­co­wać nad swo­imi drob­ny­mi poetyc­ki­mi prób­ka­mi, któ­re rów­nie łatwo wycho­dzi­ły spod jego ręki, co przy­spa­rza­ły mu trosk w obli­czu swo­jej ewi­dent­nej bez­ce­lo­wo­ści.

Wca­le nie wyglą­da­ło to źle. Pośrod­ku poko­ju mały pagó­rek, a nad nim biur­ko. Jeśli nie uda mu się zalać go falą zapi­sa­nych kar­tek papie­ru, po pro­stu roz­ło­ży na nim kie­dyś podłuż­ną płach­tę, któ­ra będzie się­gać aż do pod­ło­gi.

I po spra­wie, pomy­ślał Mar­kus i poszedł do kuch­ni. Za szczę­śli­wy finał tru­dów ostat­nich dni nale­ża­ło koniecz­nie wznieść toast. Przez chwi­lę bez­myśl­nie wodził wzro­kiem po kil­ku ety­kie­tach, aż wybrał caber­net sau­vi­gnon, butel­kę z bor­do­wą zawar­to­ścią.

Po powro­cie do salo­nu, w któ­rym stół zaj­mo­wał teraz nie­za­prze­czal­nie cen­tral­ne miej­sce, nada­jąc poko­jo­wi nowy emo­cjo­nal­ny punkt cięż­ko­ści, zauwa­żył, że przy­niósł dwa kie­lisz­ki. Z każ­dym kro­kiem obi­ja­ły się o sie­bie z cichym brzę­kiem, uchwy­co­ne lek­ko w pal­cach, któ­ry­mi obej­mo­wał ich cien­kie, szkla­ne szyj­ki.

Opo­wia­da­nia pocho­dzą z tomu Die Lie­be zur Zeit des Mahl­städ­ter Kin­des, © Suhr­kamp, Ber­lin 2011.

O autorach i autorkach

Clemens J.  Setz

ur. w 1982 r. w Graz, gdzie studiował germanistykę oraz matematykę i mieszka do dziś, pracując jako tłumacz i pisarz. Wielokrokrotnie nagradzany, w 2012 r. nominowany do Deutscher Buchpreis za powieść Indigo. Za tom opowiadań Die Liebe zur Zeit des Mahlstädter Kindes, z którego pochodzą tłumaczone opowiadania, w 2011 r.otrzymał Nagrodę Targów Lipskich.

Zofia Sucharska

ur. w 1988 r. w Gdańsku, absolwentka germanistyki na Uniwersytecie Gdańskim oraz literatury niemieckiej na Freie Universität Berlin. Redaktorka, copywriterka, tłumaczka, stypendystka programu literacko-tłumaczeniowego TransStar Europa, trzykrotnia wyróżniona w konkursie tłumaczeniowym w ramach festiwalu Puls Literatury w Łodzi. Mieszka w Berlinie.