utwory / premiery w sieci

Ostatni dzwonek

Joanna Mazur

Opowiadanie Ostatni dzwonek z tomu Kilka małych śmierci Joanny Mazur. Prezentacja w ramach projektu „Opowiadania i powieści”.

Inten­syw­ne brzę­cze­nie roz­cho­dzi­ło się nie­rów­no­mier­ny­mi fala­mi po całym miesz­ka­niu. Cho­le­ry moż­na dostać, jak tak napier­da­la. Pół­przy­tom­na bie­gnę do łóż­ka i obra­cam poście­lą w poszu­ki­wa­niu spraw­cy tego nie­zno­śne­go hała­su. Gów­no. Kie­dy w koń­cu oka­zu­je się, że zna­jąc swo­je ten­den­cje do nie­koń­czą­cych się drze­mek, zosta­wi­łam go naj­da­lej od mate­ra­ca, jak w mojej czter­na­sto­me­tro­wej, tro­chę tyl­ko prze­sa­dzam, kawa­ler­ce się da, mil­czy jak wyci­szo­ny, a pie­przo­ne pika­nie nadal zakłó­ca ide­al­ną ciszę kolej­ne­go pośpiesz­ne­go poran­ka, któ­rej nie powin­no mieć pra­wa naru­szyć nic poza nagłym powsta­niem won­nej fon­tan­ny w kawiar­ce i lek­kie­go syku spły­wa­ją­cej po jej nagrza­nej powierzch­ni wprost na pal­nik cie­czy. Wyłą­czam gaz i zasty­gam w bez­ru­chu, pró­bu­jąc przy­ćmio­ne nie­chę­cią do wsta­wa­nia zmy­sły zmu­sić do wytę­żo­nej pra­cy. Deli­kat­nie otwie­ram drzwi. Nie. Bez wąt­pie­nia ten tele­fo­nii śpiew roz­no­si się po kory­ta­rzu wprost z moje­go miesz­ka­nia. Nim inny miesz­cza­nin wkur­wio­ny poran­kiem zwró­ci mi agre­syw­nie uwa­gę na ten nie­takt naru­sza­nia mil­czą­ce­go kon­sen­su poran­nej ciszy, zamy­kam wro­ta moje­go suwe­ren­ne­go kró­le­stwa poran­nej roz­pa­czy. Myśl logicz­nie, napraw­dę nie ma zbyt wie­lu miejsc, z któ­rych ten pie­przo­ny sygnał mógł­by się roz­le­gać.

Łóż­ko. Chec­ked. Biur­ko, puste, uznaj­my, że chec­ked. Góra ubrań przy łóż­ku, po pobież­nym odwró­ce­niu śla­dów kolej­nych dni tygo­dnia, któ­re pozo­sta­wi­ły po sobie moje sta­ran­nie dobie­ra­ne w celu unik­nię­cia powtó­rek kre­acje, umów­my się, że rów­nież chec­ked. Pod­no­szę gło­wę. Paw­lacz. Moje nie­wie­le ponad pół­to­ra metra wspi­na się nie­co chwiej­nie na jedy­ne w tym miesz­ka­niu krze­sło. Paznok­ciem pod­wa­żam lek­ko uchy­lo­ną poło­wą drzwi­czek. Jest. Pła­ski, czer­wo­ny tele­fon sta­cjo­nar­ny, któ­re­go dzwo­nek w tym momen­cie jest już napraw­dę ogłu­sza­ją­cy. Skąd to dia­bel­skie ustroj­stwo w ogó­le się tutaj wzię­ło, chcia­ła­bym spy­tać kogo­kol­wiek bądź po dru­giej stro­nie tego pre­hi­sto­rycz­ne­go kabla, ale zamiast tego mój zachryp­nię­ty głos nader przy­tom­nie pyta:
– Halo?
Pyta­nie cał­kiem zasad­ne, uwzględ­nia­jąc oko­licz­ność tej tele­fo­nicz­nej poran­nej fata­mor­ga­ny. Przy­naj­mniej tak mi się wyda­je, dopó­ki nie docie­ra do mnie znu­dzo­ny, może nawet nie­co opry­skli­wy ton nie­chcia­ne­go roz­mów­cy.
– Dobry, panie Pio­trze, dzwo­nię przy­po­mnieć o dzi­siej­szym spo­tka­niu, tym razem wyjąt­ko­wo 19, tra­dy­cyj­nie plan Unii 7/14…
W tym momen­cie krze­sło tra­ci ulot­ną rów­no­wa­gę, któ­rą uda­wa­ło mi się utrzy­my­wać odpo­wied­nim opar­ciem łok­ci o ścia­nę, ude­rzam pod­bród­kiem w zbęd­ną fra­mu­gę, oddzie­la­ją­cą kuchen­ny kory­tarz od prze­strze­ni sypial­nej. Prze­ko­na­na, że wła­śnie stra­ci­łam poło­wę uzę­bie­nia, mam­ro­czę do wiszą­cej z paw­la­cza słu­chaw­ki bole­sne:
– Yhmmm – w odpo­wie­dzi dosta­jąc jedy­nie głu­che, rów­no­mier­ne pika­nie.
Zęby są na swo­im miej­scu. Słu­chaw­ka nadal wisi w przej­ściu, kawa pach­nie nie­co mniej inten­syw­nie, ale trze­ba jej przy­znać, że jak na wyrób, w któ­rym pew­nie jest wię­cej zmie­lo­nej soi czy psze­ni­cy, niż zia­ren kawy, sma­ku­je wybor­nie. Czu­ję zazdro­sne spoj­rze­nia współ­to­wa­rzy­szy pierw­szej sta­cji codzien­nej gehen­ny, kie­dy win­da prze­sią­ka zapa­chem ciem­ne­go nek­ta­ru w kub­ku ter­micz­nym.

W koń­cu zaczy­na też dzia­łać. W tram­wa­ju docie­ra do mnie cały absurd poran­ka. Macam szczę­kę. Zęby są, ale czu­ję pod pal­ca­mi rosną­ce­go guza na bro­dzie. Sia­da­jąc w bok­sie, przy­po­mi­nam sobie adres, plan Unii 7/14, plac Unii 7/14… Z niczym mi się nie koja­rzy. Odpa­lam powo­li kom­pa, w mię­dzy­cza­sie spraw­dza­jąc ukrad­kiem mapę na tele­fo­nie: nicze­go nie mówi. Kamie­ni­ca jak kamie­ni­ca. Jakiś bank, dro­ge­ria, obok trzy pie­kar­nie. Nic cie­ka­we­go. Odpa­lam pro­gram, logo­wa­nie, kur­wa, zno­wu 2 minu­ty spóź­nie­nia, odpa­lam bazę, na co tym razem sza­now­ni klien­ci chcie­li­by mi się poskar­żyć, odpa­lam słow­nik, wspa­nia­łe kom­pen­dium z gra­ma­ty­ki i fol­de­ry z wewnętrz­ny­mi sza­blo­na­mi. Odpa­lam wresz­cie nie­szczę­sne­go maila i napraw­dę w tym momen­cie chcia­ła­bym odpa­lić szlu­ga, bo to jest po pro­stu kur­wa nie do znie­sie­nia.

Zer­kam przez prze­smyk mię­dzy spusz­czo­ny­mi żalu­zja­mi. Niby są po to, żeby świa­tło nie prze­szka­dza­ło, odbi­ja­jąc się od moni­to­rów, ale każ­dy tutaj wie, że po pro­stu nie chcą nas kusić wido­kiem prze­strze­ni za oknem. Jak­by było czym. Zaro­śnię­ty tra­wą i chasz­cza­mi teren zmie­nił się nie­daw­no w odku­rzo­ną fan­ta­zję futu­ry­stów. Zza szczel­nych szyb docie­ra­ją do nas krzy­ki, pró­bu­ją­ce prze­drzeć się przez szum beto­nia­rek. Otwar­cie okna rów­na się pod­ję­ciu ryzy­ka, że któ­ryś z nie­za­do­wo­lo­nych oby­wa­te­li państw wyso­ko­ro­zwi­nię­tych mógł­by zorien­to­wać się, że pod brzmią­cy­mi nie­miec­ko, szwedz­ko, duń­sko, holen­der­sko, fran­cu­sko, a nade wszyst­ko angiel­sko albo hin­du­sko-angiel­sko, w razie nie­moż­no­ści ukry­cia migranc­kie­go pocho­dze­nia akcen­tu, pseu­do­ni­ma­mi kry­ją się absol­wen­ci i absol­went­ki prze­róż­nych filo­lo­gii uni­wer­sy­te­tów w pań­stwie nie­co mniej wyso­ko­ro­zwi­nię­tym. Zało­że­nie, jak rozu­miem wyni­ka­ją­ce z zaszło­ści, któ­re mia­ły miej­sce przed moim tutaj przy­by­ciem, jest takie, że nie­za­do­wo­le­nie klien­ta, któ­ry nie daj boże zorien­to­wał­by się, że ma do czy­nie­nia z oby­wa­te­lem rze­czo­ne­go pań­stwa nie­co mniej roz­wi­nię­te­go, nie zaś z rodo­wi­tym oby­wa­te­lem pań­stwa wyso­ko­ro­zwi­nię­te­go, mogło­by ulec dale­ce idą­ce­mu spo­tę­go­wa­niu. Stąd też, dla zado­wo­le­nia klien­tów, a nasze­go zle­ce­nia, okna pozo­sta­ją szczel­nie zamknię­te i rela­tyw­nie szczel­nie zasło­nię­te. Chy­ba rów­nież stąd wziął się odgór­ny przy­kaz komu­ni­ko­wa­nia się mię­dzy nami w języ­kach poszcze­gól­nych zespo­łów, z cze­go z kolei wyni­ka oddol­na ini­cja­ty­wa zwra­ca­nia się do sie­bie za pomo­cą naszych mailo­wych i tele­fo­nicz­nych pseu­do­ni­mów.

Jestem Lau­ra. Lau­ra Eichel­mann, i bar­dzo, bar­dziej niż cze­go­kol­wiek inne­go mogła­by pra­gnąć Lau­ra Eichel­mann, pra­gnę ulżyć two­je­mu cier­pie­niu. Moją rado­ścią będzie zdję­cie z two­ich bar­ków cię­ża­ru wywo­ła­ne­go strasz­nym nie­po­ro­zu­mie­niem, któ­re musia­ło zajść mię­dzy naszym pod­wy­ko­naw­cą a sza­now­nym Pań­stwem. Sza­now­na Pani Eichel­mann, nie­ste­ty spra­wy już zbyt dale­ko zaszły: żeby ulżyć moje­mu cier­pie­niu, musia­ła­by Pani obda­ro­wać mnie peł­nym zwro­tem kosz­tów ponie­sio­nych prze­ze mnie pod­czas tego peł­ne­go nie­szczęść dwu­ty­go­dnio­we­go poby­tu w Indo­ne­zji, smut­nej wyciecz­ki na koło pod­bie­gu­no­we, któ­re­go roz­pły­wa­ją­ce się kry wchła­nia­ły moje gorą­ce łzy wyla­ne nad nie­speł­nio­ny­mi ocze­ki­wa­nia­mi, któ­re mia­łem wobec wyjaz­du, wyku­pio­ne­go prze­ze mnie prze­jaz­du przez safa­ri, gdzie try­ska­ją­ce z mych zmę­czo­nych słoń­cem oczu fon­tan­ny sło­ne­go pły­nu nie spo­sób było odróż­nić od strug lecą­ce­go z czo­ła potu i nie­wy­star­cza­ją­co auten­tycz­ne­go touru po Kal­kuc­kich slam­sach, w cza­sie któ­re­go pod­sta­wio­ne oczy­wi­ście dziec­ko wyrwa­ło mi z ręki saszet­kę z czte­re­ma bank­no­ta­mi o nomi­na­le 50 euro.

Sza­now­ny Panie Kowal­sky, jest mi nie­zmier­nie przy­kro z powo­du opi­sa­nych przez pana zajść, zajść, któ­re zosta­wi­ły pana z tak wiel­kim uszczerb­kiem na zdro­wiu psy­chicz­nym, że nie śmiem nawet pró­bo­wać objąć myślą jego ogro­mu. Nasza fir­ma dokła­da wszel­kich sta­rań, aby wyja­śnić te przy­kre oko­licz­no­ści, któ­re dopro­wa­dzi­ły do tak trud­nych doświad­czeń. Sza­now­ny Panie Kowal­sky, pro­szę przy­jąć nasze, moje, moje? Lau­ry, naj­szczer­sze prze­pro­si­ny i przy­jąć od nasze­go zatro­ska­ne­go pań­ską trud­ną sytu­acją zespo­łu poda­rek w posta­ci 700 punk­tów o rów­no­war­to­ści 35 euro do wyko­rzy­sta­nia w for­mie raba­tu na plat­for­mie ofe­ru­ją­cej nasze usłu­gi w ter­mi­nie mię­dzy 17 kwiet­nia a 17 maja bie­żą­ce­go roku.

Pierw­sze wia­do­mo­ści to sama przy­jem­ność, nie­wy­ko­rzy­sta­ne jesz­cze sza­blo­ny, nie­kie­dy nie­co zło­śli­wy uśmie­szek pod nosem, kie­dy dys­pro­por­cja mię­dzy żąda­niem klien­ta, nasze­go pana, a skła­da­ną mu ofer­tą rekom­pen­sa­ty, jest nad wyraz spek­ta­ku­lar­na. Gor­si są ci, któ­rzy przy­sy­ła­ją siód­me­go, czter­na­ste­go… Plac Unii 7/14, 19:00. Dla nich trud­niej być Lau­rą Eichel­mann. Nie­mal wszyst­kie Schmit­ty i Schmid­ty, Kura­vit­ze i Kowalsky’e, Cah­ny i Coele i inne zbit­ki zgło­sek, nie­kie­dy zapo­wia­da­ją­ce bar­dziej burz­li­we prze­pra­wy, wal­czą za wła­sną spra­wę, we wła­snym imie­niu i pod wła­snym imie­niem. Lau­ra nato­miast wal­czy o czter­na­ście metrów kwa­dra­to­wych Elż­bie­ty i nie­kie­dy musi przy­znać, że mało ją ta wal­ka obcho­dzi. Sko­ro Elę, za prze­pro­sze­niem, jebie te czter­na­ście metrów, ma napraw­dę głę­bo­ko w dupie tę zbęd­ną fra­mu­gę, te dwa pal­ni­ki w kory­ta­rzu i prysz­nic, z któ­re­go woda zale­wa… Przy­naj­mniej mam wła­sne łóż­ko. Przy­naj­mniej mam swój kąt, gdzie nikt mi się nie ma pra­wa po pro­stu… Plac Unii —
– Lau­ra, bit­te – no ja cię Lau­ra pro­szę, skup się. Skup się na tym, co on do cie­bie mówi. Nie patrz w wykła­dzi­nę. Sza­ry mech przy­kle­jo­ny do nagiej pod­ło­gi dwu­stron­ną taśmą, cie­ka­we czy tu ktoś kie­dyś odku­rza, bo w sumie: kie­dy? Spek­takl trwa nie­mal całą dobę, pew­nie w nocy, kie­dy tyl­ko nie­któ­rzy Pier­ro­wie, Han­so­wie, Sve­no­wie, The­re­sy i Lore­ny, w sumie powin­nam się cie­szyć, że jestem Lau­rą, nie Lore­ną, spę­dza­ją w sztucz­nym świe­tle roz­gwież­dżo­ne­go nie­ba pod­wie­sza­ne­go sufi­tu dłu­gie godzi­ny w wycze­ki­wa­niu na sytu­ację wyma­ga­ją­cą natych­mia­sto­wej reak­cji nado­pie­kuń­czej kor­po­ra­cji. Co ja myśla­łam?
– Ja.
– Ja, was?
Ahm, czy­li to jed­nak nie było pyta­nie? Jesz­cze raz. Wydaj­ność. Efek­tyw­ność. Szcze­ra tro­ska. Żywe zain­te­re­so­wa­nie. Iden­ty­fi­ka­cja z mar­ką. Pre­mia. Pre­mia? Pre­mia, o ile wydaj­ność. Efek­tyw­ność. Szcze­ra tro­ska. Żywe zain­te­re­so­wa­nie. Plan Unii 7/14. Żywo inte­re­su­je mnie, kim jest pan Piotr. Czy spał w moim łóżecz­ku i jadł z moje­go biu­recz­ka? Czy sta­wał na krze­śle zawsze, kie­dy chciał ode­brać dzwo­nią­cy w paw­la­czu tele­fon, czy ma dwa metry dwa­dzie­ścia i wypro­wa­dził się, bo zbyt czę­sto ude­rzał gło­wą w kar­nisz? Czy te zasta­ne prze­ze mnie w miesz­ka­niu łyż­ka, wide­lec, nóż i kawiar­ka, któ­ra daje mi tyle codzien­nej rado­ści i siły do poran­nej nie­na­wi­ści, nale­ża­ły do nie­go?

Lau­ra pozo­sta­je na pana Pio­tra wyso­ce obo­jęt­na. Jak dłu­go nie jest on nie­za­do­wo­lo­nym klien­tem, jego los leży dale­ko poza zasię­giem zain­te­re­so­wań Lau­ry, czy­li – jak zosta­ło mi przy­po­mnia­ne – moich. Iden­ty­fi­ka­cja z mar­ką, iden­ty­fi­ka­cja z Lau­rą. Nawet w cza­sie prze­rwy, trzy­dzie­sto­mi­nu­to­wej, któ­rej nikt nie rozu­mie dla­cze­go, ale nie moż­na dzie­lić, więc spro­wa­dza się do odfo­lio­wa­nej kanap­ki wsu­wa­nej mecha­nicz­nie od chwi­li odej­ścia od biur­ka, przez chwi­lę wrzu­ce­nia odli­czo­nej kwo­ty do auto­ma­tu z lurą, po chwi­lę wyj­ścia przed oko­py na peta. Lau­ra wal­czy. Dziel­nie komen­tu­je oczy­wi­sto­ści w przy­pad­ko­wych roz­mo­wach z inny­mi pala­cza­mi. Lau­ra nie­kie­dy z Lau­ry Eichel­mann sta­je się Lau­rą Ryan, co pozwa­la posze­rzyć gro­no poten­cjal­nych inter­lo­ku­to­rów do nie­mal całe­go gro­na Pier­rów, Han­sów, Sve­nów, The­res i Loren. Napraw­dę, mam szczę­ście, że nie jestem Lore­ną.

Potem jest tyl­ko gorzej. W pierw­szym tygo­dniu Lau­ra nauczy­ła się, że ist­nie­je cien­ka gra­ni­ca mię­dzy efek­tyw­no­ścią i wydaj­no­ścią, a cicho potę­pia­ną nad­pro­duk­cją. Musi więc każ­dą wia­do­mość czy­tać tak dłu­go, aż będzie ją znać na pamięć, żeby nie prze­kro­czyć limi­tu dopusz­czal­ne­go przez towa­rzy­stwo Pier­rów, Han­sów, Sve­nów, The­res i Loren. Znu­żo­na gło­wa nie­kie­dy bez­wład­nie opa­da na kla­wia­tu­rę i po chwi­li odrę­twie­nia budzi się z modli­twą, żeby przy­pad­kiem czo­ło nie ude­rzy­ło o jed­no wyślij za dale­ko. Bez­li­to­sny pro­gram w tle odli­cza nie­koń­czą­ce się sekun­dy wir­tu­al­nej egzy­sten­cji Lau­ry, któ­ra drze­miąc, podej­rze­wa, że ota­cza­ją­ce ją bok­sy są w tej chwi­li peł­ne śnią­cych w obcych im języ­kach Janów, Zoś, Micha­lin, Krzysz­to­fów, Szy­mo­nów, Kata­rzyn, Pio­trów… Plac Unii 7/14.

Osiem. Ani sekun­dy dłu­żej. Efek­tyw­ność i wydaj­ność, niech im będzie, ale ani chwi­li dłu­żej niż przy­ka­za­ne osiem godzin. Lau­ra zry­wa się w pośpie­chu, dyk­to­wa­nym jedy­nie wstrę­tem do pozo­sta­nia w bok­sie jesz­cze choć­by chwi­lę, Ela, to ja!, wynaj­du­je spraw­nie wszyst­kie moż­li­we do klik­nię­cia krzy­ży­ki i w dro­gę. Praw­da jest taka, że nigdzie mi się nigdy nie śpie­szy. Ani do moich kątów, któ­re oprócz posia­da­nia wszyst­kich wspo­mnia­nych zalet są rów­nież skie­ro­wa­ne na wschód, więc popo­łu­dnia wią­żą się z nie­przy­jem­nym pół­mro­kiem cia­snej prze­strze­ni, ani do moich zna­jo­mych, któ­rzy czer­pią nie­zro­zu­mia­łą i nie­co moim zda­niem nie­zdro­wą dumę ze spę­dza­nia w pra­cy cza­su nie­współ­mier­ne­go do ofe­ro­wa­nych przez nią korzy­ści. No nie, nie ma mi się dokąd śpie­szyć, a jed­nak zawsze w chwi­li, gdy wybi­ja ósem­ka, zamy­kam Lau­rę w jej smut­nym świe­cie peł­nym roz­cza­ro­wań i wycho­dzę, zawsze jako pierw­sza, mru­kli­wy­mi chrząk­nię­cia­mi żegna­jąc współ­to­wa­rzy­szy wzno­szą­cych wie­żę Babel rekla­ma­cji.

Odpa­lam papie­ro­sa i powol­nym kro­kiem ruszam w stro­nę uli­cy. Mam jesz­cze mnó­stwo cza­su. Z satys­fak­cją wymi­jam sto­ją­ce w kor­ku samo­cho­dy i obser­wu­ję ludzi stło­czo­nych w tram­wa­ju. Ja mam jesz­cze mnó­stwo cza­su. Przy­sta­nek za przy­stan­kiem odtwa­rzam codzien­ną tra­sę. Brzyd­kie witry­ny spo­żyw­czych sie­ció­wek, przy­sło­nię­te ogrom­ny­mi pla­ka­ta­mi z nadru­ko­wa­ny­mi zdję­cia­mi mało zachę­ca­ją­cych pro­duk­tów. Budo­wy, z któ­rych kieł­ku­ją nie­do­pa­so­wa­ne do sie­bie gma­chy, w któ­rych już nie­dłu­go będą sie­dzieć Jany, Zosie, Micha­li­ny, Krzysz­to­fo­wie, Szy­mo­ny, Kata­rzy­ny, Pio­try – plac Unii 7/14. Ścię­te pnie, przy­po­mi­na­ją­ce o nie­gdy­siej­szej obec­no­ści jakie­goś wybu­ja­łe­go drze­wa. Przy­pa­ko­wa­ny nasto­la­tek mało sub­tel­nie pyta mnie „co się kur­wa gapię”. Nic się nie gapię, dzi­wię się uli­com: Sza­now­ne Mia­sto, cho­ciaż napraw­dę tego nie chcia­łam, muszę jed­nak napi­sać tę wia­do­mość, dyk­to­wa­ną prze­ko­na­niem, że zosta­łam nie­zwy­kle bru­tal­nie zwa­bio­na i oszu­ka­na. Twa nie­oczy­wi­sta uro­da zra­zu wyda­wa­ła mi się sta­no­wić prze­słan­kę, pozwa­la­ją­cą stwier­dzić, że moż­na cię poko­chać. Z cza­sem oka­za­ło się jed­nak, że spo­tkał mnie bole­sny zawód. Sza­now­ny świe­cie, w któ­rym mości się wygod­nie sza­now­ne mia­sto, racz przy­jąć wyra­zy moje­go naj­głęb­sze­go ubo­le­wa­nia, z powo­du nie­speł­nio­nych przez cie­bie ocze­ki­wań. Mia­łeś być wol­ny, rów­ny i spra­wie­dli­wy. Nie jesteś. Mia­łeś mie­nić się kolo­ra­mi tęczy. Jesteś bru­nat­ny. Jesteś brud­ny, smut­ny, ludzie jacyś nie­wraż­li­wi i agre­syw­ni, i na doda­tek wca­le już mi się nie chce spa­ce­ro­wać, bo wali smo­giem. Wyślij.

Kamie­ni­ca wyglą­da dokład­nie jak na zdję­ciach, tyl­ko zamiast ban­ku, dro­ge­rii i trzech pie­kar­ni są dwa ban­ki, dro­ge­ria, trzy pie­kar­nie i cał­kiem nicze­go sobie kawiar­nia. Zna­czy się sie­ciów­ka, ale i tak miło, że rucho­mość w tej nie­ru­cho­mo­ści. Nadal mam zapas cza­su, więc bio­rę espres­so, w sumie podwój­ne, jak sza­leć to sza­leć, i obser­wu­ję plan Unii 7, pró­bu­jąc, wyli­czyć któ­re z zasło­nię­tych cięż­ki­mi kota­ra­mi okien to lokal 14. Powin­nam mieć albo kom­pu­ter, albo zna­jo­mych, bo dziw­nie się czu­ję wśród tylu zaję­tych ludzi. Ener­gia, entu­zjazm, wszy­scy jacyś pozy­tyw­ni, z cze­go oni się tak cie­szą. Mie­szam kawę, jak­bym mia­ła odkryć w niej jakąś cięż­szą domiesz­kę. No nie, na spo­dzie małej fili­żan­ki odkry­wam tyl­ko odro­bi­nę ciem­ne­go mułu. Mają to w sobie, a dla mnie już nie ma ratun­ku.

18:58, dzwo­nię domo­fo­nem. Po dłuż­szej chwi­li sły­szę brzę­cze­nie i popy­cham drzwi. Sze­ro­ka klat­ka scho­do­wa, po któ­rej dłu­go się wspi­nam. Ja, a na ramie­niu moja spon­ta­nicz­na dusza, któ­ra nie ma poję­cia jak wyja­śnić to nie­spo­dzie­wa­ne naj­ście ina­czej niż nie­za­spo­ka­jal­ną cie­ka­wo­ścią, sta­je­my przed uchy­lo­nym wej­ściem. Lek­ko przy­ci­skam obi­tą meta­lo­wą pły­tą powierzch­nię i znaj­du­ję się w dłu­gim, ciem­nym kory­ta­rzu, na któ­re­go koń­cu widzę kolej­ne drzwi. Nie­wie­le myśląc, kie­ru­ję się w ich stro­nę. Wszę­dzie wokół drew­nia­ne meble, nie że się na tym znam, ale to nie IKEA. Rzeź­bio­ny fotel w rogu, jakiś maga­zy­ny na nie­wy­so­kim sto­li­ku ze szkla­nym bla­tem, komo­da, na któ­rej leży kil­ka poma­rań­czy i orze­chów. W któ­rymś z ota­cza­ją­cych mnie pomiesz­czeń zegar wybi­ja siód­mą, kie­dy wcho­dzę do zacie­nio­ne­go pomiesz­cze­nia.

Wpierw wyda­je się puste, jed­nak po chwi­li dostrze­gam sie­dzą­ce­go w kącie na skó­rza­nym fote­lu męż­czy­znę w śred­nim wie­ku. Ma dość buj­ną czu­pry­nę i zarost. Z nosa nie­co zsu­wa­ją się oku­la­ry w gru­bej opra­wie, któ­re popra­wia na mój widok. Zatrzy­mu­ję się w pół kro­ku. Nie spusz­cza­jąc z nie­go wzro­ku, kątem oka dostrze­gam, że oprócz zasło­nię­tych okien, wszyst­kie pozio­me płasz­czy­zny pokry­te są rega­ła­mi z książ­ka­mi. Naprze­ciw­ko nie­co zszo­ko­wa­ne­go typa, bar­dziej po lewej stro­nie, dru­gi fotel, obi­ty ciem­no­gra­na­to­wym mate­ria­łem. Pod jed­nym z okien biur­ko, rów­nie puste co moje, tyl­ko tak z luzem trzy razy więk­sze. Ma gość roz­mach.
– Wodę, her­ba­tę? – pyta po dłuż­szej chwi­li ciszy. Głos z paw­la­cza.
Kiwam gło­wą.
– Wodę czy her­ba­tę w takim razie? – kon­ty­nu­uje. Tak, to jest na pew­no głos z paw­la­cza.
– Nie, nic – mówię, jak­bym wca­le przed chwi­lą nie pomy­śla­ła, że strasz­nie mi od tej kawy sucho.
– Sią­dzie pani może? – wska­zu­je na fotel.
Sia­dam może. Tro­chę sia­dam, tro­chę nie sia­dam, bo jestem w każ­dej chwi­li goto­wa wiać, nie bez powo­du zosta­wi­łam uchy­lo­ne drzwi.
Sie­dzi­my. Cisza.
– Jestem Elż­bie­ta – zaczy­nam w koń­cu.
– Jestem Tomasz – mówi on.
Zno­wu chwi­la ciszy. Nie sądzę, żeby mi się wyda­wa­ło – napraw­dę sły­szę tyka­nie zega­ra w jed­nym z odle­głych o kilo­me­try pokoi.
– Czy­li zro­bił to – mówi w koń­cu on – tego się wła­śnie oba­wia­łem.
Gapię się na plu­szo­wy, cze­ko­la­do­wy dywan. Nawet przez buty czu­ję mięk­kość jego fak­tu­ry, cie­pło tego gęste­go wło­sia. Musi być bar­dzo przy­jem­nie stą­pać po nim boso. Dys­kret­nie pró­bu­ję wysu­nąć sto­pę z buta, spod brwi obser­wu­jąc Toma­sza. Trzy­ma gło­wę w dło­niach, łok­cie nie­co pod­nie­sio­ne. Zdej­mu­je oku­la­ry i pró­bu­je ukrad­kiem wytrzeć kapią­ce po jego policz­kach łzy. Zarzu­cam pomysł ze spraw­dza­niem dywa­nu. Obok moje­go fote­la stoi ogrom­ne pudeł­ko chu­s­te­czek, któ­re poda­je mu nie­co nie­śmia­ło. Ocie­ra oczy, jak­by to mogło zata­mo­wać stru­gi wyle­wa­ją­ce się z ich kąci­ków.
– Było za póź­no – wyrzu­ca z sie­bie porwa­ne nie­po­wstrzy­ma­nym szlo­chem zda­nie – powi­nie­nem był coś zro­bić, nie myśla­łem, że… myśla­łem, że zdą­żę, że to był ostat­ni dzwo­nek, ale że jesz­cze zdą­żę. Wyda­wał się taki, taki goto­wy, żeby spró­bo­wać, żeby zacząć, jak­by mnie wca­le nie potrze­bo­wał, jak­by napraw­dę, on wyda­wał się…
– Tomasz? – zza mnie wydo­by­wa się zdzi­wio­ny, dono­śny głos.
– Piotr? – zapła­ka­ny męż­czy­zna pod­no­si wzrok. Ja wbi­jam się z całej siły w wiel­ki fotel, jak­bym mogła w nim po pro­stu się zato­pić.
– Piotr, prze­cież ty, prze­cież, ta kobie­ta… – chli­pie Tomasz, na któ­re­go tak bar­dzo, bar­dzo boję się spoj­rzeć.
– Prze­cież mia­łem być 19:15, tro­chę się zdzi­wi­łem, że nie zadzwo­ni­łeś potwier­dzić, ale pomy­śla­łem, że w sumie nie ma potrze­by, bo byli­śmy doga­da­ni – znam ten głos.
– Dzwo­ni­łem rano, burk­ną­łeś coś w odpo­wie­dzi, myśla­łem, że prze­szka­dzam, więc szyb­ko prze­rwa­łem…
– Przy­się­gam ci, że nie mia­łem żad­ne­go tele­fo­nu.
Czu­ję na sobie wzrok zza gru­bych opra­wek. Czu­ję na sobie wzrok spod drzwi.
– Lau­ra? – mówi Piotr.
– Elż­bie­ta – mówi Tomasz.
– Pomył­ka – mówię ja, patrząc na Toma­sza. Nie mam siły wie­dzieć, któ­ry z Han­sów, Sve­nów czy Pier­rów stoi za moimi ple­ca­mi – ten tele­fon, w sen­sie to połą­cze­nie, ono było wyko­na­ne do mnie, a ja nie zdą­ży­łam powie­dzieć, że to była pomył­ka, bo spa­dłam z krze­sła… – zaczy­nam sie­bie sły­szeć. To nie brzmi dobrze. Trud­no – …i nie mogłam wyja­śnić, że pomył­ka, więc pomy­śla­łam, że tu przyj­dę i… – no wła­śnie mądra­lo, że przyj­dzie i co – i nie wiem, że coś się sta­nie.
Kro­ki spod drzwi zmie­rza­ją w moją stro­nę, wyci­szo­ne głę­bią dywa­nu, jed­nak sły­szal­ne, to nie jest dale­ko: i raz, i dwa, i trzy, stoi przede mną para kolo­ro­wych adi­da­sów.
– Halo Lau­ra – mówi Piotr, a jego wyso­ka syl­wet­ka kła­dzie się cie­niem na moim nie­du­żym cie­le.
– Cześć Piotr, Elż­bie­ta – mówię ja – Lau­ra była jak zwy­kle bar­dziej efek­tyw­na i zosta­ła zamknię­ta w pra­cy, zamiast pako­wać się w jakieś strasz­ne nie­po­ro­zu­mie­nia, za któ­rych tru­dy nasza fir­ma posta­ra się panu w peł­ni uczy­nić dość.
Znad kolo­ro­wych adi­da­sów roz­le­ga się cichy śmiech, a w ślad za nim wycią­gnię­ta zosta­je w moją stro­nę dłoń, któ­rej się chwy­tam i z pomo­cą któ­rej wsta­ję z fote­la.
– Tomasz, to może za tydzień jed­nak, jeśli byś nie miał nic prze­ciw­ko – rzu­ca Piotr.
– Jasne, to jesz­cze potwier­dzę – mówi Tomasz, wycie­ra­jąc zapła­ka­ne oku­la­ry mokrą chu­s­tecz­ką.

O autorze

Joanna Mazur

ur. w 1991 r., prozatorka, dramaturżka, poetka. Wyróżniana m.in. w Gdyńskiej Nagrodzie Dramaturgicznej i międzynarodowym konkursie „Talking about borders”. Pochodzi z Torunia, mieszka w Warszawie.