Ostatni dzwonek
Joanna Mazur
Opowiadanie Ostatni dzwonek z tomu Kilka małych śmierci Joanny Mazur. Prezentacja w ramach projektu „Opowiadania i powieści”.
Intensywne brzęczenie rozchodziło się nierównomiernymi falami po całym mieszkaniu. Cholery można dostać, jak tak napierdala. Półprzytomna biegnę do łóżka i obracam pościelą w poszukiwaniu sprawcy tego nieznośnego hałasu. Gówno. Kiedy w końcu okazuje się, że znając swoje tendencje do niekończących się drzemek, zostawiłam go najdalej od materaca, jak w mojej czternastometrowej, trochę tylko przesadzam, kawalerce się da, milczy jak wyciszony, a pieprzone pikanie nadal zakłóca idealną ciszę kolejnego pośpiesznego poranka, której nie powinno mieć prawa naruszyć nic poza nagłym powstaniem wonnej fontanny w kawiarce i lekkiego syku spływającej po jej nagrzanej powierzchni wprost na palnik cieczy. Wyłączam gaz i zastygam w bezruchu, próbując przyćmione niechęcią do wstawania zmysły zmusić do wytężonej pracy. Delikatnie otwieram drzwi. Nie. Bez wątpienia ten telefonii śpiew roznosi się po korytarzu wprost z mojego mieszkania. Nim inny mieszczanin wkurwiony porankiem zwróci mi agresywnie uwagę na ten nietakt naruszania milczącego konsensu porannej ciszy, zamykam wrota mojego suwerennego królestwa porannej rozpaczy. Myśl logicznie, naprawdę nie ma zbyt wielu miejsc, z których ten pieprzony sygnał mógłby się rozlegać.
Łóżko. Checked. Biurko, puste, uznajmy, że checked. Góra ubrań przy łóżku, po pobieżnym odwróceniu śladów kolejnych dni tygodnia, które pozostawiły po sobie moje starannie dobierane w celu uniknięcia powtórek kreacje, umówmy się, że również checked. Podnoszę głowę. Pawlacz. Moje niewiele ponad półtora metra wspina się nieco chwiejnie na jedyne w tym mieszkaniu krzesło. Paznokciem podważam lekko uchyloną połową drzwiczek. Jest. Płaski, czerwony telefon stacjonarny, którego dzwonek w tym momencie jest już naprawdę ogłuszający. Skąd to diabelskie ustrojstwo w ogóle się tutaj wzięło, chciałabym spytać kogokolwiek bądź po drugiej stronie tego prehistorycznego kabla, ale zamiast tego mój zachrypnięty głos nader przytomnie pyta:
– Halo?
Pytanie całkiem zasadne, uwzględniając okoliczność tej telefonicznej porannej fatamorgany. Przynajmniej tak mi się wydaje, dopóki nie dociera do mnie znudzony, może nawet nieco opryskliwy ton niechcianego rozmówcy.
– Dobry, panie Piotrze, dzwonię przypomnieć o dzisiejszym spotkaniu, tym razem wyjątkowo 19, tradycyjnie plan Unii 7/14…
W tym momencie krzesło traci ulotną równowagę, którą udawało mi się utrzymywać odpowiednim oparciem łokci o ścianę, uderzam podbródkiem w zbędną framugę, oddzielającą kuchenny korytarz od przestrzeni sypialnej. Przekonana, że właśnie straciłam połowę uzębienia, mamroczę do wiszącej z pawlacza słuchawki bolesne:
– Yhmmm – w odpowiedzi dostając jedynie głuche, równomierne pikanie.
Zęby są na swoim miejscu. Słuchawka nadal wisi w przejściu, kawa pachnie nieco mniej intensywnie, ale trzeba jej przyznać, że jak na wyrób, w którym pewnie jest więcej zmielonej soi czy pszenicy, niż ziaren kawy, smakuje wybornie. Czuję zazdrosne spojrzenia współtowarzyszy pierwszej stacji codziennej gehenny, kiedy winda przesiąka zapachem ciemnego nektaru w kubku termicznym.
W końcu zaczyna też działać. W tramwaju dociera do mnie cały absurd poranka. Macam szczękę. Zęby są, ale czuję pod palcami rosnącego guza na brodzie. Siadając w boksie, przypominam sobie adres, plan Unii 7/14, plac Unii 7/14… Z niczym mi się nie kojarzy. Odpalam powoli kompa, w międzyczasie sprawdzając ukradkiem mapę na telefonie: niczego nie mówi. Kamienica jak kamienica. Jakiś bank, drogeria, obok trzy piekarnie. Nic ciekawego. Odpalam program, logowanie, kurwa, znowu 2 minuty spóźnienia, odpalam bazę, na co tym razem szanowni klienci chcieliby mi się poskarżyć, odpalam słownik, wspaniałe kompendium z gramatyki i foldery z wewnętrznymi szablonami. Odpalam wreszcie nieszczęsnego maila i naprawdę w tym momencie chciałabym odpalić szluga, bo to jest po prostu kurwa nie do zniesienia.
Zerkam przez przesmyk między spuszczonymi żaluzjami. Niby są po to, żeby światło nie przeszkadzało, odbijając się od monitorów, ale każdy tutaj wie, że po prostu nie chcą nas kusić widokiem przestrzeni za oknem. Jakby było czym. Zarośnięty trawą i chaszczami teren zmienił się niedawno w odkurzoną fantazję futurystów. Zza szczelnych szyb docierają do nas krzyki, próbujące przedrzeć się przez szum betoniarek. Otwarcie okna równa się podjęciu ryzyka, że któryś z niezadowolonych obywateli państw wysokorozwiniętych mógłby zorientować się, że pod brzmiącymi niemiecko, szwedzko, duńsko, holendersko, francusko, a nade wszystko angielsko albo hindusko-angielsko, w razie niemożności ukrycia migranckiego pochodzenia akcentu, pseudonimami kryją się absolwenci i absolwentki przeróżnych filologii uniwersytetów w państwie nieco mniej wysokorozwiniętym. Założenie, jak rozumiem wynikające z zaszłości, które miały miejsce przed moim tutaj przybyciem, jest takie, że niezadowolenie klienta, który nie daj boże zorientowałby się, że ma do czynienia z obywatelem rzeczonego państwa nieco mniej rozwiniętego, nie zaś z rodowitym obywatelem państwa wysokorozwiniętego, mogłoby ulec dalece idącemu spotęgowaniu. Stąd też, dla zadowolenia klientów, a naszego zlecenia, okna pozostają szczelnie zamknięte i relatywnie szczelnie zasłonięte. Chyba również stąd wziął się odgórny przykaz komunikowania się między nami w językach poszczególnych zespołów, z czego z kolei wynika oddolna inicjatywa zwracania się do siebie za pomocą naszych mailowych i telefonicznych pseudonimów.
Jestem Laura. Laura Eichelmann, i bardzo, bardziej niż czegokolwiek innego mogłaby pragnąć Laura Eichelmann, pragnę ulżyć twojemu cierpieniu. Moją radością będzie zdjęcie z twoich barków ciężaru wywołanego strasznym nieporozumieniem, które musiało zajść między naszym podwykonawcą a szanownym Państwem. Szanowna Pani Eichelmann, niestety sprawy już zbyt daleko zaszły: żeby ulżyć mojemu cierpieniu, musiałaby Pani obdarować mnie pełnym zwrotem kosztów poniesionych przeze mnie podczas tego pełnego nieszczęść dwutygodniowego pobytu w Indonezji, smutnej wycieczki na koło podbiegunowe, którego rozpływające się kry wchłaniały moje gorące łzy wylane nad niespełnionymi oczekiwaniami, które miałem wobec wyjazdu, wykupionego przeze mnie przejazdu przez safari, gdzie tryskające z mych zmęczonych słońcem oczu fontanny słonego płynu nie sposób było odróżnić od strug lecącego z czoła potu i niewystarczająco autentycznego touru po Kalkuckich slamsach, w czasie którego podstawione oczywiście dziecko wyrwało mi z ręki saszetkę z czterema banknotami o nominale 50 euro.
Szanowny Panie Kowalsky, jest mi niezmiernie przykro z powodu opisanych przez pana zajść, zajść, które zostawiły pana z tak wielkim uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym, że nie śmiem nawet próbować objąć myślą jego ogromu. Nasza firma dokłada wszelkich starań, aby wyjaśnić te przykre okoliczności, które doprowadziły do tak trudnych doświadczeń. Szanowny Panie Kowalsky, proszę przyjąć nasze, moje, moje? Laury, najszczersze przeprosiny i przyjąć od naszego zatroskanego pańską trudną sytuacją zespołu podarek w postaci 700 punktów o równowartości 35 euro do wykorzystania w formie rabatu na platformie oferującej nasze usługi w terminie między 17 kwietnia a 17 maja bieżącego roku.
Pierwsze wiadomości to sama przyjemność, niewykorzystane jeszcze szablony, niekiedy nieco złośliwy uśmieszek pod nosem, kiedy dysproporcja między żądaniem klienta, naszego pana, a składaną mu ofertą rekompensaty, jest nad wyraz spektakularna. Gorsi są ci, którzy przysyłają siódmego, czternastego… Plac Unii 7/14, 19:00. Dla nich trudniej być Laurą Eichelmann. Niemal wszystkie Schmitty i Schmidty, Kuravitze i Kowalsky’e, Cahny i Coele i inne zbitki zgłosek, niekiedy zapowiadające bardziej burzliwe przeprawy, walczą za własną sprawę, we własnym imieniu i pod własnym imieniem. Laura natomiast walczy o czternaście metrów kwadratowych Elżbiety i niekiedy musi przyznać, że mało ją ta walka obchodzi. Skoro Elę, za przeproszeniem, jebie te czternaście metrów, ma naprawdę głęboko w dupie tę zbędną framugę, te dwa palniki w korytarzu i prysznic, z którego woda zalewa… Przynajmniej mam własne łóżko. Przynajmniej mam swój kąt, gdzie nikt mi się nie ma prawa po prostu… Plac Unii —
– Laura, bitte – no ja cię Laura proszę, skup się. Skup się na tym, co on do ciebie mówi. Nie patrz w wykładzinę. Szary mech przyklejony do nagiej podłogi dwustronną taśmą, ciekawe czy tu ktoś kiedyś odkurza, bo w sumie: kiedy? Spektakl trwa niemal całą dobę, pewnie w nocy, kiedy tylko niektórzy Pierrowie, Hansowie, Svenowie, Theresy i Loreny, w sumie powinnam się cieszyć, że jestem Laurą, nie Loreną, spędzają w sztucznym świetle rozgwieżdżonego nieba podwieszanego sufitu długie godziny w wyczekiwaniu na sytuację wymagającą natychmiastowej reakcji nadopiekuńczej korporacji. Co ja myślałam?
– Ja.
– Ja, was?
Ahm, czyli to jednak nie było pytanie? Jeszcze raz. Wydajność. Efektywność. Szczera troska. Żywe zainteresowanie. Identyfikacja z marką. Premia. Premia? Premia, o ile wydajność. Efektywność. Szczera troska. Żywe zainteresowanie. Plan Unii 7/14. Żywo interesuje mnie, kim jest pan Piotr. Czy spał w moim łóżeczku i jadł z mojego biureczka? Czy stawał na krześle zawsze, kiedy chciał odebrać dzwoniący w pawlaczu telefon, czy ma dwa metry dwadzieścia i wyprowadził się, bo zbyt często uderzał głową w karnisz? Czy te zastane przeze mnie w mieszkaniu łyżka, widelec, nóż i kawiarka, która daje mi tyle codziennej radości i siły do porannej nienawiści, należały do niego?
Laura pozostaje na pana Piotra wysoce obojętna. Jak długo nie jest on niezadowolonym klientem, jego los leży daleko poza zasięgiem zainteresowań Laury, czyli – jak zostało mi przypomniane – moich. Identyfikacja z marką, identyfikacja z Laurą. Nawet w czasie przerwy, trzydziestominutowej, której nikt nie rozumie dlaczego, ale nie można dzielić, więc sprowadza się do odfoliowanej kanapki wsuwanej mechanicznie od chwili odejścia od biurka, przez chwilę wrzucenia odliczonej kwoty do automatu z lurą, po chwilę wyjścia przed okopy na peta. Laura walczy. Dzielnie komentuje oczywistości w przypadkowych rozmowach z innymi palaczami. Laura niekiedy z Laury Eichelmann staje się Laurą Ryan, co pozwala poszerzyć grono potencjalnych interlokutorów do niemal całego grona Pierrów, Hansów, Svenów, Theres i Loren. Naprawdę, mam szczęście, że nie jestem Loreną.
Potem jest tylko gorzej. W pierwszym tygodniu Laura nauczyła się, że istnieje cienka granica między efektywnością i wydajnością, a cicho potępianą nadprodukcją. Musi więc każdą wiadomość czytać tak długo, aż będzie ją znać na pamięć, żeby nie przekroczyć limitu dopuszczalnego przez towarzystwo Pierrów, Hansów, Svenów, Theres i Loren. Znużona głowa niekiedy bezwładnie opada na klawiaturę i po chwili odrętwienia budzi się z modlitwą, żeby przypadkiem czoło nie uderzyło o jedno wyślij za daleko. Bezlitosny program w tle odlicza niekończące się sekundy wirtualnej egzystencji Laury, która drzemiąc, podejrzewa, że otaczające ją boksy są w tej chwili pełne śniących w obcych im językach Janów, Zoś, Michalin, Krzysztofów, Szymonów, Katarzyn, Piotrów… Plac Unii 7/14.
Osiem. Ani sekundy dłużej. Efektywność i wydajność, niech im będzie, ale ani chwili dłużej niż przykazane osiem godzin. Laura zrywa się w pośpiechu, dyktowanym jedynie wstrętem do pozostania w boksie jeszcze choćby chwilę, Ela, to ja!, wynajduje sprawnie wszystkie możliwe do kliknięcia krzyżyki i w drogę. Prawda jest taka, że nigdzie mi się nigdy nie śpieszy. Ani do moich kątów, które oprócz posiadania wszystkich wspomnianych zalet są również skierowane na wschód, więc popołudnia wiążą się z nieprzyjemnym półmrokiem ciasnej przestrzeni, ani do moich znajomych, którzy czerpią niezrozumiałą i nieco moim zdaniem niezdrową dumę ze spędzania w pracy czasu niewspółmiernego do oferowanych przez nią korzyści. No nie, nie ma mi się dokąd śpieszyć, a jednak zawsze w chwili, gdy wybija ósemka, zamykam Laurę w jej smutnym świecie pełnym rozczarowań i wychodzę, zawsze jako pierwsza, mrukliwymi chrząknięciami żegnając współtowarzyszy wznoszących wieżę Babel reklamacji.
Odpalam papierosa i powolnym krokiem ruszam w stronę ulicy. Mam jeszcze mnóstwo czasu. Z satysfakcją wymijam stojące w korku samochody i obserwuję ludzi stłoczonych w tramwaju. Ja mam jeszcze mnóstwo czasu. Przystanek za przystankiem odtwarzam codzienną trasę. Brzydkie witryny spożywczych sieciówek, przysłonięte ogromnymi plakatami z nadrukowanymi zdjęciami mało zachęcających produktów. Budowy, z których kiełkują niedopasowane do siebie gmachy, w których już niedługo będą siedzieć Jany, Zosie, Michaliny, Krzysztofowie, Szymony, Katarzyny, Piotry – plac Unii 7/14. Ścięte pnie, przypominające o niegdysiejszej obecności jakiegoś wybujałego drzewa. Przypakowany nastolatek mało subtelnie pyta mnie „co się kurwa gapię”. Nic się nie gapię, dziwię się ulicom: Szanowne Miasto, chociaż naprawdę tego nie chciałam, muszę jednak napisać tę wiadomość, dyktowaną przekonaniem, że zostałam niezwykle brutalnie zwabiona i oszukana. Twa nieoczywista uroda zrazu wydawała mi się stanowić przesłankę, pozwalającą stwierdzić, że można cię pokochać. Z czasem okazało się jednak, że spotkał mnie bolesny zawód. Szanowny świecie, w którym mości się wygodnie szanowne miasto, racz przyjąć wyrazy mojego najgłębszego ubolewania, z powodu niespełnionych przez ciebie oczekiwań. Miałeś być wolny, równy i sprawiedliwy. Nie jesteś. Miałeś mienić się kolorami tęczy. Jesteś brunatny. Jesteś brudny, smutny, ludzie jacyś niewrażliwi i agresywni, i na dodatek wcale już mi się nie chce spacerować, bo wali smogiem. Wyślij.
Kamienica wygląda dokładnie jak na zdjęciach, tylko zamiast banku, drogerii i trzech piekarni są dwa banki, drogeria, trzy piekarnie i całkiem niczego sobie kawiarnia. Znaczy się sieciówka, ale i tak miło, że ruchomość w tej nieruchomości. Nadal mam zapas czasu, więc biorę espresso, w sumie podwójne, jak szaleć to szaleć, i obserwuję plan Unii 7, próbując, wyliczyć które z zasłoniętych ciężkimi kotarami okien to lokal 14. Powinnam mieć albo komputer, albo znajomych, bo dziwnie się czuję wśród tylu zajętych ludzi. Energia, entuzjazm, wszyscy jacyś pozytywni, z czego oni się tak cieszą. Mieszam kawę, jakbym miała odkryć w niej jakąś cięższą domieszkę. No nie, na spodzie małej filiżanki odkrywam tylko odrobinę ciemnego mułu. Mają to w sobie, a dla mnie już nie ma ratunku.
18:58, dzwonię domofonem. Po dłuższej chwili słyszę brzęczenie i popycham drzwi. Szeroka klatka schodowa, po której długo się wspinam. Ja, a na ramieniu moja spontaniczna dusza, która nie ma pojęcia jak wyjaśnić to niespodziewane najście inaczej niż niezaspokajalną ciekawością, stajemy przed uchylonym wejściem. Lekko przyciskam obitą metalową płytą powierzchnię i znajduję się w długim, ciemnym korytarzu, na którego końcu widzę kolejne drzwi. Niewiele myśląc, kieruję się w ich stronę. Wszędzie wokół drewniane meble, nie że się na tym znam, ale to nie IKEA. Rzeźbiony fotel w rogu, jakiś magazyny na niewysokim stoliku ze szklanym blatem, komoda, na której leży kilka pomarańczy i orzechów. W którymś z otaczających mnie pomieszczeń zegar wybija siódmą, kiedy wchodzę do zacienionego pomieszczenia.
Wpierw wydaje się puste, jednak po chwili dostrzegam siedzącego w kącie na skórzanym fotelu mężczyznę w średnim wieku. Ma dość bujną czuprynę i zarost. Z nosa nieco zsuwają się okulary w grubej oprawie, które poprawia na mój widok. Zatrzymuję się w pół kroku. Nie spuszczając z niego wzroku, kątem oka dostrzegam, że oprócz zasłoniętych okien, wszystkie poziome płaszczyzny pokryte są regałami z książkami. Naprzeciwko nieco zszokowanego typa, bardziej po lewej stronie, drugi fotel, obity ciemnogranatowym materiałem. Pod jednym z okien biurko, równie puste co moje, tylko tak z luzem trzy razy większe. Ma gość rozmach.
– Wodę, herbatę? – pyta po dłuższej chwili ciszy. Głos z pawlacza.
Kiwam głową.
– Wodę czy herbatę w takim razie? – kontynuuje. Tak, to jest na pewno głos z pawlacza.
– Nie, nic – mówię, jakbym wcale przed chwilą nie pomyślała, że strasznie mi od tej kawy sucho.
– Siądzie pani może? – wskazuje na fotel.
Siadam może. Trochę siadam, trochę nie siadam, bo jestem w każdej chwili gotowa wiać, nie bez powodu zostawiłam uchylone drzwi.
Siedzimy. Cisza.
– Jestem Elżbieta – zaczynam w końcu.
– Jestem Tomasz – mówi on.
Znowu chwila ciszy. Nie sądzę, żeby mi się wydawało – naprawdę słyszę tykanie zegara w jednym z odległych o kilometry pokoi.
– Czyli zrobił to – mówi w końcu on – tego się właśnie obawiałem.
Gapię się na pluszowy, czekoladowy dywan. Nawet przez buty czuję miękkość jego faktury, ciepło tego gęstego włosia. Musi być bardzo przyjemnie stąpać po nim boso. Dyskretnie próbuję wysunąć stopę z buta, spod brwi obserwując Tomasza. Trzyma głowę w dłoniach, łokcie nieco podniesione. Zdejmuje okulary i próbuje ukradkiem wytrzeć kapiące po jego policzkach łzy. Zarzucam pomysł ze sprawdzaniem dywanu. Obok mojego fotela stoi ogromne pudełko chusteczek, które podaje mu nieco nieśmiało. Ociera oczy, jakby to mogło zatamować strugi wylewające się z ich kącików.
– Było za późno – wyrzuca z siebie porwane niepowstrzymanym szlochem zdanie – powinienem był coś zrobić, nie myślałem, że… myślałem, że zdążę, że to był ostatni dzwonek, ale że jeszcze zdążę. Wydawał się taki, taki gotowy, żeby spróbować, żeby zacząć, jakby mnie wcale nie potrzebował, jakby naprawdę, on wydawał się…
– Tomasz? – zza mnie wydobywa się zdziwiony, donośny głos.
– Piotr? – zapłakany mężczyzna podnosi wzrok. Ja wbijam się z całej siły w wielki fotel, jakbym mogła w nim po prostu się zatopić.
– Piotr, przecież ty, przecież, ta kobieta… – chlipie Tomasz, na którego tak bardzo, bardzo boję się spojrzeć.
– Przecież miałem być 19:15, trochę się zdziwiłem, że nie zadzwoniłeś potwierdzić, ale pomyślałem, że w sumie nie ma potrzeby, bo byliśmy dogadani – znam ten głos.
– Dzwoniłem rano, burknąłeś coś w odpowiedzi, myślałem, że przeszkadzam, więc szybko przerwałem…
– Przysięgam ci, że nie miałem żadnego telefonu.
Czuję na sobie wzrok zza grubych oprawek. Czuję na sobie wzrok spod drzwi.
– Laura? – mówi Piotr.
– Elżbieta – mówi Tomasz.
– Pomyłka – mówię ja, patrząc na Tomasza. Nie mam siły wiedzieć, który z Hansów, Svenów czy Pierrów stoi za moimi plecami – ten telefon, w sensie to połączenie, ono było wykonane do mnie, a ja nie zdążyłam powiedzieć, że to była pomyłka, bo spadłam z krzesła… – zaczynam siebie słyszeć. To nie brzmi dobrze. Trudno – …i nie mogłam wyjaśnić, że pomyłka, więc pomyślałam, że tu przyjdę i… – no właśnie mądralo, że przyjdzie i co – i nie wiem, że coś się stanie.
Kroki spod drzwi zmierzają w moją stronę, wyciszone głębią dywanu, jednak słyszalne, to nie jest daleko: i raz, i dwa, i trzy, stoi przede mną para kolorowych adidasów.
– Halo Laura – mówi Piotr, a jego wysoka sylwetka kładzie się cieniem na moim niedużym ciele.
– Cześć Piotr, Elżbieta – mówię ja – Laura była jak zwykle bardziej efektywna i została zamknięta w pracy, zamiast pakować się w jakieś straszne nieporozumienia, za których trudy nasza firma postara się panu w pełni uczynić dość.
Znad kolorowych adidasów rozlega się cichy śmiech, a w ślad za nim wyciągnięta zostaje w moją stronę dłoń, której się chwytam i z pomocą której wstaję z fotela.
– Tomasz, to może za tydzień jednak, jeśli byś nie miał nic przeciwko – rzuca Piotr.
– Jasne, to jeszcze potwierdzę – mówi Tomasz, wycierając zapłakane okulary mokrą chusteczką.
O autorze
Joanna Mazur
ur. w 1991 r., prozatorka, dramaturżka, poetka. Wyróżniana m.in. w Gdyńskiej Nagrodzie Dramaturgicznej i międzynarodowym konkursie „Talking about borders”. Pochodzi z Torunia, mieszka w Warszawie.